W 1911 roku letnicy z Warszawy jak zwykle zalali, zadeptali i zakrzyczeli Zoppot. Oba miasta leżały wtedy w dwóch różnych państwach, ale dla warszawian było to najbliższe kąpielisko w europejskim stylu. Obsługa wszędzie starała się opanować choć parę zdań po polsku, a orkiestry rżnęły polskie kawałki. Od rozpasanego tłumu uciekał na samochodowe (!) wycieczki pisarz Adolf Nowaczyński. Podczas jednej z takich eskapad zachwycił się rybacką wioską Gdingen: „Cichszej miejscowości chyba nie było wówczas na całej kuli ziemskiej. Po zoppockiej Sodomie odkryta Arkadja pasterska i patrjarchalna”.
Dziesięć lat później Gdingen od Zoppot oddzielała granica, wioska nazywała się Gdynia i leżała w tym samym państwie co Warszawa – w niepodległej Polsce. W 1920 roku stołeczna spółka Pierwsze Towarzystwo Polskich Kąpieli Morskich kupiła malowniczo położony folwark Steinsberg, czyli Kamienną Górę, i przystąpiła do budowy miejscowości wypoczynkowej. Chciała konkurować z Zoppot, ale na swoich zasadach. Żadnego blichtru, zabudowa niska i niezbyt gęsta, niekonkurująca z sielskim krajobrazem. Zamiast spekulacyjnej urbanizacji – zrównoważony rozwój (to pojęcie, oczywiście, jeszcze nie istniało). W 1922 roku żona prezesa spółki, Zofia Chrzanowska, pisze do Nowaczyńskiego:
Od wiosny r. 1920 pracujemy, rzec można – ideowo, nad rozwojem tego cudownego zakątka Pomorza (…). Dwadzieścia willi, pięć zakładów przemysłowych, dwie szosy, osiem kołowych dróg oraz zbudowany z iście amerykańskim pośpiechem przez dwa i pół miesiąca hotel Cassubia na wzgórzu w cudownem położeniu nad morzem daje dowód, że Warszawa, Sz. Panie, czuwa, by nie zrobić takiej ohydy jak np. Zoppoty. Mamy nadzieję, że bezrząd i bezład nie zeszpecą idyllicznego zakątka.
Przeznaczeniem Gdyni nie było jednak koić nerwy letników. Wkrótce państwo założyło tam port i choć z początku jego budowa szła niemrawo, to w końcu nabrała rozmachu i stała się projektem o strategicznym znaczeniu gospodarczym i symbolicznym. Obok portu zaczęło rosnąć miasto, szybko i bujnie. „Taksówki, banki, sklepy, złote zegary na wieżach, bloki nowoczesnych budowli, dźwignie portu, mola. W ten sposób powstawały tylko chyba na pustkowiu miasta amerykańskie” – pisała w 1929 roku Maria Dąbrowska, która pamiętała jeszcze wioskę z początku dekady i chyba po niej nie płakała. O tempie, w którym rosła Gdynia, często z podziwem mówiono „amerykańskie”. Ale rozrost to przecież nie to samo co rozwój, a amerykańskie miasta symbolizowały kapitulację urbanistyki przed kapitałem.
Niektórzy jeździli jeszcze do Gdyni zażyć słońca i jodu, większość chciała jednak zrobić interes. Arkadia zamieniła się w Panamę. O Panama Papers nikomu się jeszcze nie śniło, ale żywa była pamięć wielkiej afery związanej z budową Kanału Panamskiego i „panama” była synonimem przekrętu. Największym gdyńskim szwindlem okazała się budowa gmachu Poczty Głównej, która kilkukrotnie przekroczyła budżet. Ostatecznie kosztowała ministra poczt i telegrafów dymisję, a podatników – miliony utopione w kieszeniach wykonawców i podwykonawców. A ile było drobnych kombinacji?
W 1926 roku architekt Roman Feliński, odpowiedzialny w Ministerstwie Robót Publicznych za planowanie miast, ukończył koncepcję Gdyni, ale po przewrocie majowym z resortu wymiotły go polityczne czystki, a założenia jego projektu co i rusz padały pod naporem interesów właścicieli nieruchomości, wielkich instytucji państwowych, a najczęściej portu. Gdynia – jak podkreślali wszyscy wnikliwi obserwatorzy – zaczęła rozwijać się dwutorowo. Port – oczko w głowie stołecznych polityków i urzędników, miasto – zostawione samo sobie.
Gdyby plan Felińskiego wcielono w życie w całości, to wzrok podróżnych wychodzących z dworca kolejowego wędrowałby ku morzu, wzdłuż regularnie zabudowanej, reprezentacyjnej alei. Na jej miejscu rozciągają się jednak tyły portu, który przejął tereny potrzebne mu do rozwoju, sprawiając, że centrum musiało przesunąć się na południe. W efekcie główną osią łączącą morze z miastem została trochę przypadkiem ulica 10 Lutego. Jej perspektywę od strony lądu zamyka nie majestatyczny dworzec, a betonowy wiadukt i ślepa ściana zwalistej kolejarskiej kamienicy po drugiej stronie torów (kolej to, obok portu, następne państwo w państwie). Gdynia tylko teoretycznie była pustką czekającą na stwórczy gest. Następcy Felińskiego musieli korygować i moderować proces, który już trwał.
Siatkę ulic dawało się zaplanować, lecz domy rosły gdzie popadnie i długo nie tworzyły zwartej zabudowy. Każde większe miasto można od biedy opisać jako „miasto kontrastów”, ale do Gdyni określenie to pasowało jak ulał. „Obok wielkich budowli wystają z ziemi stare, zmurszałe już domki-chatki” – pisano w roku 1937. Kulisy kamienic urywały się nagle i okazywało się, że spektakl wielkiego miasta podszyty jest jeszcze wsią. Przy samej Świętojańskiej, obok gmachu Komisariatu Rządu (dzisiejszego ratusza) taki obrazek: „stary Kaszuba zasiewa swe pole, aby na jesieni zebrać plon i nie płacić podatków od placów niezabudowanych”.
Gdynia, międzywojnie, fot. Henryk Poddębski
Gdynia była eksperymentem, którego doniosłość uświadomiono sobie, gdy trwał już w najlepsze. „Dobre to miejsce dla ludzi, którzy by chcieli zapomnieć o przeszłości bolesnej” – notowała w 1929 roku Dąbrowska. Polska też mogła tu zapomnieć o historii, zacząć z czystą hipoteką. Tu historia zaczęła się już po odzyskaniu niepodległości, w chwili „zaślubin z morzem”. To nie jest miasto odziedziczone, lecz tworzone od podstaw własnymi rękami. Ślady lokalnej tradycji to kaszubskie checze – drewniane domy i tak skazane na rozbiórkę. Na ich ruinach powstaje nowa polska miejskość, oderwana od tradycji architektonicznych trzech zaborów i tej przedrozbiorowej, pozbawiona też – co niektórzy zauważą z zadowoleniem – widocznego „żywiołu żydowskiego”. Biała, czysta. W latach trzydziestych projektanci porzucają cały ten posag dworkowo-magnacki, który w poprzedniej dekadzie uchodził za formę narodową, i naśladują wzorce międzynarodowego modernizmu w jego lżejszym, bardziej komercyjnym i zupełnie niezaangażowanym społecznie wydaniu.
Architektura operuje motywami atrakcyjnymi dla zafascynowanego techniką nowoczesnego człowieka. Wydłużone pionowe okno á la termometr. Okrągłe okno jak bulaj. Cały dom jak okręt. Oto miejsce, w którym Polki i Polacy porzucają osiadłą kulturę ziemiańską na rzecz dynamicznej, morskiej. Kresowy żubr, galicyjski centuś, mazowiecki hreczkosiej mają się tu zamienić w człowieka rzutkiego, otwartego, pozbawionego kompleksów wobec świata. „Tu powstaną pokolenia solidnych, bogatych kupców polskich, którzy będą umieli rozprowadzić towary wielkiego polskiego zaplecza po portach i państwach całej kuli ziemskiej” – przekonywał w 1933 roku minister przemysłu i handlu Ferdynand Zarzycki. Ludzie z trzech zaborów czy reemigranci z zagranicy mieli tu przezwyciężyć animozje, wyrównać różnice i dogadać się jak Polak z Polakiem. Przykład Gdyni okazuje się bardzo przydatny pod koniec lat trzydziestych, kiedy ideologię państwa zdominowała koncepcja „zjednoczenia narodowego” wokół wodza, przeobrażenia narodu w gładką, dobrze wymieszaną i posłuszną masę.
Polska podziwiała Gdynię i wyznawała jej miłość co roku w czerwcu, podczas hucznie obchodzonego Święta Morza. Gdynią kneblowano malkontentów. Antoni Słonimski, po tym jak któryś z kolei adwersarz wytknął mu, że nie ma prawa narzekać na sytuację w kraju, bo państwo jest młode, dopiero co wyszło z niewoli, a poza tym jest Gdynia, zadeklarował, że wszelkie negatywne obserwacje będzie poprzedzał skrótem „m.ż.G.s.r.” – „mimo że Gdynia się rozbudowuje”.
Siedziba Zakładu Ubezpieczeń i PLO, 1938
Kult miasta podsycała w całym kraju Liga Morska i Kolonialna – masowa, sterowana przez państwo organizacja społeczna, którą kierował generał Gustaw Orlicz-Dreszer. 16 lipca 1936 roku wyleciał awionetką RWD nad Zatokę Gdańską, na spotkanie transatlantykowi „Piłsudski”, którym wpływała do gdyńskiego portu jego żona. Samolot spadł do morza, wszyscy na pokładzie zginęli, a choć generał nie poległ w boju, lecz padł ofiarą własnego romantycznego wygłupu, propaganda wykreowała go na idola. Miasto nagle dorobiło się świętego patrona, a trzy lata później na Oksywiu powstało jego mauzoleum.
Wikipedia usłużnie informuje mnie, że dewizą Dreszera było: „Nie ma rzeczy niemożliwych”. Hasło to mogłaby umieścić na rogatkach Gdynia. „Ludzie zbędni” ze wsi, którzy jeszcze wczoraj szukaliby szczęścia za granicą, teraz emigrowali tutaj. Pakowali, co mieli (jeśli mieli), i przyjeżdżali. Było ich jednak zbyt dużo. Niczym emigranci lądujący w Ameryce łatwo padali ofiarą przeróżnych oszustów i szemranych pośredników. Wielu z nich czekało bezrobocie albo wypłata nędzna i niepewna oraz jaskiniowa egzystencja.
Na nieskalanym wizerunku białego miasta pojawiały się coraz liczniejsze plamy. W 1937 roku radosną atmosferę Święta Morza psuje Zbigniew Uniłowski. Młody literat, który zasłynął już z opisów nędzy warszawskiej, w specjalnym numerze „Wiadomości Literackich” bez taryfy ulgowej opisuje Gdynię. Patrzy na śródmieście „przerażone własnym rozkwitem”, „budowane jak gdyby w tańcu”, „rozgrzebane, nagle wstrzymane w biegu, zdezorientowane”, które „gdzieś tam, jakby niechętnie, łączy się z pobłażliwie wyniosłym portem”. Tak jak „podlotek, który przed pierwszą randką źle maluje usta, tak Gdynia wzrusza swoim nieporadnym flirtem z uwodzicielskiem doświadczeniem morza”. Kamienna Góra, którą etyczni deweloperzy z Towarzystwa Kąpieli Morskich chcieli bronić przed rabunkową eksploatacją, to już „tandetnie spartaczony teren, naszpikowany wąskimi, na skutek skąpych rozmiarów parcel, paskudnemi pudełkami często niewykończonych will”, zepsuty przez „zapobiegliwość przelotnych kombinatorów, różnych inżynierów i architektów spod ciemnej gwiazdy, spekulantów na gwałtownym rozwoju miasta, na popłochu i gorączce złota”.
Przewodnik Uniłowskiego, lokalny dziennikarz, powiedział mu bez ogródek, że „miasto skręca się przede wszystkiem w uściskach własnych problemów socjalnych”, i zabrał go na przedmieścia. Ruszają arterią prowadzącą w kierunku Wejherowa, długą i prostą ulicą Morską. Wzdłuż niej te same co w centrum kontrasty – tu „blok z żelazo-betonu, a w jego cieniu schron z mieszanego materjału, jaki dostarcza okoliczne śmietnisko”. Docierają w końcu na Grabówek – fawelę, w której higiena pięciu tysięcy nędzarzy uzależniona jest od jednej pompy. Takich skupisk było więcej: Witomino, Pekin, Drewniana Warszawa. Oprócz nich mapę Gdyni znaczyły setki, może tysiące punktów pozbawionych imienia i adresu – nor wygrzebanych w nasypach kolejowych, gniazd uwitych na porzuconych budowach. „Ach, żeby tak wyprowadzić tę biedotę w ludzkie bytowanie, a cały Grabówek oblać naftą i podpalić, zaorać to piętno hańby naszych czasów” – wzdycha Uniłowski. Dziwi się, jak to możliwe, że „świetna idea, ugruntowana na najczystszych zasadach dobra narodowego, realizująca się tak wspaniale, z takim tęgim rozmachem mogła dopuścić do efektów, które wyżej naszkicowałem”. Rodakom celebrującym Święto Morza, „obywatelom słodko drzemiącym w optymizmie” tłumaczy, „że sens Gdyni jest istotnie wielki, ale że nie wszystko jest w porządku, że trzeba wstrzymać rozśpiewany pochód i w skupieniu połatać wnętrze”.
Plan budowanego portu w Gdyni, 1924
„Jeśli starczyło energji, żeby tyle pieniędzy zakląć w mury, niechaj jeszcze trochę uratuje tysiące istnień” – nawoływał Uniłowski. Przykład dawał państwowy koncern Paged, który przerzucał przez port ogromne ilości drewna. Firma zbudowała okazałą kamienicę w centrum miasta, przy Świętojańskiej, ale szef, lewicowy piłsudczyk Kazimierz Thor, nie zapomniał też o robotnikach. Po drugiej stronie portu, na Oksywiu, w miejscu trochę odciętym od świata, za to położonym tuż przy pagedowskich nabrzeżach, polecił wybudować nowoczesne osiedle. Warszawscy architekci, wśród nich Helena Morsztynkiewicz, Leonard Tomaszewski i Bolesław Kulesza, projektują 19 niskich bloków i 36 bliźniaków otoczonych zielenią. Do tego przedszkole, dom społeczny, plac targowy. Mieszkania w blokach małe acz funkcjonalne. Gospodynie dostają do dyspozycji wspólne pralnie. Do wybuchu wojny zdołano wybudować tylko siedem bloków, jednak wystarczyło to, by zaszedł tu proces znany z powojennych osiedli w całej Polsce. Proletariat, wiejskiego przeważnie pochodzenia, oswajał się tam z miejskim życiem i dokonywał skoku z XIX wieku w XX. Monika Żeromska, którą Thor wciągnął do pomocy przy typowaniu najbardziej potrzebujących rodzin, wspominała: „To była dla wszystkich chwila szczęśliwa, zakończenie i realizacja myśli społecznej tego nadzwyczajnego człowieka, a jeszcze to było piękne, że nie było w tym jego działaniu ani śladu filantropijnej dobroci, wszystko było mądre i celowe, i opłacalne dla każdego”. Co mógł wpisać po stronie zysków dyrektor? Zdrowszy, bardziej zmotywowany i lojalny personel.
Kiedy Gdyni nadawano prawa miejskie, w 1926 roku, liczyła sobie 1200 mieszkańców. Dane meldunkowe z czerwca 1939 wykazywały ich ponad 120 tysięcy. Miasto zaliczyło więc w trzynaście lat imponujący, stukrotny przyrost ludności. Jej urbanistyczny bilans był jednak nadal niejednoznaczny. Przedstawiciel najmłodszego pokolenia architektów, Stanisław Dziewulski, pocieszał wszystkich tych, którzy narzekali na dziury w zabudowie: „Za parę lat ulice będą biegły wśród gładkich, murowanych parawanów, jak na Marszałkowskiej, i będziecie zadowoleni”. Dziewulskiemu nie wystarczałby jednak do szczęścia ten prozaiczny, kupiecki ład, który miał zapanować dzięki ustawieniu budynków w równe rządki. „Straciliśmy okazję stworzenia arcydzieła – lamentował. – To była okazja do stworzenia miasta, jakiego świat nie widział. Mogliśmy zdobyć precyzyjny instrument, spełniający najlepiej, jak tylko można, skomplikowane zadania wywozu i wwozu, przeładunku, administracji i mieszkania dla setek tysięcy ludzi. Za te same pieniądze mielibyśmy aparat stokroć wspanialszy”.
Odkupienia za grzechy młodości Gdyni szukał Dziewulski w opracowanym pod koniec lat 30. projekcie Forum Morskiego. Założenie planowane między Kamienną Górą, skwerem Kościuszki i Molem Południowym miało zostać główną przestrzenią reprezentacyjną miasta. Otwarty na morze rozległy plac, idealny do organizacji masowych uroczystości, otaczałyby monumentalne obiekty: ratusz, pomnik Zjednoczenia Ziem Polskich i Bazylika Morska. Koncepcję budowy pomnika wysunięto już w 1928 roku. Sześć lat później wmurowano kamień węgielny pod bazylikę – inspirowany gotykiem, modernistyczny kościół projektu Bohdana Pniewskiego, który z wyżyn Kamiennej Góry przypominałby o tym, kto panuje nad tą częścią wybrzeża. Obie inicjatywy szybko straciły jednak impet. Czyżby w ten sposób kupiecki duch miasta tryumfował nad romantycznym wyobrażeniem, jakie miała o nim reszta kraju? Wizje bazyliki i pomnika ożyły dopiero przy okazji planowania forum – przestrzeni, która miała uwznioślić całą przyziemną krzątaninę, trwającą dokoła od kilkunastu lat.
Wybuch wojny na zawsze przekreślił możliwość budowy forum. Spełniła się jednak przepowiednia Dziewulskiego. Dzięki wyjątkowej w naszych warunkach konsekwencji i kulturze projektowej, i pod okupacją, i w PRL, i w III RP, śródmieście uzupełniano zabudową z szacunkiem dla skali, którą zaczęto mu nadawać w latach 30. Mieszkałem w centrum Gdyni przez trzy miesiące. Jest to piękne i wygodne miejsce do życia, pewnie jedno z najlepszych w Polsce.
Obchody Święta Morza w Gdyni. Poświęcenie bandery ORP „Grom”, fot. Lemański Bronisław
Realistyczne sny się spełniają. Te inne – niekoniecznie. Pomysł Forum Morskiego wracał w różnych formach po wojnie. Ostatni konkurs architektoniczny, w 2008 roku, wygrała pracownia Stanisława Fiszera. Wokół gigantycznego placu, obok istniejącego Teatru Muzycznego, planowano wznieść siedziby teatru miejskiego, galerii sztuki współczesnej i biblioteki publicznej. Ale i ten projekt trafił do szuflady. W 2019 roku władze miasta ostatecznie przegrały sądową batalię i teren wrócił do spadkobierców przedwojennych właścicieli.
Działka nazywa się Park Rady Europy i jest w gruncie rzeczy wielkim trawnikiem. Po jednej stronie kręci się diabelski młyn, pachnie goframi i fryturą, w marinie kołyszą się setki łódek. Po drugiej stronie Gdynia niespiesznie dogląda interesów. Już nie poczwarka, nie podlotek. Teraz to dumna ze swojego rodowodu, dojrzała acz energiczna pani, która zawsze wie, ile ma na koncie.
Bazylika Morska w końcu powstała – za darmo. W 2019 roku nadano taki tytuł stuletniemu kościołowi przy Świętojańskiej. Jedyne forum w Gdyni to Forum Gospodarki Morskiej – coroczna impreza biznesowa.
Wykorzystałem następujące publikacje:
– Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914–1965, opr. Tadeusz Drewnowski, Warszawa 2009
– Stanisław Dziewulski, Gdynia rośnie, „Wiadomości Literackie” r. 14, nr 27 (17 czerwca 1937)
– Jakub Lewicki, Roman Feliński. Architekt i urbanista. Pionier nowoczesnej architektury, Warszawa 2007
– Adolf Nowaczyński, Odkrycie Gdyni, „Wiadomości Literackie” r. 11, nr 13 (1 kwietnia 1934), http://retropress.pl/wiadomosci-literackie/odkrycie-gdyni/
– Przewodnik po zabytkach Oksywia, publikacja Urzędu Miasta Gdyni
– Antoni Słonimski, Kronika tygodniowa, „Wiadomości Literackie”, nr 23 (9 czerwca 1929)
– Zbigniew Uniłowski, Gdynia na co dzień, „Wiadomości Literackie” r. 14, nr 27 (17 czerwca 1937), http://retropress.pl/wiadomosci-literackie/gdynia-codzien/
– Monika Żeromska, Wspomnienia, Warszawa 1993
Cykl tekstów wokół tematów morskich powstaje we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w związku z kampanią nawiązującą do setnej rocznicy zaślubin Polski z Bałtykiem. W ramach kampanii powstała także animacja inspirowana utworem „Zabierz mnie do morza” w aranżacji zespołu Tęskno.