PRZEMYSŁAW WITKOWSKI: Kiedy mówię o „ekofaszyzmie”, ludzie dziwnie się na mnie patrzą. Dla większości z nich ekologia to oczywisty element obozu lewicy. Zawsze tak było?
PETER STAUDENMAIER: W Europie, podobnie jak i w Stanach Zjednoczonych, większość działaczy ekologicznych uważa się za „postępowych”. To od lat sześćdziesiątych powszechny pogląd. Wierzą, że potrzeby ludzi żyjących w ubóstwie, chorobie czy głodzie wymagają naszej największej uwagi i są za sprawiedliwością społeczną. Wielu z nich zaskoczyłoby, że nie zawsze tak to wyglądało. Tematy ekologiczne były dawniej znacznie bardziej ambiwalentne politycznie. Nierzadko lądowały na prawym końcu spektrum, nawet na skrajnej prawej. Od XIX wieku do pierwszej połowy XX wielu ekologów w różnych krajach głosiło bardzo konserwatywne poglądy, często nacjonalistyczne, rasistowskie czy autorytarne.
Gdzie szukać źródeł tego ultraprawicowego ekologizmu?
Niemcy to nie tylko kraj narodzin ekologii i miejsce, gdzie do dziś zielona polityka ma duże znaczenie. Także tam, pod wpływem antyoświeceniowego irracjonalizmu, tradycji romantycznej i dziewiętnastowiecznego mistycyzmu przyrodniczego, powstała synteza naturalizmu i nacjonalizmu, która zaowocowała nazistowską „ekologią”. Uprawy organiczne, wegetarianizm, religijny kult natury – niektóre motywy popularne w III Rzeszy są niepokojąco podobne do tych dzisiejszych. Tymczasem wtedy nie tylko zyskiwały popularność wśród władz, ale ta nazistowska „ekologiczna” ideologia została wykorzystana do uzasadnienia wymordowania europejskich Żydów.
To koniec tej ścieżki. A jak wyglądały jej początki?
Na początku XIX wieku Ernst Moritz Arndt, historyk, literat i parlamentarzysta, walczył z eksploatacją przyrody, potępiał wylesianie i widział naturę jako spójną całość. W tym samym czasie piętnował „mieszanie się ras”, domagał się czystości krwi wśród Teutonów i atakował Francuzów, Słowian i Żydów. Jego uczeń, dziennikarz i prozaik, Wilhelm Heinrich Riehl, był nieprzejednanym przeciwnikiem industrializacji i urbanizacji. Dlaczego? Aby „na przekór Żydom Niemcy zostały Niemcami”. Sam twórca terminu „ekologia”, Ernst Haeckel, opracował darwinistyczną filozofię społeczną, którą nazwał „monizmem”. Niemiecka Liga Monistów, którą założył, połączyła naukowo podbudowany ekologiczny holizm z wiarą w nordycką wyższość rasową, sprzeciwem wobec mieszania ras i entuzjastycznie wspieraną eugeniką, a w okresie I wojny światowej także z żarliwym antysemityzmem i antykomunizmem. Raoul France, członek i założyciel Ligi, opracował tak zwane Lebensgesetze, „prawa życia”, poprzez które porządek przyrodniczy determinuje porządek społeczny. On też sprzeciwiał się „nienaturalnemu mieszaniu ras”. Inny uczeń Haeckla, Ludwig Woltmann, uważał, że przejście od społeczeństwa rolniczego do przemysłowego przyśpiesza „upadek rasowy”.
Ci jednak chcieli brzmieć bardzo naukowo. A gdzie ta antyoświeceniowość?
Tę część zapewnił volkizm. Niemieckie słowo volk nie do końca oznacza po prostu lud czy naród, a bardziej zjednoczenie z transcendentalną „esencją”. Można nazwać ją „naturą”, „kosmosem” czy „mitem”, ale zawsze łączy się ona z najbardziej wewnętrzną częścią człowieka i reprezentuje źródło jego kreatywności, uczuć i jedności z innymi. W obliczu realnych problemów wywołanych industrializacją i zjednoczeniem Niemiec volkiści głosili powrót do wiejskiej prostoty i życia w zgodzie z naturą. Źródłem alienacji społecznej i zniszczenia środowiska były dla nich materialistyczny konsumpcjonizm, bezduszna industrializacja, wykorzeniony kosmopolityzm i chaotyczna urbanizacja. Za wszystkim tym stać miał odwieczny obiekt nienawiści chłopskiej i niechęci klasy średniej: Żydzi. Tylko prawdziwi patrioci mogli uratować Niemcy od ruiny. Między innymi dzięki „aryjskiej krwi”, tak opiewanej w mnóstwie okultystycznych i ezoterycznych grup spirytystycznych, w które obfitowały Niemcy w latach dwudziestych XX wieku. Wszystkich tych teozofiach, antropozofiach i ariozofiach. A tym, którym to nie wystarczyło lub wydawało się płytkie, szedł w sukurs Martin Heidegger ze swoją krytyką antropocentrycznego humanizmu, koncepcją, że ludzkość jest zaangażowana w „grę” czy „taniec” z ziemią, niebem i bogami, medytacjami o możliwości autentycznego sposobu „zamieszkiwania” ziemi, skargą, że technologia przemysłowa niszczy przyrodę, naciskiem na znaczenie lokalności i „ojczyzny”.
Można zapytać: „ale co z tego”? Jakie to przyniosło efekty?
To może wyliczmy. Bezpośrednie stosowanie kategorii biologicznych i pojęcia „porządku naturalnego” w sferze społecznej i związku między czystością środowiska a czystością „rasową”, to raz. Postrzeganie człowieka jako mało znaczącej istoty, jako części kosmosu i przytłaczających sił natury, to dwa. Etnocentryczny fanatyzm, to trzy. Odrzucenie nowoczesności dla wizji złotego wieku aryjskiej przeszłości oraz potępienie rozumu i racjonalnego myślenia, to cztery i pięć. A wszystko to zostało ściśle związane z wiarą w mroczną, kosmiczną siłę natury, której tajemnice można zrozumieć nie poprzez naukę, ale przez okultyzm. Miało to brutalne implikacje polityczne i łatwo usprawiedliwiało autorytaryzm, torowało drogę nazizmowi. Upowszechniała się wizja Republiki Weimarskiej – marionetkowego państwa kontrolowanego przez ludzi, którzy nie reprezentują niemieckiego „ducha”. Narodowy socjalizm i wyeliminowanie „obcych” kulturowo i „rasowo” elementów zaczęły być postrzegane jako szansa na wyrażenie w końcu wrodzonego rozumienia i „czucia” natury przez naród niemiecki i w pełni ekologiczne życie.
Więc ekologia była ważna dla Trzeciej Rzeszy?
Dla części nazistów tak. Poszukiwanie utraconej łączności z przyrodą było najbardziej widoczne wśród neopogańskiej części przywódców nazistowskich, przede wszystkim Heinricha Himmlera, Alfreda Rosenberga i Walthera Darré, choć widać ją też w krytyce urbanistyki u Gottfrieda Federa czy w wiejskiej nostalgii Otto Strassera. Hitler wprost odrzucał antropocentryzm. Człowiek był dla niego tylko elementem przyrody, który zawsze podlegał jej „wiecznym prawom”, a działanie przeciwko nim musiało prowadzić nieodmiennie do upadku. Narodowa socjalistyczna „religia natury” była więc mieszanką teutońskiej mistyki, pseudonaukowej ekologii, irracjonalnego antyhumanizmu i mitologii zbawienia rasowego poprzez powrót na wieś. Zestaw – sielankowa wizja wsi, organicyzm, mitologizacja chłopstwa – był istotny nawet dla wielu szeregowych nazistów.
Peter Staudenmaier
Jest profesorem historii na Marquette University w Milwaukee. Jego badania koncentrują się na nazistowskich Niemczech, faszystowskich Włoszech, historii ruchu ekologicznego i historii myśli rasowej. Jest autorem książki „Między okultyzmem a nazizmem. Antropozofia i polityka rasy w epoce faszystowskiej” oraz wraz z Janet Biehl „Ekofaszyzm. Lekcje z niemieckiej historii”. Obecny projekt badawczy Staudenmaiera, „Polityka krwi i gleby. Ideały ekologiczne w nazistowskich Niemczech”, analizuje historię tendencji ekologicznych pod rządami nazistów.
Jak to wyglądało w praktyce?
Różnie z tym bywało. Wielu nazistów całkowicie ignorowało ekologiczne tematy, a reżim często prowadził destrukcyjną dla środowiska naturalnego politykę. Jednak tendencja „ekologiczna” w partii, choć dziś w dużej mierze zapomniana, miała duży wpływ na stosunek władz do środowiska. To „zielone skrzydło” NSDAP reprezentowane było przede wszystkim przez Walthera Darré, Fritza Todta, Alwina Seiferta i Rudolfa Hessa. Zresztą nie tylko oni poważnie podchodzili do tego tematu. Hitler i Himmler byli obaj wegetarianami, miłośnikami mistycyzmu natury, a także stanowczo sprzeciwiali się wiwisekcji i okrucieństwu wobec zwierząt. Himmler założył nawet dla SS eksperymentalne farmy organiczne do uprawy ziół do celów leczniczych. Czasami Hitler brzmiał jak prawdziwy „zielony” idealista, szeroko dyskutując o odnawialnych źródłach jako alternatywie dla węgla i deklarując, że woda, wiatry i pływy są źródłami energii przyszłości.
Brzmi to dość sprzecznie z popularną technokratyczno-przemysłową wizją Trzeciej Rzeszy...
Trochę tak, ale tylko po części. Dla nazistów Żydzi byli pozbawionymi korzeni koczownikami, niezdolnymi do jakiegokolwiek prawdziwego związku z ziemią. Dlatego Darré domagał się ponownej ruralizacji Niemiec i Europy, bo to chłopstwo miałoby zapewnić zdrowie „aryjskiej rasie” i zarazem równowagę ekologiczną. Będąc ministrem rolnictwa Rzeszy, stosował na dużą skalę metody rolnictwa organicznego i upraw biodynamicznych. Ważny dla wprowadzania ekologicznych rozwiązań był też minister gospodarki, pracy i uzbrojenia Rzeszy Fritz Todt i jego współpracownik inżynier Alwin Seifert. Todt chciał, aby budowa niemieckich autostrad – jednego z największych przedsięwzięć budowlanych swoich czasów – była prowadzona możliwie najbardziej harmonijnie z naturą i krajobrazem i ustanowił ścisłe kryteria poszanowania terenów podmokłych, lasów i obszarów wrażliwych ekologicznie. Autostrada miała być zarazem elementem otaczającego ją krajobrazu, jak i wyrazem esencji niemieckości. Jego asystent, Seifert, nazywany za plecami „Pan Matka Ziemia”, domagał się całkowitego podporządkowania technologii Rzeszy przyrodzie.
Skąd taka siła przebicia ekologów?
Przede wszystkim decydowała protekcja Rudolfa Hessa. Dołączył on do NSDAP w 1920 roku i miał legitymację z nr. 16, będąc przez dwie dekady praktycznie zastępcą Hitlera. Całe ustawodawstwo i każdy dekret musiały przejść przez jego biurko, zanim stały się w Rzeszy prawem.
Jak działania tej frakcji przekładały się na ochronę przyrody?
Już w marcu 1933 roku na szczeblu krajowym, regionalnym i lokalnym zatwierdzono i wdrożono szeroki wachlarz przepisów ekologicznych. Obejmowały one programy ponownego zalesiania, ustawy chroniące gatunki zwierząt i roślin oraz decyzje blokujące, niszczący środowisko naturalne, rozwój przemysłowy. Plany zagospodarowania przestrzeni zostały opracowane tak, by chronić siedliska dzikiej przyrody i miały zapisy o poszanowania „świętego niemieckiego lasu”. Kolejna ustawa, z 1935 roku, nie tylko ustanowiła wytyczne dotyczące ochrony flory, fauny i „pomników przyrody” w Rzeszy, ale też ograniczyła komercyjny dostęp do pozostałych obszarów dzikiej natury. Wymagała od wszystkich urzędników krajowych, państwowych i lokalnych przeprowadzenia konsultacji z władzami Naturschutzu przed podjęciem jakichkolwiek działań, które spowodowałyby zasadnicze zmiany w krajobrazie.
Czy to wszystko nie jest mocno sprzeczne z okrutnym traktowaniem przez nazistów ludzi? Jak oni to godzili?
Z nienazistowskiego punktu widzenia wydaje się, że to konflikt, ale wielu z nich nie widziało tu żadnej sprzeczności, więc nie musiało niczego godzić. W niektórych przypadkach poglądy na przyrodę wprost pomagały uzasadniać najgorsze okrucieństwa reżimu. W grudniu 1942 roku Himmler wydał dekret „O traktowaniu ziem na terytoriach wschodnich”, gdzie wprost oznajmiał: „Chłop naszej rasy zawsze starał się zwiększać naturalne siły gleby, roślin i zwierząt oraz zachować równowagę całej przyrody. Dla niego szacunek dla boskiego stworzenia jest wyrazem kultury. Jeśli zatem nowa przestrzeń życiowa ma stać się ojczyzną dla naszych osadników, planowanie krajobrazu tak, aby pozostawał jak najbliżej natury, jest decydującym warunkiem. Jest to jeden z filarów wzmocnienia narodu niemieckiego”. „Zielone skrzydło” NSDAP nie było grupą niewinnych, zdezorientowanych i zmanipulowanych idealistów. Byli świadomymi promotorami i wykonawcami programu rasistowskiej przemocy, masowych represji i wojny. Ich „ekologiczne” zaangażowanie dodatkowo ich radykalizowało.
I tak aż do końca II wojny!?
Prawie. Wraz z ucieczką Hessa do Anglii w 1941 roku, a rok później śmiercią Todta w katastrofie lotniczej i usunięciem Darrégo z funkcji, naziekolodzy stracili znaczenie. Zresztą Goebbels, Bormann i Heydrich od początku byli przeciwni tym ekopomysłom i uważali Darrégo, Hessa i ich towarzyszy za marzycieli, ekscentryków i zagrożenie bezpieczeństwa.
Czy ekofaszyzm to jakaś niemiecka specjalność?
Nie. Ma część korzeni w Niemczech, ale to samo zjawisko można prześledzić także w kontekście brytyjskim, francuskim czy amerykańskim. Wystarczy spojrzeć na takie postaci jak Madison Grant, Rolf Gardiner, Jorian Jenks. Także początki rolnictwa ekologicznego we Francji wskazują, że zaczęła tworzyć je nie radykalna lewica, a właśnie faszyści.
A może to już zamknięty, historyczny rozdział?
Niestety nie. W większości zachodnich społeczeństw pod koniec XX wieku przejawy rasizmu i antyimigranckich nastrojów są coraz wyraźniejsze i coraz bardziej tolerowane. Wracają faszystowskie grupy polityczne. Aktualizując swoją ideologię i posługując się nowym językiem, odwołują się także do tematów ekologicznych. W sposób, który czasami przypomina przekonania postępowych ekologów, podkreślają wyższość „Ziemi” nad ludźmi; wynoszą „uczucia” i intuicję ponad rozum i dają socjobiologiczną, a czasem maltuzjańską wizję społeczeństwa. Mistyczne i antyracjonalne odmiany new age’u aktualizują dawne nacjonalistyczne, ezoteryczne i mizantropiczne wątki „starej” prawicy, objawiając się w formie tzw. Nowej Prawicy Alana de Benoista czy Aleksandra Dugina.
Jak ważna jest dla nich ekologia?
W ostatnich latach staje się coraz popularniejsza. Raz jako droga dotarcia do szerszych kręgów; dwa jako część ideologii. Dla Nowej Prawicy niszczenie przyrody i odrzucenie nacjonalizmu mają wspólny korzeń w „semickich” monoteizmie i uniwersalizmie. W formie chrześcijaństwa czy w późniejszych zsekularyzowanych wersjach, liberalizmie i marksizmie, mają one rzekomo wywoływać zarówno kryzys ekologiczny, jak i stłumienie tożsamości narodowej. Co więcej, dzięki nieokiełznanej technologii, którą zrodziły, nie tylko niszczą naturę, ale i unicestwiają ducha. Zniszczenie przyrody bowiem zagraża życiu zarówno w sensie duchowym, jak i fizycznym, ponieważ kiedy ludzie odrzucają dziewiczą naturę, ich dostęp do „autentycznego ja” jest zablokowany. Nowoprawicowcy uważają, że Stany Zjednoczone i ich „skundlona kultura egalitarnej demokracji” miesza wszystkie kultury i „rasy”, tworząc bezduszne społeczeństwa. Dlatego Nowa Prawica głosi koncepcję „etnopluralizmu”. Europa powinna stać się, zamiast modernistyczną monokulturą, „Europą ojczyzn” z wyraźnie oddzielonymi terenami różnych narodów. I tak Turcy powinni mieszkać w Turcji, Senegalczycy w Senegalu, a Niemcy powinni mieć Niemcy dla siebie. Ekologia często usprawiedliwiać ma ten „etnopluralizm” – czyli po prostu, inaczej nazwany, nacjonalizm. Nagle okazuje się, że tradycje i język regionu są mistycznie związane z krajobrazem „przodków”. Że „ekologiczny Heimat”, w którym ludzie są „zakorzenieni”, może stać się użytecznym narzędziem nie tylko przeciwko imperializmowi, ale też imigracji, obcokrajowcom i „przeludnieniu”.
Antychrześcijaństwo, antyuniwersalizm, antymodernizm? Czy w takim razie ekofaszyści sięgają do wcześniejszych tradycji , np. pogańskich?
Widzę takie związki, ale są one skomplikowane. Neopoganie uważają, że współczesna cywilizacja przemysłowa alienuje ludzkość zarówno od prawdziwego ja, jak i od boskości, zaniedbuje emocje i ciało oraz wymusza produktywistyczną logikę życia. Niektóre grupy neopogańskie wyraźnie odrzucają skrajnie prawicowe powiązania swoich prekursorów. Inni akceptują faszystowskie elementy ich dziedzictwa. Powiązania bowiem między neopogańskimi formami duchowości a prawicową ekologią sięgają przynajmniej początków XX wieku. Także dziś, zarówno ekologiczne, jak i rodzimowiercze perspektywy szybko się rozprzestrzeniają na skrajnej prawicy. Jest to szczególnie powszechne w Skandynawii i USA, ale podobnie dzieje się też we Francji, Rosji, Niemczech czy Australii. Wielu współczesnych antropozofów i neogan wydaje się jednak zupełnie nieświadomych historycznego uwikłania ich ruchów.
Antropozofów? Co ma pan na myśli?
Antropozofia to propozycja przebudowy cywilizacji materialistycznej stworzona przez austriackiego filozofa Rudolfa Steinera. Ma źródła w okultyzmie i ezoteryce i zawiera elementy gnozy. Najbardziej znane z tego ruchu są szkoły waldorfskie. Zapewniają one dzieciom alternatywną edukację, wolną od agresji i presji na osiągnięcia. Kładą raczej nacisk na uczucia i emocje, nie wiedzę. W oparciu o tzw. rolnictwo biodynamiczne antropozofowie produkują żywność pod marką Demeter i kosmetyki jako Weleda. Uzyskanie certyfikatu Demeter wymaga zachowania różnorodności ekosystemu i gleby, braku GMO i traktowania gospodarstwa jako żywego „organizmu holistycznego”. Antropozofowie wydają się typową ekogrupą, ale nie wszystkie idee Steinera były takie łagodne. Klasyfikują oni bowiem ludzi zgodnie z ezoteryczną teorią ewolucji. Wedle niej nasz gatunek powstawał sekwencyjnie. Następowały po sobie różne „rasy” – każda z wyższym poziomem rozwoju i samoświadomości. Dwie pierwsze to „astralno-eteryczna”, „polarna” i „hiperborejska”. Trzecia i czwarta to mieszkańcy zaginionych kontynentów Lemurii i Atlantydy. Z tych ostatnich mają się wywodzić najbardziej rozwinięci intelektualnie i duchowo biali europejscy „Aryjczycy”. Czarni z kolei, wedle Steinera, muszą żyć w Afryce, gdzie jest dużo ciepła i światła, bo ich mózgi są specjalnie skonstruowane do ich przetwarzania. Jego zdaniem są one zatrzymywane w naskórku, a metabolizm czarnych przebiega tak, jakby słońce gotowało ich samych w sobie. Z tego miałaby wynikać ich „instynktowna natura”. Kiedy wyemigrują z Afryki, ten proces zostaje zaburzony i dlatego są „rasą upadającą”. Taka teoria uzasadnia przyspieszanie wymierania czarnych poza Afryką, ponieważ prawdopodobnie i tak umrą. Ostatecznie, niezależnie od intencji, ideologia teozofów i antropozofów oparta na hierarchii ras płynnie wtopiła się w narodową socjalistyczną ideę czystości „rasy aryjskiej”.
A mamy jakieś bardziej namacalne przykłady tego wtapiania się niż tylko podobieństwa w ideologii?
Na przykład antropozoficzna Światowa Liga Ochrony Życia, której przywódcą był dawny lider nazistowskich organizacji młodzieżowych, Werner Georg Haverbeck. W 1963 roku założyli oni Collegium Humanum, gdzie do dziś grupy ekofaszystów, ezoteryków, volkistów, antropozofów i neopogan spotykają się i prowadzą warsztaty, podczas gdy sama organizacja sprzeciwia się „zalewowi azylantów”, niszczeniu środowiska i „trwającej transformacji RFN w społeczeństwo wielokulturowe”. Zresztą spora część powojennego ruchu rolnictwa ekologicznego, od Australii po Wielką Brytanię i Francję, była związana ze skrajną prawicą. Włoscy neofaszyści w latach siedemdziesiątych interesowali się ekologią, makrobiotyką i medycyną alternatywną, sponsorowali zielone warsztaty i wydawanie czasopisma zatytułowanego „Wymiar Środowiskowy”. Ich hiszpańscy i francuscy „towarzysze” podzielali żywe zainteresowanie ekologią i specjalizowali się w tworzeniu stowarzyszeń ekologicznych i rolniczych. Także w Holandii i Wielkiej Brytanii tak ujęta ekologia była dla takich grup bardzo ważna.
To wszystko to jednak w życiu politycznym margines. Czy te poglądy przenikały do głównego nurtu?
Zarówno Duńska Partia Ludowa, jak i Brytyjska Partia Narodowa łączyły politykę antyimigrancką z prawicowym ekologizmem. Na włoskiej skrajnej prawicy podobne wątki można znaleźć w Forza Nuova i Alternativa Sociale. W 2017 roku Marine Le Pen przedstawiła program ochrony środowiska promujący rolnictwo ekologiczne i domagający się we Francji gospodarki bezemisyjnej. Wezwała, by jeść lokalne produkty, i potępiła międzynarodowe korporacje za wprowadzanie genetycznie zmodyfikowanych upraw i zatruwanie ziemi pestycydami. Także jeden z ważnych współtwórców niemieckich Zielonych odwoływał się do skrajnie prawicowych korzeni. Zanim nie wyleciał z hukiem z partii w połowie lat osiemdziesiątych, Rudolf Bahro odwoływał się do mistycznej duchowości germańskiej i volkizmu, a także dostrzegał potrzebę „zielonego Adolfa”, który poprowadzi Niemców do ekologicznego „zbawienia”.
A co z ekologicznym socjaldarwinizmem i neomaltuzjanizmem?
To już wykracza poza kontekst ekofaszyzmu. Skrajnie prawicowe pojęcie ekologii jest w rzeczywistości niczym innym jak darwinizmem społecznym, ideologią, która uznaje, że biologia determinuje kształt społeczeństwa, a geny, nie środowisko, kształtują kulturę. „Ekologia” darwinisty społecznego regularnie wskazuje pozornie „ekologiczne” powody, by powstrzymywać imigrantów i potwierdzać tożsamość etniczną lub narodową, unikając przy tym terminologii rasowej. Takim twardym ekodarwinistą był Herbert Gruhl, początkowo polityk CDU, potem przez kilka lat Zielonych. To on stworzył popularny slogan tej partii: „Nie jesteśmy ani po lewej, ani po prawej; jesteśmy z przodu”, żeby z czasem zbudować prawicową partię ekologiczną. Twierdził, że w najbliższej przyszłości kultury na całym świecie będą walczyć o przetrwanie. Największe szanse, by chronić swoje zasoby, będą mieć najlepiej uzbrojeni. Jak głosił, „przeludnienie” w Trzecim Świecie stworzyło „armie migrantów”, które wkraczają do Niemiec ze „zdolnością niszczenia” porównywalną do „bomby atomowej”. Ta „fala” zniszczy europejski porządek i środowisko naturalne. Demokracja w Europie w najbliższych latach przyjmie postać ciągłego „stanu wyjątkowego”. Brzmi znajomo? Jednak książka, w której to napisał, wyszła w roku 1975. Dla Gruhla „prawa natury” oferują rozwiązanie dla imigracji Trzeciego Świata. Jedyną akceptowaną walutą za pogwałcenie „praw natury” jest śmierć.
Są inni tego typu ideolodzy?
Tak. Przykładem podobnego myślenia jest fiński ekolog Kaarlo Pentti Linkola. Wywodzi się z profesorskiej rodziny, ale rzucił studia i był przez czterdzieści lat rybakiem. Uważa, że demokracja jest błędem, preferuje dyktatury. Za drogowskazy uważa grupę Baader-Meinhoff i Czerwonych Khmerów. Twierdzi, że ludzie nie zasługują na przetrwanie kosztem całej biosfery. Jest zwolennikiem nowej wojny światowej i masowej depopulacji. Według Linkoli powinna rządzić elita, która ma wprowadzić totalitarny reżim na rzecz środowiska, między innymi poprzez całkowite zakazanie posiadania samochodów i zlikwidowanie ruchu lotniczego, kontrolę urodzin, przywrócenie kary śmierci i powrót do społeczności rolniczej. W jednej z bardziej znanych metafor pisze on o ziemi i ludzkości jako łodzi. Że jeśli ta łódź będzie w pełni załadowana, to w końcu zatonie. Dlatego konieczne byłoby „rozładowanie” tych, którzy obciążają „łódkę”, zanim ona zatonie i zabierze wszystkich do grobu. Argumentował również, że nie należy zapobiegać epidemiom w krajach rozwijających się, ale pozwolić, aby zadziałała natura. Powołując się na koncepcje Linkoli, osiemnastoletni Pekka-Eric Auvinen zamordował osiem osób w szkole w fińskim mieście Jokela, a następnie się zastrzelił. Linkola wyraził poparcie dla pomysłów Auvinena, ale jednocześnie powiedział, że na dłuższą metę nic nie da zabijanie kolegów ze szkoły, bo potrzebny jest duży masowy ruch w celu depopulacji.
Czy jest widoczne odrodzenie zainteresowania tematem po manifestach takich ekoterrorystycznych ideologów jak Brenton Tarranta czy Patrick Crucius?
Tak. Ich teksty nawiązywały bezpośrednio do ekofaszystowskich tradycji. To niepokojący znak, jak rozpowszechnione są niektóre z tych idei wśród radykalnej prawicy. Równie niepokojący jest też zakres, w którym różne rozwodnione wersje podobnych pomysłów można znaleźć w głównym nurcie prawicy. Fałszywy związek między imigracją a degradacją środowiska stał się tam powszechnym hasłem. W tym kontekście współczesne odrodzenie autorytaryzmu może sprawić, że dawne skrajnie prawicowe przekonania ekologiczne staną się znów popularne.
Mamy na to jakieś przykłady?
W listopadzie 2019 roku na Stormfront, czyli głównym neonazistowskim forum internetowym w USA, pojawił się nowy wątek zatytułowany „Dołącz do ruchu ekofaszystowskiego, uratuj naszą rasę i planetę”. Pierwsze zdanie brzmiało: „Dołącz do nas, ekofaszystów, aby przywrócić naturalny porządek rzeczy”. Rasistowskie organizacje w USA wciąż popierają idee „krwi i ziemi”. Jedna z bardziej aktywnych grup, Vanguard America, prowadziła stronę internetową bloodandsoil.org, dopóki nie została zdjęta po wydarzeniach z sierpnia 2017 roku w Charlottesville. Umieszczony tam manifest ogłaszał Stany Zjednoczone „krajem wyłącznie dla Białych Amerykanów” i wzywał do stworzenia „Ameryki opartej na niezmiennych prawdach krwi i ziemi”.
Czyli co: ekologia to zły pomysł?
Oczywiście, nie. Nie powinniśmy lekceważyć wysiłków ekologów w celu ratowania biosfery przed zniszczeniem. Wręcz przeciwnie. Naszym zadaniem jest uchronienie ruchów ekologicznych przed takimi faszystowskimi grupami, które chcą wykorzystać powszechne zainteresowanie stanem środowiska naturalnego. Okazuje się jednak, że „scena ekologiczna” naszych czasów – z rosnącym mistycyzmem i antyhumanizmem – może budzić niepokój o to, dokąd z tym bagażem zmierzamy.
Jak w takim razie ustrzec się przed widmem ekofaszyzmu?
Tym, co utrzymuje ruch ekologiczny z dala od faszyzmu, jest szeroki nacisk społeczny, który umieszcza kryzys ekologiczny w kontekście. Korzenie obecnego kryzysu ekologicznego leżą przecież w społeczeństwie, a nie w biologicznej „naturze” ludzi, w jakiejś religii, rozumie, nauce czy technologii. Przeciwnie. Rozum, nauka i technologia są bardzo ważne i dla ruchu ekologicznego, i dla ekologicznego społeczeństwa. To raczej szczególny zestaw relacji społecznych – przede wszystkim gospodarka rynkowa – obecnie niszczy biosferę. Mistycyzm i biologizm odwracają uwagę opinii publicznej od tych społecznych przyczyn. Oto prawdziwa spuścizna ekofaszyzmu: ludobójstwo jako konieczność pod płaszczem ochrony środowiska. Doświadczenie „zielonego skrzydła” niemieckiego faszyzmu jest otrzeźwiającym przypomnieniem politycznej zmienności ekologii. Z pewnością jednak nie wskazuje na żaden nieodłączny lub nieunikniony związek między kwestiami ekologicznymi a konkretną polityką. Obok omówionej tu przeze mnie tradycji zawsze istniało równie ważne dziedzictwo ekologii lewicowo-wolnościowej, tak samo w Niemczech, jak i w reszcie świata. Sama „ekologia” nie wymusza zwrotu polityki. Jednak musi być interpretowana, zapośredniczona przez jakąś teorię społeczną. Wezwania do „reformy społeczeństwa zgodnie z naturą”, to znaczy sformułowania jakiejś wersji „porządku naturalnego” lub „prawa naturalnego” i poddania mu ludzkich potrzeb i działań, to tragedia. Z powodu takiego podejścia podstawowe procesy i struktury społeczne, które tworzą i kształtują relacje międzyludzkie z otoczeniem, pozostają niezbadane, niekwestionowane. Jednocześnie zapewnia im to pozornie „naturalnie uświęcony” status. Ideologicznie naładowany „naturalny porządek” nie pozostawia miejsca na kompromis. Jego roszczenia są bezwzględne. Naziści mordowali ludzi w imię natury, jednocześnie chroniąc zwierzęta i krajobrazy. Narodowo-socjalistyczna religia przyrody nie tylko wdrożyła politykę eksterminacji jako „ostateczne rozwiązanie”, ale uczyniła ją logiczną, a przede wszystkim etyczną, konieczną. Zaniedbanie zielonych cech nazizmu jest naiwnym sposobem chronienia się przed tym, co najbardziej niepokoi w historii tego tematu. Jeśli więc dzisiaj zieloni są „winni”, to jest to historyczna ignorancja, a nie nazistowskie sympatie. To musi się zmienić.