Turysta
Maria Zaikina CC BY-NC-ND 2.0

22 minuty czytania

/ Literatura

Turysta

Rozmowa z Juliuszem Strachotą

Może to wyglądać mało imponująco: nie ma wielkiego uleczenia, coś ledwo poskrobane, a potem wszystko wraca na swoje tory. Z wielkiej tajemnicy zostaje krótka wiadomość na messendżerze, którą ojciec przeczytał i wysłał serduszko – mówi autor „Krótkiej wycieczki na tamten świat”

Jeszcze 6 minut czytania

OLGA WRÓBEL: Przypisywana wielu pisarzom mądrość głosi, że tak naprawdę są tylko dwa tematy powieści: młody człowiek wyrusza w podróż albo nieznajomy przyjeżdża do miasta. W nowej książce łączysz oba te wątki: wybierasz się w drogę, odwiedzasz nieznaną ci wcześniej rodzinę rozrzuconą po byłym ZSRR. Ale nie jesteś szczególnie młody, a podróż prowadzi w przeszłość.
Można podpiąć pod to jeszcze „Turystę polskiego w ZSRR”, tworząc mały cykl. Na początku jest wizja duchowej podróży, która ma odmienić życie, nie wiadomo do końca, w jaki sposób. To jest wycieczka w przeszłość, chociaż ja od przeszłości bardzo chciałem się uwolnić. Przeszłość ciąży mi, odkąd pamiętam, już kiedy miałem lat osiemnaście, przeszłość mnie doganiała, nie byłem w stanie tego zrozumieć. Słyszałem w głowie nostalgiczne szepty, ale nie byłem w stanie oznaczyć tego tak, żeby wpasować się w szufladkę nostalgii za PRL-em, nostalgii za dzieciństwem utraconym. Taka wyspa gdzieś jest, która wyłania się z bezkresu, nie do końca wiadomo gdzie. W ogarnięciu tego pomogła mi praktyka zen, czyli niepodróżowanie, siedzenie w miejscu i gapienie się w to, co kłębi się tutaj – zrozumiałem, że tęsknię za stanem, w którym przeszłość się jeszcze nie zgromadziła. Teraźniejszość była mniejsza, nie przechodziła w inne czasy. Zorientowałem się, że ta moja nostalgia to tęsknota za teraźniejszością minioną. Wycieczki w przeszłość były intuicyjnymi próbami sklejenia tego, chwytałem się tego, rzucałem się na każdą okazję, tak jak z tymi wycieczkami do byłego Związku Radzieckiego.

Pamiętam dobrze, jakie było to głupie, nieodpowiedzialne, niepraktyczne, ale jednak postanowiłem posłuchać swojej intuicji. Ułożyło się z tego coś zupełnie innego, niż mi się zdawało. Tylko kiedy wróciłem z tej przeszłości, zrozumiałem, że wybrałem się w dosyć łatwą podróż, gdzie wszystko miałem pod kontrolą, nie musiałem się stykać z ludźmi, idealnie to sobie ustawiłem. Później okazało się, że jest taka wycieczka, do której musiałbym zaprosić swojego ojca, zderzyć się z taką najprostszą historią. U mnie w rodzinie ludzie przestali ze sobą rozmawiać, istnieje konfiguracja wojen wywołanych nie wiadomo na czym – nie ma traumy, do której się dogrzebiesz, po prostu zestaw ludzi, którzy w tej chwili nic już o sobie nie wiedzą. Z ojcem od zawsze mniej gadam, niż gadam. Kiedy jednak porozmawiamy, bywa, że to kończy się bitwami, wybuchami, trochę zadr nagromadziło się w momencie mojego schyłkowego uzależnienia, kiedy o wszystkich się wywalałem, wszystkich raniłem. Miałem poczucie, że ta rodzinna historia, która gdzieś mi mignęła, rzeczywiście powinna pozostać schowana, bo to są te wielkie rany mojego ojca. Wiele razy próbowałem do tego podejść, ale albo za słabo, albo nie wiedziałem jak. Miałem poczucie winy, że już i tak dość w życiu nabroiłem, że ze swoją niezgrabnością ćpuna, co nie ogarnia i powinien tylko chodzić na terapię, nie powinienem się ładować w życia innych. Nie umiem radzić sobie z sobą samym, jak miałbym wejść w tajemnice ojca?

Ale jednak wlazłem. W tajemnicę siedemdziesięcioletnią. I po trzech godzinach okazało się, że tajemnicy nie ma. Razem z nią zniknął pewien obszar przeszłości, kompletnie się wyczyścił. Wyszli stamtąd żywi ludzie, obecni w mediach społecznościowych, zupełna teraźniejszość. Zacząłem się odzywać do nich, okazało się, że mieszkają w różnych miejscach: na Białorusi, w Rosji, w Kazachstanie. Wydawało mi się, że tu jest mój biedny, samotny ojciec, a w Związku Radzieckim monolit, wielka Druga Rodzina. Okazało się, że oni się między sobą praktycznie nie znają. Jak już w to wlazłem, to miałem poczucie, że skoro powiedziałem a, to trzeba: b, c, d. Odnalazłem kolejną misję, a kiedy człowiek ma skłonności do nałogów, to zawsze sobie coś wygrzebie: odkupię winy mojego dziadka, który opuścił ojca, uleczę swoją relację z tatą, wszystkich zabiorę w ten rejs.

Juliusz Strachota, „Krótka wycieczka na tamten świat”. W.A.B., 224 strony, w księgarniach od kwietnia 2020Juliusz Strachota, „Krótka wycieczka na tamten świat”. W.A.B., 224 strony, w księgarniach od kwietnia 2020

Ojciec i brat natomiast wcale nie zamierzali poddać się twojej wizji i entuzjazmowi.
Wielka rodzinna podróż nie wyszła, ponieważ niosła ją moja obsesja. Myślałem, że mam jeden klucz do naprawy wszystkiego, ale to nie miało prawa się udać i nigdy się nie uda. W pewnym momencie musiałem odpuścić i stwierdzić, że zrobię to sam, chociaż nie wiedziałem co, jak i w zasadzie po co.

Rozumiem, że miałeś w głowie archetyp podróży ojca z synem.
Absolutnie, dwaj bracia wyruszają z ojcem i wszystko się odkręca. Ale mój tata nie rusza się specjalnie z domu. Mój brat powiedział, że ma swoje problemy i żebym dał mu spokój. Poza tym poczuł się trochę odrzucony, bo ja wynalazłem sobie jakąś magiczną, zorientalizowaną rodzinę. Przez lata wymyślałem bzdety i nagle rzeczywistość zaczęła mi sprzyjać. Ktoś, kto w poprzedniej książce odhaczał egzotyczne obrazki, nagle dostał do odhaczenia zestaw ludzi o azjatyckich rysach. Postanowiłem pojechać sam, ale zorganizować to tak, żeby być cały czas w ramach bezpieczeństwa. Przez te kilka lat jeżdżenia po byłym Związku Radzieckim mam obcykane zestawy osłon i ucieczek w kwestiach alkoholu i tak dalej, ale tutaj było gorzej, bo jechałem spotykać się z ludźmi, czego nie umiem. Zawsze dbałem o to, żeby chować się przed światem. Pojawiły się kłębowiska emocji, przeszłość zaczęła oczywiście buzować, we mnie, w ojcu, między nami.

Pojechałem tam ze strzępkami informacji o krzywdach taty z przeszłości, o tym, że dziadek płacił alimenty na różne inne dzieci, przez co mój ojciec żył w nędzy i w ogóle. A podczas moich wycieczek okazało się, że tych przeszłości jest kilka i one mają różne skutki. Dziewiątego maja według kalendarza Putina świętuje się zwycięstwo nad Hitlerem. Moi kuzyni w ogóle nie znają opcji, że można to świętować ósmego. Siostra z Kazachstanu z tej okazji nagrała film, na którym śpiewa pieśń o swoim przodku, trzymając zdjęcie swojego, czyli naszego, dziadka bohatera. Tylko historia o jego bohaterstwie jest absolutnie, absurdalnie nieprawdziwa. Ale ona ma bardzo małą wiedzę o tym, co ten jej dziadek robił. Zrozumiałem nagle, że tego dziadka tak samo egzotyzują tam, jak ja egzotyzowałem ich, i w Kazachstanie zrobili z niego bohatera, który walczył na dalekich frontach. Na Białorusi ten dziadek wygląda trochę inaczej. Tam wiedzą dobrze, co im zrobił. W Miadziołce nadal mieszka wdowa po bracie mojego ojca, która tylko czekała, aż przyjadę, żeby opowiedzieć o tym, jakim palantem był jej teść, który zostawił swoje dzieci. Pokazywali mi to miejsce, w którym mieszkali na klepisku, widoczna jest nędza, w jakiej ich porzucił. W Osetii Północnej niespecjalnie coś o nim wiedzieli. Ten cały dziadek, pradziadek, a nawet prapradziadek był za mgłą, z dalekiej krainy na Zachodzie. Na Białorusi jest rzeczywista krzywda nazwana po imieniu. W Osetii Północnej dopiero po jakimś czasie się dowiaduję, że córka mojego dziadka musiała pracować od trzynastego roku życia, nie była w żadnej szkole, do końca życia nie nauczyła się czytać i pisać. Nie wiem, dlaczego opuścił trójkę dzieci, dużo jest moim domysłem, nie ma osoby, która by coś o tym bliżej wiedziała, a przez narrację mojego ojca trudno się przebić, bo wszyscy po tej linii mamy mitomańskie skłonności. No ale ta wyprawa w przeszłość zrobiła się jakoś sama, nie miałem wcześniej głodu tożsamościowego, genealogicznego, to się stało z przypadku.

Nie wróciłeś z misji magicznie odmieniony?
Zawsze musiałem przerabiać na terapiach swoją nieostrą tożsamość: nie powiem ci, kim jestem, nie zidentyfikuję się, że jestem pisarzem, dużą część swojej młodości wypełniłem fantazjami i kłamstwami. Nie byłem w stanie w procesie różnych terapii ustalić, czy w ogóle jest jakiś rdzeń. Później na praktyce zen okazało się, że rdzenia być nie musi, ale problem tożsamościowy mają wszyscy w rodzinie. Pominę wiele z nich tutaj, ale dziadek Janek na przykład według mojego taty czasem uważał się za Rosjanina, na Białorusi uważają, że jest Białorusinem, a według mnie był raczej Polakiem. I jeszcze kwestia facetów, których już w ogromnej mierze nie ma, bo się zapili albo uciekli – a jeżeli są, to się błąkają po byłych republikach. Jest za to mnóstwo mądrych, silnych kobiet, które muszą sobie z całym tym bajzlem radzić, muszą ten bałagan ogarniać tu i teraz. Turystycznie wkroczyłem w te różne światy, zupełnie nie wiedziałem, co się może z tym dalej zdarzyć, do dzisiaj mam trudność z określeniem się w tej relacji. Niektórzy z poznanych ludzi są mi coraz bliżsi, choć nadal nie za bardzo znani, niektórzy zostali dość papierowymi postaciami. Ja dla nich pewnie też.

Mój tata te wycieczki przeżywał wirtualnie, ale jednak uczestniczył. Zrozumiałem, że to musi zdarzyć się tak, że nie naruszę jego granic i nie nastąpi uleczenie na moich prawach. Zrezygnowanie z kontroli nad tą misją było lekcją, którą z tego wyciągnąłem. Ojciec wziął coś, co chciał, co mógł. Zrozumiałem, że też dużo dźwigał: milczenie swojego ojca, matki, tajemnicze listy, które ojciec wysyłał, kwestie materialne, to, że gdzieś były inne dzieci. Pamiętam przecież, jak mną wstrząsnęło zdjęcie, na którym były inne wnuki dziadka. Ten rodzaj detronizacji jest dosyć silny, chociaż ostatecznie leczący, przestajesz być centrum wszechświata.

Dopełnieniem moich wycieczek jest to, co się zdarzyło później i co ojciec zapowiada w książce: tu trzeba zacząć kogoś zapraszać. Tydzień przed lockdownem udało się zorganizować przyjazd Aleksandra z Osetii Północnej. W ten sposób ojciec po raz pierwszy mógł spotkać kogoś z rodziny, która z tej tajemnicy wylazła. Zbierał emocje przez sześćdziesiąt parę lat, to było takie kłębowisko, że aż się od tego spotkania rozchorował, prawie miał wycieczkę na tamten świat. Dopiero po tym zacząłem rozumieć, co się z ojcem dzieje, jak moje tłuczenie się o to, takie dziecięce, ale trwające do trzydziestego roku życia pragnienie, żeby ojciec mnie zaakceptował, coś zrozumiał – było absurdalne, bo mój ojciec jest i był za ścianami, o których nie wiedziałem. Waliłem głową w swoje ściany, których nie widzi on. Z boku może wyglądać to mało imponująco: nie ma wielkiego uleczenia, coś ledwo poskrobane i potem wszystko wraca na swoje tory. Z wielkiej tajemnicy zostaje krótka wiadomość na messendżerze, którą ojciec przeczytał i wysłał serduszko. I okej, wystarczy.

Juliusz Strachota Pisarz, debiutował na łamach „Czasu Kultury”, publikował w czasopismach „Ha!art”, „Lampa”, „Polityka”, „Gazeta Wyborcza”. W czerwcu 2014 roku na łamach „Dużego Formatu” przyznał się publicznie do uzależnienia od przeciwlękowego leku Xanax. Mechanizm uzależnienia jest głównym tematem powieści „Relaks amerykański” (2015). W 2019 roku jego powieść „Turysta polski w ZSRR” została nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” i Nagrody Literackiej Gdynia. Ostatnio opublikował „Krótką wycieczkę na tamten świat”. Fot. Katarzyna Strachota.Juliusz Strachota
Pisarz, debiutował na łamach „Czasu Kultury”, publikował w czasopismach „Ha!art”, „Lampa”, „Polityka”, „Gazeta Wyborcza”. W czerwcu 2014 roku na łamach „Dużego Formatu” przyznał się publicznie do uzależnienia od przeciwlękowego leku Xanax. Mechanizm uzależnienia jest głównym tematem powieści „Relaks amerykański” (2015). W 2019 roku jego powieść „Turysta polski w ZSRR” została nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” i Nagrody Literackiej Gdynia. Ostatnio opublikował „Krótką wycieczkę na tamten świat”. Fot. Katarzyna Strachota.
Nie jesteśmy przyzwyczajeni – jako ludzie i czytelnicy – do takich skromnych narracji.
Ktoś mówił ostatnio, że mój bohater jeździ i jest non stop rozczarowany. Nie ma dla mnie nic fajniejszego niż zderzenia z rozczarowaniem, zdzieranie kolejnych zasłon. Mam natłuczone wyobrażeń, głowę skolonizowaną obrazkami mitycznej Samarkandy. Później pojawia się mityczna rodzina, to wszystko karmi moją wyobraźnię, a okazuje się całkiem zwyczajne. Wszystko sprowadza się do tego, że siedzisz z ojcem, gadacie i on się na chwilę ucieszy. Nic więcej nie ma i nie musi być. Skutki przemiany są tak mało oznaczalne, i to mi się wydaje fascynujące w tych wielkich życiowych wyprawach.

Ale my odruchowo czekamy na wielki finał i mądrość z ciasteczka z wróżbą.
Wierzę, że wielkich finałów nie ma. Jeżeli chciałbym nazwać swoje pisanie, to nazwałbym je mimochodyzmem. Praktyka buddyjska uczy mnie zrównywania obszarów rzeczywistości. To, że chodzę po ulicy tutaj, na Żoliborzu, może być równie ważne jak to, że idę ulicą w Groznym, tu i tam jestem takim samym niedorajdą, takim samym sobą. Są to skrawki tej samej rzeczywistości, tylko nasze przyzwyczajenie, że ktoś od nas jedzie tam i wraca, żeby nam opowiedzieć o odmiennościach, jest absurdalne. I to się pojawia w zarzutach do „Turysty…”: że nie opisuję tych krajów, że co to za reportaż, jeździ do miejsc, które mu się nie podobają, to może by pojechał nad morze.

No bo przecież zwykle wyruszasz w podróż z brakiem, podróż cię rozwija, wracasz mądry i kompletny.
Więcej: jedziesz poznawać ludzi, niesie cię ciekawość świata, chcesz poznać drugiego człowieka. Ja nie potrafię go poznać tutaj, jakim cudem miałbym to zrobić tam? To, czy się szwendasz gdzieś daleko czy po Przyczółku Grochowskim, to jest ta sama waga. I ja chciałbym umieć już zostać na tym Przyczółku, żeby mnie te misje nie odciągały. Mam nadzieję, że już to przerobiłem, ale jest ryzyko, że znów coś wymyślę, chociaż bardzo chciałbym zostać na obszarze spacerowym. Mój dziadek miał trzy rodziny, a ja pojechałem do tej najdalszej, a za tą drugą z Warszawy nawet się nie zabrałem. Bo ten eksces, ekscytacja są strasznie łatwe i przyjemne. A skoro mogę do tego jeszcze dorobić misję, to super, ale nadal pozostaję turystą. Cały czas jesteśmy w podróżnej, religijnej narracji, traktuje się to jako coś niezwykłej wagi, bez tego nie można. Nie chwytasz marzeń, nie podróżujesz, nie żyjesz.

Co przypomina mi, że kiedyś napisałam felieton o tym, że nie zabieram czteroletniej wtedy córki na zagraniczne wakacje, zamiast tego grzebiemy patykiem w błocie nad Liwcem. Czytelnicy zarzucili mi, że nie rozwijam dziecka, nie pokazuję mu świata.
Tak, to pokazywanie świata jest niesamowite, jakby to czegokolwiek ludzi uczyło. I nie mówimy nawet o tych, którzy jadą do zamkniętych kurortów, gdzie jest polski grill. Weźmy backpackersów. Jedziesz do Wietnamu, Indii, aby naładować się przez dwa tygodnie masą wydarzeń. To jest eksplozja na wszystkie strony, eksplozja bodźców, emocji. Wracasz – i kto ma jakikolwiek pożytek z tej twojej wielkiej chwilowej odmiany? A ludzie tam, do których jeździsz – czy im to pomaga, czy szkodzi? Narracja herosa na wschodzie, w sowietstanach, jest szczególnie łatwa i kusząca. Turystyczny głód jest zestawem zachcianek, które ubiera się w narrację tylko po to, żeby je usankcjonować. To działa jak każda inna zachcianka, zachcianka iPhone’a, partnerów, partnerek, dostarcza superłatwych bodźców. Po dwóch tygodniach w Indiach wracasz przeładowany, zmęczony, zatruty: i wróciłbym, i nie wrócę, tylu ludzi poznałem, ci sympatyczni, ci chcieli mnie orżnąć. Relacji jest dużo, ale one są zawsze te same.

Teraz wszyscy ludzie, którzy uczyli o tym, że trzeba podróżować, uczą o tym, że trzeba siedzieć w domu. Obserwuję różne konta na Instagramie i jeszcze do pewnego momentu lockdownu niektórzy byli przyłapywani gdzieś na innym kontynencie i twierdzili, że to panika nas zabije. Potem wchodzili w kwarantannę i natychmiast zmieniali narrację na „Tak trzeba, zostańmy w domu”. Ja tego nie ogarniam. Chciałbym, żeby moje pisanie było przede wszystkim szczere, czego niektórzy nie mogą znieść, bo ten bohater cały czas się pieprzy ze swoimi problemami, uzależnieniami, miota się, jeździ w brzydkie miejsca, nie podoba mu się, jest niesympatyczny dla ludzi, nie poznaje nic nowego. Tylko że ja się przez te ostatnie lata dość dobrze nauczyłem siedzieć na tyłku i nie ruszać. To odegrało w moim życiu rolę leku i cały czas odgrywa, dużo ważniejszą niż podróżowanie, które bardzo lubię, które uważam za bardzo przyjemne, ale nikomu do niczego niepotrzebne.

Dlatego w zeszłym roku wymyśliłem projekt spacerowy po Warszawie. Jako dziecko wybiegałem z domu, szwendałem się po torach, szukałem bunkrów niemieckich, Warszawa była przygodą. Później tolerancja organizmu wzrasta, leci się na Borneo, i fajnie, ale ten sam poziom emocji, ciekawości, fascynacji, ekscytacji można mieć tutaj. Zawsze marzyłem o tym, żeby pisać książki przygodowe i piszę, na miarę moich możliwości. To jest mój „Pan Samochodzik”, mój Indiana Jones i moje „Stawiam na Tolka Banana”.

Juliusz Strachota, „Turysta polski w ZSRR”. Ha!art, 224 strony, w księgarniach od listopada 2018Juliusz Strachota, „Turysta polski w ZSRR”. Ha!art, 224 strony, w księgarniach od listopada 2018Mówiłeś o rodzinie i skłonności do mitomaństwa. Czytając obie twoje powieści, zwróciłam uwagę na to, że praktycznie każdy z twojej rodziny spisuje wspomnienia, tworzy jakąś narrację.
Babcia ze strony mamy spisywała wspomnienia, bardzo się spieszyła przed śmiercią, strasznie chciała dostać Nagrodę Miasta Stołecznego Warszawy. Dziadkowie ze strony mamy mieszkali w Falenicy, w bardzo dziwnym domu, do którego chcieli wstawić ogromne organy kinowe z przedwojennego kina Polonia, więc go w tym celu rozbudowali. Tego rodzaju rozbudzające wyobraźnię historie otaczały mnie od dziecka, a z drugiej strony ojciec z Piastowa i dziadek z mitycznej wioski na Białorusi. Później okazało się, że dziadek też przejawiał literackie potrzeby: od końca wojny non stop opowiadał swoją historię heroiczną, i w tylu różnych miejscach – wiem, bo segregowałem różne jej fragmenty. To jest zawsze historia człowieka, który mieszkał we wsi, zginął mu ojciec, wyruszył w bój, ranny pod Lenino, poszedł na Berlin, nie ma ani słowa o jakiejkolwiek rodzinie – żadnej, nigdy. To jest takie dziwne. Pal licho moje wyobrażenia dziecięce, chodziłem z dziadkiem 9 maja pod pomnik Kościuszkowca czy potem Berlinga, nie byłem przywiązany do tej mitologii, ale sprowadzanie mitu do człowieka nastąpiło stosunkowo niedawno. Okazało się, że to był głównie człowiek, który budował jakąś opowieść o sobie. To znaczy tak wychodzi z wycinków, bo czy ja tego człowieka poznałem?

Mój dziadek opowiadał i pisał historie, mój ojciec opowiadał i pisał historie, ja też piszę i opowiadam historie, tylko dość późno zrozumiałem, że może warto opowiadać historie prawdziwe, a nie ten stek pierdół, które produkowałem w apogeum uzależnienia. Odwrócenie tego o 180 stopni to nie jest próba uleczenia rodziny z tajemnic dziadka, tylko zejście z tamtej ścieżki i wkroczenie wreszcie na swoją. Bohaterowie prowadzący niesamowite, wymyślone życia składają się wreszcie w jedną postać. Trochę za bardzo tego bohatera przydeptuję i ośmieszam, ale on robi swoje, i w tym jest mi bardzo bliski. Zatruwałem organizm tyloma substancjami, a życie tyloma katastrofami, nieprawdziwymi opowieściami, że do dzisiaj muszę się z tego wygrzebywać, zderzać się ze sobą, tym samym, ale jednak innym człowiekiem. Stąd próba powrotu do jednej opowieści, jednej ścieżki, choć nie wiem do końca, jaka być powinna.

Piszesz często, że podróże przeżywamy według wzorca, mamy w głowie gotowe obrazki na Instagrama i wiemy, które kadry dostaną więcej lajków. Gdzie jest styk pomiędzy tobą podróżującym a tobą wybierającym historie, które będą sprawdzały się w prozie?
Jeżeli chodzi o „Krótką wycieczkę na tamten świat”, to nie miałem żadnej kontroli. Miejsca i ludzie wyłonili się nagle. Bardzo wyraziste znaki, o których wiem, że na pewno wkradną się w opowieść, to są te wszystkie niezręczności. Kiedy łapię się na tym, że coś powiedziałem albo zrobiłem nie tak, zaczyna mi to strasznie siedzieć w głowie, przyglądam się temu, chociaż dla kogoś innego mogłoby to być zupełnie nieznaczące. Starałem się złapać na bieżąco te spotkania, co było bardzo trudne, bo emocje miałem rzeczywiście pod korek. Nigdy sobie z tym nie radziłem i nie radzę, łatwo się stresuję i wzruszam, płaczę. Ale Instagram zasłania świat. Jest praktycznym narzędziem, które autor mieć musi, żeby na nim te książki przedłużać fajnym contentem i skłaniać do ich kupienia, ale czasami człowiek już nie wie, gdzie ma łeb. Idzie polną drogą, a w głowie kiełkuje już content dla followersów.

I w książce masz takie momenty, że już tych followersów liczysz.
Wchodzę w buty contentowego kolonizatora – bo mam to szczęście i nieszczęście, że studiowałem fotografię i wiem, jak zrobić ładne zdjęcia miejsc pozornie niefotogenicznych. Przestaję być gdzieś, tylko idę i kombinuję: okej, a jak dognę, dopowiem i domyślę, dołożę fotkę, to mam anegdotkę na Instagram, kalkulacja i planowanie przesłaniają całe godziny, odbywa się wymyślanie spontaniczności.

Na którym poziomie wchodzi pisarstwo?
Staram się, żeby było drugą stroną medalu. Wycieczki do dalekich krajów to nie jest główna zawartość tych książek, bo bohater się do nich zbiera i zbiera, bo usiłuje żyć w teraźniejszości, a w końcu robi krok w przeszłość. Nie jest to literatura podróżnicza. Ja się nigdy specjalnie nie czułem ani podróżnikiem, ani pisarzem, teraz też się nie czuję i nie mam z tym żadnego kłopotu, wracając do kwestii tożsamości. Dlatego wymyśliłem turystę, bo turysta to jest tożsamość, której nie możesz nosić, globtrotera, podróżnika, odkrywcy – jasne. Turystą nikt nie chce być, to efemeryda, turystą jesteś tylko w działaniu. Nie ma z tego żadnej narracji, żadnej opowieści. To mnie strasznie kusiło, dopiero post factum zauważyłem, że znalazłem sobie pustą tożsamość. Turysta jest dla mnie kolejnym lekiem, bo bardzo długo borykałem się z tym, że tożsamości, przynależności i identyfikacji nie odczuwam i nie jestem w stanie odnaleźć się nawet w AA, a wcześniej w innych przedziwnych klubach. Okazało się, że nie muszę się odnajdywać, że być może ta cała historia o tożsamości jest kompletną fikcją, chyba że się to chwyci, niesie i bardzo chce, a kostium jest pusty w środku.

Ważniejsze niż podróżowanie jest dla mnie odzieranie się z iluzji i siedzenie na tyłku – trudne w obsłudze, trudne do opowiadania. Mityczne uleczenia sprowadzają się do zetknięcia ze zwyczajnością, taką zwyczajną, jaka ona jest. Ze zwyczajnymi lękami, uczuciami, ludźmi. Bohater uczy się nie uciekać i od tej lekcji nieuciekania w pewnym momencie ucieka, to jest dla mnie symptomatyczne. Ta część jest dla mnie hiperważna. Jest tam teraźniejszość versus przeszłość, jest ten mistrz zen. Całe życie szukałem modelu ojca, mądrego mężczyzny, żeby na koniec zorientować się, że wokół mnie jest cała masa mądrych kobiet. A ja kurczowo trzymałem się wzorca braku wzorca i w ogóle nie patrzyłem w tamtą stronę. Uważałem się za tego, który sporo już tych zasłon odarł i trochę klei, co jak wygląda i dlaczego idzie tam, gdzie idzie. I nagle okazuje się, że zasłony są w zupełnie innym miejscu. To jest dla mnie fenomenalne rozczarowanie. Okazało się, że przez te wycieczki, od Gocławia po cmentarz Powązkowski, spotykam całą masę mądrych kobiet, które potrafiłyby odpowiedzieć na masę moich pytań, ale ja ich nie zadałem. Cały czas szukałem mędrca, mistrza – nie szukałem mistrzyni.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).