Grzebalnik

Olga Wróbel

Bohater „Nieuzasadnionego poczucia szczęścia” Tomasza Tyczyńskiego jest w nieustannym ruchu. Ale to żaden wyścig. Spieszyć się już nawet nie powinien, bo niechcący mógłby za szybko dotrzeć do celu

Grzebalnik

Jeszcze 1 minuta czytania

Grzebalnik

„Nieuzasadnione poczucie szczęścia” to książka krótka, prosta, na jeden kęs. Miniatury Tomasza Tyczyńskiego trudno nawet nazwać opowiadaniami, jest w nich tyle akcji i napięcia co w scenkach obserwowanych z okna autobusu, którym jeździ się regularnie. Ktoś idzie, kogoś niosą. Kudłaty pies przypomina kundle z dzieciństwa. Staruszka karmi gołębie, frrrr, jedziemy dalej przez znane-nieznane pejzaże miast i miasteczek, myśląc, wspominając, obudowując powtarzalne doświadczenia cytatami z literatury (zbiór otwiera Grochowiak, pięć razy wspominany jest Gombrowicz, między nimi pojawiają się Miłosz, Miciński, Ryszard Przybylski).

Można Tyczyńskiego przeczytać i odłożyć, można przeczytać i wzruszyć się nieuniknioną wspólnotą doświadczeń, które trudno nazwać (słońce padające tak dziwnie na rośliny w późnym sierpniu, że człowiek płakałby z kwadrans, ale właściwie dlaczego?). Można także (i to jest mój przypadek) zastanowić się nad frekwencją słów i obrazów, po czym z obliczeń wywnioskować, że tematami przewodnimi są jesień i ruch, a z tego równania wyprowadzić przemijanie.

Tomasz Tyczyński, „Nieuzasadnione poczucie szczęścia”. Nisza, 112 stron, w księgarniach od kwietnia 2023

Jak już wspomniałam, pierwszym cytatem u Tyczyńskiego jest powtarzana przez narratora fraza z Grochowiaka: „Nie było lata, jesień szła od wiosny”. Zastanawiam się natychmiast nad zmianami klimatycznymi i zanikiem przejściowych pór roku – ale to nie pasuje, lato jest, aż za bardzo. Przeskakuję więc na poziom metaforyczny. Teraz przenośnia ładnie leży: jesień to oczywiście jesień życia. W tym okresie znajduje się narrator, któremu niedawny zawał serca i pobyt w szpitalu uaktualniły świadomość śmiertelności, która do tej pory wydawała się „tylko literaturą”. Z tej nowej perspektywy przygląda się życiu, rozpiętemu między dzieciństwem a przedsionkiem starości.

Lata nie było? Było, ale wszyscy wiemy, że lato jest wymarzone, wyczekane, ale krótkie, za krótkie, szczególnie w naszym klimacie, i zbyt intensywne, żeby było prawdziwe. Już pod koniec czerwca martwimy się, że teraz dni będą się skracać, w sierpniu czekają nas zimne poranki i wieczory, o których zresztą wspomina bohater Tyczyńskiego. Dlatego trzeba się latem cieszyć intensywnie, z przesadą je pożerać, aż do udaru, aż do zawału. Jeśli z tego właśnie uczynić miarę ludzkiego życia, to właśnie latem wypadałby dziwny okres intensywnej, energicznej dorosłości. Dom, praca, dzieci, jeszcze by się człowiek pobawił, jeszcze by pożył, zwiedził, napisał, przeczytał, wypił, obejrzał, ale zaczyna sypać się zdrowie i pojawia się nieprzyjemna, uciążliwa myśl, że już nie jesteśmy tacy młodzi, tacy sprawni, że życia na wszystko nie wystarczy. I co teraz? Jak żyć w intensywnym, gęstniejącym cieniu śmierci? 

U Tyczyńskiego nie wyczytamy tej refleksji wprost. Trzeba złożyć ją z konsekwentnie powracających obrazów i wspomnień. Bohater jest w nieustannym ruchu, z wyjątkiem dwóch rozdziałów, które spędza na wyglądaniu przez okno, ale wtedy patrzy na ruch innych, mający taki sam charakter jak jego peregrynacje. W każdym przypadku jest to chodzenie, dreptanie, powtarzalne trasy codzienności lub dzieciństwa – nie wielkie podróże, w których się coś odkrywa; nie bieg do celu; nie niecierpliwe, pospieszne docieranie do kogoś lub dokądś. W sumie spieszyć się już nawet nie powinno, bo serce chore, można by niechcący dotrzeć do celu za szybko, przegapiając końcówkę trasy.

„Po drodze przejechali długi most, byli na drugim brzegu”. Na drugim brzegu życie kurczy się do małych spraw i nieefektownych spacerów – ale w cieniu przemijania nabierają one wyjątkowej wagi. Są spacery na śmietnik. Do ośrodka wypoczynkowego znanego z wczasów z rodzicami. Spacery szarymi ulicami, po których krążą zniszczeni ludzie, ubrani w ciuchy z drugiej ręki, kupione w „grzebalniku”. A grzebalnik to już prawie jak żalnik – i cmentarzy też u Tyczyńskiego nie brakuje. Na jednym rosną zdziczałe truskawki, na bramie tego nadmorskiego znajduje się informacja, że „przejścia nie ma”. Na przejściu dla pieszych z kolei utyka kondukt pogrzebowy z trumną, więc ruch okazuje się pozorny, chociaż dla zmarłego to już nie ma znaczenia, on zakończył przemieszczanie się po ziemskich płaszczyznach. Leśny cień kojarzy się bardziej z kryptą niż wakacyjnym wytchnieniem, a jeżeli narrator obserwuje pszczołę, to jest to owad obudzony przypadkiem w listopadzie, skazany na śmierć – a nie zwiastun wiosny.

„Odchodzących było więcej niż nowych” – mówi o sąsiadach. Nie można już żyć tak, jakby się tego nie dostrzegało. Co zostaje więc na pociechę? Tytuł, którego wyjaśnienie pojawia się pod koniec książki, i współgrająca z nim metafora dmuchawca. Nie będę objaśniała, co Tyczyński miał na myśli – zostawiam to czytelnikom i czytelniczkom, którzy będą chcieli zanurzyć się w jego przemyślanej, starannie skomponowanej prozie.