Obojętność architektury
Pawilon rosyjski / fot. Francesco Galli, La Biennale di Venezia

Obojętność architektury

Grzegorz Piątek

Powierzone brytyjskiemu architektowi Davidowi Chipperfieldowi tegoroczne Biennale Architektury zapowiadało się raczej na spokojny spacer w kulturalnym towarzystwie niż na badawczą wyprawę w nieznane. Tymczasem...

Jeszcze 3 minuty czytania

Chipperfield to wybitny praktyk, twórca nienagannych warsztatowo, szlachetnych i poważnych gmachów publicznych, takich jak wielokrotnie nagradzane berlińskie Neues Museum. Świetnie rozumie tworzywo architektury, ma talent do kreowania efektów przestrzennych i plastycznych, wzbudza szacunek i podziw, a kontrowersje tylko przypadkiem, na przykład wtedy, gdy projektując Muzeum Literatury w Marbach nie przewidział, że długie portyki mogą się w Niemczech skojarzyć z estetyką nazizmu.

„COMMON GROUND”

13. Międzynarodowa wystawa architektury La Bennale di Venezia, Wenecja, do 25 listopada 2012.

Polska wystawa: „Making The Walls Quake as if They Were Dilating with the Secret Knowledge of Great Powers” otrzymała specjalne wyróżnienie. Artystka: Katarzyna Krakowiak, kurator: Michał Libera, Komisarz: Hanna Wróblewska (Zachęta).
Więcej o projekcie: www.labiennale.art.pl

Chipperfield zaproponował wprawdzie tegorocznemu Biennale wieloznaczne, potencjalnie wybuchowe hasło, ale ładunku nie zdetonował. Może nawet nie wiedział, że go podłożył? „Common Ground” to „Wspólna przestrzeń”, ale też wspólny mianownik i wspólna płaszczyzna porozumienia. Bardzo aktualne w czasach, kiedy architektura stanęła (a raczej bezwiednie się znalazła) w centrum rozmaitych, nie tylko gospodarczych, kryzysów: erozji przestrzeni publicznej, bankructw miast, regionów i państw, fiaska spektakularnych projektów publicznych (puste muzea, niepotrzebne lotniska, stadiony-piramidy).

A jednak tegoroczne Biennale to salon, w którym nie rozmawia się głośno o trudnych sprawach, tylko wymienia uprzejmości i najwyżej rytualnie wzdycha. Kryzys odczuwalny jest raczej w skromniejszej produkcji i oprawie wystaw niż w ich zawartości. Więcej jest umiaru w epatowaniu multimediami, mniej wielkoskalowych instalacji artystycznych (tu Polska akurat nie spuściła z tonu) czy pseudoartystycznych. Nastąpił za to wyraźny powrót do ręcznie robionych makiet. VIP-y za symbol chudych czasów uznały mikroskopijne dawki szampana serwowane podczas tegorocznego Bankietu Amerykańskiego w muzeum Peggy Guggenheim. Szampan wypity, a co na wystawach? 

Przygotowana pod okiem Chipperfielda międzynarodowa wystawa główna to dość eklektyczny zestaw stworzonych przez architektów, teoretyków i artystów, mniej lub bardziej, a czasami wcale, odnoszących się do tytułu „Common Ground”. Taki kompilacyjny charakter jest na Biennale już tradycją, ale Chipperfield zadbał o plastyczne spoiwo dla swojej mozaiki. Co jakiś czas w długiej sekwencji sal pojawia się kilka wielkoformatowych fotogramów Thomasa Strutha, w monumentalny i chłodny sposób dokumentujących fragmenty miast na wszystkich kontynentach. Taki sposób obrazowania przestrzeni widzieliśmy już wiele razy, jednak pokazany w Wenecji materiał porusza szczególnie, bowiem stanowi bezlitosny zapis tego, czym naprawdę jest tytułowy „Common Ground” – zwykłe ulice, place i podwórza między budynkami mieszkalnymi czy biurowcami, z których korzysta słynne 99% ludzkości. Obok siebie wiszą zdjęcia z Fenianu i Seulu; jedno z komunistycznego skansenu, drugie z konsumpcyjnego, turbokapitalistycznego raju – oba jednakowo monotonne i zdehumanizowane. Niezależnie od szerokości geograficznej czy systemu gospodarczo-politycznego, common ground okazuje się równie podły i przypadkowy. 

Z wystawy w Arsenale z pewnością zostanie zapamiętana pełna pokory wobec roli architekta w procesie projektowym (ale i w dojrzałej demokracji) aranżacja przygotowana przez jedne z największych gwiazd współczesności: Herzoga i deMeurona. Autorzy Tate Modern i pekińskiego Ptasiego Gniazda wytapetowali ściany jednej z sal powiększonymi wycinkami z gazet na temat ich filharmonii w Hamburgu. Wielki, kosztowny projekt publiczny jest obserwowany, a pośrednio kształtowany przez opinię publiczną i nurzającą się w kontrowersjach prasę.

Takiego dystansu zabrakło innym uczestnikom wystawy. Hans Kollhoff pokazał makiety wykonane przez swoich studentów. Po co? By udowodnić jakim inspirującym jest profesorem? Skądinąd znakomity szwajcarski architekt Valerio Olgiati poprosił znanych kolegów po fachu o przesłanie zestawów zdjęć miejsc i rzeczy, które uważają za ważne i inspirujące. Rezultatem jest zestaw często banalnych obrazków wyeksponowanych na długim białym postumencie pod ciężkim prostopadłościanem. Czy w czasach Flickra i Pinteresta naprawdę trzeba budować zwalistą fizyczną instalację, by pokazać kilkudziesiąt amatorskich zdjęć? Okropna strata surowców.

Urban Think Tank / fot. Francesco Galli, La Biennale di Venezia

Jury przyznało nagrodę dla najlepszego eksponatu wystawy głównej grupie Urban Think Tank i Justinowi McGuirkowi za bardzo malowniczą mikroekspozycję o pionowym slumsie w Caracas – niedokończonym wieżowcu zasiedlonym przez biedotę. Składają się na nią zdjęcia oraz przeniesiona w skali 1:1 restauracja serwująca prostą, wenezuelską kuchnię. Wenezuela, która ma w Wenecji swój pawilon, gdzie za każdym razem udowadnia, że jest krajem równości i dobrobytu, oficjalnie się oburzyła. Autorom wytykano również, że neon w restauracji pochodzi z drugiego końca Caracas. Dla mnie instalacja balansuje na krawędzi tak zwanej poverty porn – powierzchownej fascynacji globalnej Północy chaosem miast Południa. Nie zmienia to jednak faktu, że sama operacja przeniesienia fragmentu odległej rzeczywistości, łącznie ze smakami i zapachami, na drugi kraniec globu, spektakularnie ignoruje podstawowe ograniczenie wystaw architektonicznych – konieczność zapośredniczenia budynku na zdjęciu, makiecie czy multimedialnej prezentacji.
Mniej porywający wizulanie (bo po prostu chaotyczny) jest podobny gest wykonany w sąsiedniej sali przez amerykańską grupę badaczy i aktywistów, którzy przenieśli fragmenty swojej siedziby – kupionego za 600 dolarów domku w opustoszałym Detroit – oraz plon prowadzonych tam eksperymentów.

W kontraście do tych instalacji stoi gest pracowni Diener & Diener, która pokazała w Arsenale drobiazgową dokumentację kampusu firmy farmaceutycznej Novartis w Bazylei. Koszarowa sekwencja budynków biurowych, badawczych i produkcyjnych poprzetykanych wymanikiurowanymi placykami umeblowanymi dizajnem i wysokobudżetową sztuką mogłaby posłużyć za scenografię do ponurego filmu o bliskiej przyszłości. Każdy budynek projektował inny, wybitny (a w każdym razie znany) architekt. Ta luksusowa enklawa jest pilnie strzeżona i odizolowana od przetrzeni miejskiej, a jednak ją symuluje z myślą o dobrym samopoczuciu kilku tysięcy dobrze sytuowanych wybrańców. Prezentacja kampusu czy raczej obozu Novartisu znalazła się na wystawie pod tytułem „Common ground” bez cienia refleksji czy ironii...

Pawilon rosyjski / fot. Francesco Galli,
La Biennale di Venezia
Paręset metrów dalej, w Giardini, podobnie ponure wrażenie sprawia wyróżniony (ex aquo z polskim i amerykańskim) pawilon rosyjski. Aranżacja, jedna z najbardziej efektownych plastycznie, składa się z samych monitorów, wypełniających ściany trzech sal i kopuły pawilonu. Widać na nich jedynie kody QR, które można skanować za pomocą wypożyczonych tabletów. Po odczytaniu kodu na ekranie tabletu ukazują się kolejne wizualizacje, animacje i wykresy prezentujące „Skolkovo miasto innowacji”. Jest ono planowane jako rosyjska „dolina krzemowa”; kolejny obóz dla naukowców i przedsiębiorców, skłądający się z samych budynków słynnych architektów (w tym Chipperfielda). Prezentowana jako aneks mikroekspozycja o radzieckich Akademgorodach – miasteczkach, w których koszarowano przydatnych dla reżimu naukowców – wprowadza cień niepokoju w tę radosną, deweloperską (deweloperem jest tu rzecz jasna państwo) prezentację. Także świadomość, że Skolkovo może służyć reżimowi Putina, sprawia, że cała ta zabawa tabletem przestaje być taka beztroska.

Na tak ponurym tle jaśnieją pawilon japoński (Złoty Lew za najlepszą prezentację narodową) i amerykański (wyróżnienie). Toyo Ito zaprezentował pracę trojga młodych architektów, którzy w dialogu z mieszkańcami zniszczonego przez tsunami miasta zaprojektowali nowe domy; indywidualne, ale oparte na tej samej zasadzie konstrukcyjnej. Niezwykle spójna wizualnie i komunikatywna wystawa zadowoli tych, którzy jadą na Biennale, żeby popatrzeć na nowe projekty. I jednocześnie dostarczy refleksji na temat miejsca architekta w społeczeństwie – wskazuje wyraźnie na jego służebną (a nie usługową) rolę i zespołowy (a nie gwiazdorski) charakter pracy.

Pawilon amerykański / fot. Francesco Galli, La Biennale di Venezia

Wystawa taka jak ta w pawilonie amerykańskim musiała się pojawić na tegorocznym Biennale – jako najbardziej oczywista interpretacja hasła „Common ground”. Prezentuje szereg oddolnych inicjatywy, które odmieniają common ground amerykańskich miast: drobne interwencje artystyczne, spontanicznie tworzony detal miejski, ogrodniczą partyzantkę itd. Również brytyjski pawilon z wystawą „Venice Takeaway” (wybór strategii projektowych, które brytyjscy kuratorzy chętnie zaimportowaliby na Wyspy z innych krajów) oraz porywający wizualnie (brawo Konstantin Grcic!) niemiecki pawilon „Reduce/Reuse/Recycle” wpisały się w tendencję tworzenia wystaw jako katalogów strategii i rozwiązań dla architektów. Bogatej ekspozycji amerykańskiej zabrakło jedynie odrobiny dystansu. Akcentując inicjatywę oddolną, wystawa mimowolnie umacnia neoliberalny dogmat, że miasto powinno „zrobić się samo” – zdejmuje tym samym odpowiedzialność z władz i architektów.

Dystansu nie zabrakło natomiast jak zawsze błyskotliwemu Remowi Koolhaasowi, który w ramach wystawy głównej zajął się architektami-urzędnikami z lat 50., 60. i 70. Temat pozornie dla archiwistów, a jednak na czasie. Współcześnie budynki projektują głównie prywatne pracownie rywalizujące o zamówienia i naszą uwagę na wolnym rynku. Koolhaas wraca do czasów, gdy normą (po obu stronach żelaznej kurtyny) byli architekci zatrudnieni na etatach przez lokalne samorządy, wypełniający służbę publiczną i podlegający kontroli społecznej. Zaprezentowane przez Koolhaasa projekty z ośmiu krajów zachodniej Europy pokazują, że projektowanie powodowane poczuciem odpowiedzialności za dobro publiczne nie musi wcale oznaczać architektury „brzydkiej, nudnej, ale mądrej” i pełnej usterek. Może za to, z dala od rynku, iść w parze ze spektakularną formą oraz techniczną i funkcjonalną innowacją. Koolhaasowi udało się jednocześnie uniknąć łatwej publicystyki – nie musiał pokazywać transparentów „Oburzonych” ani zdjęć z faweli, by powiedzieć coś aktualnego.

FAT „Museum of Copying” / FAT

 Mikrowystawa Koolhaasa ma bodaj tylko jeden godny odpowiednik – prezentację brytyjskiej grupy FAT, „Museum of Copying”. Oprócz kilkudziesięciu współczesnych przykładów budynków balanasujących na granicy plagiatu, grupa pokazała model renesansowej, palladiańskiej Villi Rotondy, uważanej za najczęściej kopiowany budynek świata, oraz dokumentację walki o prawa do spuścizny po austriackim architekcie i krytyku Adolfie Loosie. Choć Loos zwalczał dążenie do oryginalności, a jego marzeniem było tworzenie projektów tak dobrych i uniwersalnych, że powszechnie kopiowanych, to jego rysunki i rękopisy stały się przedmiotem ciągnącej się przez dekady walki między spadkobiercami, przez co długo nie były dostępne dla badaczy i architektów. Spór ostatecznie zakończyło wygaśnięcie praw 70 lat po śmierci artysty. Ekspozycja, znowu tylko pozornie zanurzona w historii, odnosi się do palącej współcześnie kwestii własności intelektualnej, obsesji autorstwa i oryginalności, która zarówno w architekturze, jak i w innych dziedzinach kultury czy techniki może hamować rozwój.

Pawilon polski / fot. Francesaco Galli, La Biennale di Venezia

Niespodzianką tegorocznego Biennale było wyróżnienie dla pawilonu polskiego. Nie dlatego, że na nie nie zasługiwał, ale dlatego, że był zupełnie inny. Niektórzy architekci pytali zdezorientowani: „gdzie w tym architektura”? Monumentalna i niemal zerowa wizualnie instalacja Katarzyny Krakowiak nie jest, na szczęście, ani prezentacją budynków, ani komentarzem na temat aktualnych problemów. Jest jednak porywającym zmysłowo doświadczeniem i niezwykle lakonicznym, ale ważnym i ponadczasowym komunikatem na temat architektury, która – o czym przypominają nam tylko awarie – nie tylko wygląda, ale brzmi i drga (a także pachnie i smakuje, o czym przekonaliśmy się w wenezuelskiej instalacji na wystawie głównej). Praca Krakowiak, wsparta skromnym opisem kuratorskim Michała Libery, porywa może bardziej na przegadanym Biennale Architektury, niż porywałaby na Biennale Sztuki. Wnosi inny język oraz strategię kuratorsko-artystyczną, której zabrakło w innych pawilonach. Wyjątkowość polskiej ekspozycji może wynikać również z faktu, że jego gospodynią nie jest organizacja architektoniczna, lecz galeria sztuki – warszawska Zachęta.

Wyniosła obojętność Chipperfielda i wielu zaproszonych przez niego twórców wobec uwikłania architektury w procesy społeczno-gospodarcze i polityczne irytuje. Jednak – jak pokazuje pawilon polski – to również nie publicystyczne zaangażowanie decyduje o tym, czy warto którejś wystawie poświęcić czas. Zarówno Krakowiak z Liberą, Toyo Ito, FAT czy Koolhaas po prostu mają nam coś istotnego do powiedzenia i umieją to zakomunikować.

Twitter i wernisażowe wróbelki ćwierkały, że Koolhaas dostał propozycję kierowania następnym Biennale. Jeśli to prawda, warto już teraz zarezerwować sobie we wrześniu 2014 roku kilka dni na wizytę w Wenecji.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.