Adorowanie geosminy
fot. Olga Wróbel

13 minut czytania

/ Obyczaje

Adorowanie geosminy

Olga Wróbel

W pierwszym roku sadzę warzywa i zapraszam znajomych. W drugim roku ograniczam wizyty i stawiam na łąki kwietne. W trzecim roku w samotności pcham kosiarkę przez chaszcze. Podstawową kategorią bycia na działkach nie jest relaks. Na działce się pracuje

Jeszcze 3 minuty czytania

Mija właśnie moje trzecie lato w ogródku działkowym na warszawskich Szczęśliwicach. Kiedy go kupowałam, działkowanie wydawało mi się proste i przejrzyste: wiosną siejesz rzodkiewkę i marchewkę, latem siedzisz przy stoliku przykrytym kraciastym obrusem, jesz zerwane z krzaka porzeczki i pijesz kompot, ugotowany na przenośnej kuchence elektrycznej. Zasypiasz na chwilę w hamaku i ścinasz mieczyki do wazonu, jesienią obrywasz winogrona i rozdajesz znajomym, u których mogą spokojnie sfermentować i pokryć się ruchliwą masą owocówek. Jeżeli akurat pada, siedzisz w domku i czytasz, czytasz, czytasz, a potem piszesz, piszesz, piszesz, z kolanami przykrytymi pledem po prababci. Pokazujesz dziecku motyle i pająki. Jesteś blisko z naturą i masz przyjemny reset cywilizacyjny oraz własny dom pracy twórczej.

Czy muszę dodawać, że rzeczywistość wygląda inaczej?
W pierwszym roku sadzę warzywa i zapraszam znajomych.
W drugim roku ograniczam wizyty i stawiam na łąki kwietne.
W trzecim roku w samotności pcham kosiarkę przez chaszcze.
Podstawową kategorią bycia na działkach nie jest relaks. Na działce się pracuje.

Mój ogródek należał kiedyś do prawdziwych działkowiczów. Jola, która mi go sprzedała, przyjeżdżała do niego wraz z bratem na wakacje. Axis mundi stanowi zbudowana rodzinnym wysiłkiem altana, składająca się z pokoju z maleńkim aneksem kuchennym, pomieszczenia na narzędzia i komórki na toaletę, która nie powstała. Powierzchnia ogródka jest standardowa: 300 metrów kwadratowych, które według założeń rodzinnych ogrodów działkowych otoczonych siatką (RODOS) powinny wystarczyć na rekreację i uprawę warzyw oraz owoców. Jola opowiada o niekończących się zbiorach moreli, truskawek, malin, pomidorów i ogórków, porzeczek i winogron, o jedzeniu świeżych owoców, kiszeniu, marynowaniu i wekowaniu. Na starych zdjęciach dwoje dzieci w podciągniętych wysoko majtkach stoi w cieniu róż, pnących się wysokim gąszczem na pergoli, skonstruowanej z metalowych rurek połączonych drutem.

W roku 2018 po bujnej obfitości zostało zaledwie wspomnienie. Drzewa owocowe są stare i chorują: wiosną obsypują się wprawdzie kiczowato pięknym kwieciem, ale to ostatnie próby oszukania czasu. Kwiaty opadają, nie zawiązując się w owoce. Niektóre gałęzie pozostają nagie, inne wypuszczają tylko karłowate, pokryte żółtymi plamami listki, niedające dużo cienia. Pąki róż z fotografii wykwitają na zdrewniałych, niepodcinanych łodygach, pod których naporem sypią się stare podpórki. W szklarni brakuje kilku szyb. Zdziczałe truskawki walczą o miejsce z przerastającymi wszystko chrzanem i nawłocią oraz imponującymi kępami glistnika, zwanego jaskółczym zielem. Przez metrowy płotek zagląda do mnie sąsiad, staruszek wspierający się na kulach: „Oni byli mało robotni, będzie tu pani miała, oj tak!”. Zbywam tę uwagę milczeniem. Robotni? Działka jest dla przyjemności, starcze!

Sezon zaczynam od wykopywania rozplenionych na trawniku mniszków lekarskich, wzbudzając przerażenie znajomych. „Nie rusz, nie wykopuj, jedzenie dla pszczół, możesz zrobić mniszki w cukrze, możesz zrobić syrop i wino”. Jednak widziałam, jak błyskawicznie mniszek potrafi zająć nawet wypielęgnowaną działkę. Kopię zawzięcie, po całym dniu nie jestem w stanie poruszać zgrabiałymi od noża i łopatki palcami.

Działka jest jak niemowlę. Każdy wie, jak powinnam się nią zajmować, i nikt nie uważa, że może zachować dobre rady dla siebie. Przyjmuję pielgrzymki sąsiadów: są to w większości ludzie starsi, którzy pamiętają poprzedniego właściciela i czasy świetności działki nr 25. Ich ogródki są w stanie idealnej homeostazy, wypracowanej latami pielęgnacji. „Pani wytnie ten orzech włoski, bez sensu tak na środku”. „Kompostownik? No niby nie można, ale pani weźmie i spali te gałęzie w cholerę, będzie szybciej”. „A po co ten chrzan ruszać, będzie pani miała do ogórków”. „Pani wpadnie do mnie, byczki mam, dam pani sadzonki”. Moja robotność wzbudza głębokie zadowolenie.

fot. Olga Wróbelfot. Olga Wróbel

Wspólnota sadzonek to ważna kwestia. Kiedy maszeruję wzdłuż ogródków, wędrując do wspólnej toalety, położonej przy zapomnianej świetlicy, widzę w każdym dokładnie te same rośliny. O ile infrastrukturę mieszkalno-gospodarczą cechuje duża fantazja architektoniczna, o tyle bioróżnorodność nie jest mocną stroną działkowiczów. Moje kulturoznawcze oko dostrzega płynne przejście od czasów, kiedy działki stanowiły zaplecze gospodarcze, do okresu, w którym drzewa, krzewy i właściciele mocno się zestarzeli. Nie mają już siły produkować owoców ani ich zbierać. W tym momencie powinno wkroczyć na arenę pokolenie dzieci lub wnuków, wyciąć chore drzewa, zasadzić młode, okopać, podlewać, przycinać. Ale teraz można wszystko kupić w sklepie i na bazarku. Zbieranie porzeczek, agrestu, śliwek i moreli jest być może modne w wielkomiejskiej bańce ekologów i tych, których stać na slow life, ale na razie zanosi się na powszechny renesans wekowania, smażenia i produkowania konfitur. Poza tym wraca tu kategoria pracy – o działkę trzeba dbać. O plony – tym bardziej. Kto oprócz kreatywnej klasy próżniaczej ma na to dzisiaj czas?

Drzewa owocowe zastępują tuje, przy których nic robić nie trzeba.
W pierwszym roku prycham z wyższością.
W drugim zaczynam to rozumieć.
W trzecim jestem zła.

W przeddzień jesieni 2020 mogę powiedzieć uczciwie, że nigdzie nie przeczytałam i nie napisałam tak mało jak na działce. Wiem za to, że posiadanie ogrodu, nawet tak niewielkiego, oznacza ciężką fizyczną harówkę. Wiem także, że słowo „rodzinny”, występujące w komplecie z „ogród działkowy”, nie jest przypadkowe. To nie jest praca dla jednej osoby, chyba że chce się mieć tuje i koszony raz w tygodniu trawnik. Ja jednak jestem skażona „Tajemniczym ogrodem” Agnieszki Holland, zdjęciami Vity Sackville-West, Gertrudą Jekyll i prerafaelickimi gąszczami. Nie jestem w stanie wyrzec się marzeń o posiadaniu w ogrodzie każdej rośliny, która mi się kiedykolwiek spodobała. I jestem gotowa ciężko na to pracować.

Problem z ogrodem polega na tym, że nic nie da się w nim zrobić szybko. Istnieją wprawdzie programy telewizyjne, w których ekipa w kilkanaście godzin przeobraża zaniedbany spłachetek ziemi w zieloną przestrzeń relaksu, ale ja nie mam funduszy ani upodobania do trawy w rolkach, wysypanych żwirem ścieżek czy roślin w donicach. Jestem z frakcji grzebania w glebie i adorowania geosminy. I chociaż moje naturalne zasoby cierpliwości są niskie, uczę się bardzo powoli, że metamorfoza ogródka działkowego w wymarzony naturalistyczny gąszcz wymaga czasu. Sadzę, sieję, wyrywam i karczuję. Po pierwszym sezonie wiem już, że hortensje, wyglądające przepięknie w katalogach, nie chcą zupełnie rosnąć pod pnącymi różami, gdzie postanowiłam je umieścić. Wykopane przy pobliskim nasypie kolejowym jaskry są wspaniałe, ale w dwa miesiące rozprzestrzeniają się daleko poza zaplanowane dla nich miejsce. Malwy kwitną, ale zostają zjedzone przez tajemnicze szkodniki, a łubin prezentuje się wspaniale w czerwcu, natomiast potem zostają z niego smutne badyle, które należałoby czymś zakamuflować. Ku mojej rozpaczy wiosna drugiego roku pokazuje, że triumf nad mniszkami i chrzanem był krótkotrwały – znowu kopię i tnę, jakbym wcześniej nie wykonała żadnej pracy. Z nienawiścią zauważam ekspansję szczawiku zajęczego, pędów nawłoci i siewek rosnącego za ogrodzeniem klonu jesionolistnego. Z niezrozumiałych przyczyn cukinia, bardzo wydajna w roku pierwszym, w roku drugim zupełnie nie chce rosnąć, nie wschodzi też banalna pietruszka, a i marchew zachowuje powściągliwość. Sadzę, sieję, wyrywam, karczuję. W roku trzecim pada wyjątkowo często i horda pomrowów, nieobecnych w latach suszy, błyskawicznie rozprawia się z każdą sadzonką. Bronią się tylko zioła, najwyraźniej zbyt aromatyczne dla ślimaczych podniebień i nienasyconych paszcz.

W czasie, kiedy sieję, dogęszczam i zadrzewiam (dwie brzozy, jarzębina, głóg, czereśnia, dwie morwy, dwa krzewy bzu, dwa buki, rokitnik, tawuła, tamaryszek, agrest, wierzba), sąsiedzi wycinają jabłonie, których bardzo im zazdrościłam. „Bo kto będzie te jabłka zbierał?” – mówi z obrzydzeniem sąsiadka. „Wyciąć to wszystko w cholerę” – dorzuca. Nie polemizuję. Kontaktów z sąsiadami nie mam zresztą zbyt wielu. Bezpośrednio otaczające mnie działki są przez nich odwiedzane kilka razy w roku. Wiosną odbywają się porządki wiosenne. Latem nie ma nikogo. Potem przychodzi czas na porządki jesienne, co oznacza ponowną krótkotrwałą obecność. Jeżeli nie ma nic do zrobienia, nie ma po co przyjeżdżać.

Miejsce jabłoni zajmują, a jakże, tuje, podsypane czerwoną korą. Trochę bolą mnie od tego oczy i dusza, ale mówię sobie, że każdy ma prawo podążać za własną wizją, mierzyć siły na zamiary. Wyrzucam w glebę kilogram nasion łąki kwietnej i pastewnej koniczyny, żeby dokarmić pszczoły. Pozwalam facelii panoszyć się w ruinach szklarni. W lipcu dostaję list polecony od zarządu: moja działka jest nieestetyczna, wygląda na opuszczoną, co zachęca bezdomnych do koczowania, w dodatku chwasty rozsiewają się na przyległe ogródki. Dostaję siedem dni na poprawę. Ze złości robi mi się ciemno przed oczami. Po pierwsze, jestem na działce często i nie mam pojęcia, skąd wypłynęła wizja bezdomnych. Moi znajomi aż tak źle nie wyglądają. Regularna obecność oznacza także, że można przyjść i porozmawiać o tym, jak działka wygląda i dlaczego dobrze, tym bardziej że dzieje się to wszystko w obliczu suszy geologicznej, zmian klimatu i wielostronnego konsensusu co do faktu, że nie należy kosić trawników. Zbierając w sobie nikłe zasoby umiejętności stawania do otwartej konfrontacji, dzwonię do szefowej zarządu z pretensjami. Mówię, że nie tak wyobrażałam sobie wspólnotę. Zaznaczam, że ja na przykład nie skarżę się na inwazyjne nawłocie rosnące u sąsiadów tuż przy ogrodzeniu. Na koniec wytaczam działo najcięższe, informując panią E., że zostawił mnie mąż i nie mam siły ogarniać sama ogromu prac ogrodniczych. W słuchawce zapada cisza. „A taki się wydawał robotny” – mówi ze zdumionym współczuciem szefowa działek.

fot. Olga Wróbelfot. Olga Wróbel

Bardzo niezadowolona skrzykuję koleżanki do pomocy i w kolejną sobotę koszę moje trawniki, które z wilgotnych kieszonek ekologicznej różnorodności natychmiast zamieniają się w smutne, wyschnięte klepisko. Sąsiadka w ogródku obok ozdabia czerwoną korę plastikową figurą żaby z gatunku jeszcze nieznanego nauce. Kiedy wściekła i brudna wyłączam kosiarkę, mówi konfidencjonalnie: „To ta druga się na panią skarżyła”. Sytuacja ta jest dla mnie bolesna nie tylko ze względu na ewidentnie idiotyczny charakter nakazu uporządkowania Tajemniczego Ogrodu. Największy problem polega na tym, że przez te trzy lata działka stała się moją emanacją i przedłużeniem mnie, a jednocześnie bezpiecznym azylem, w którym po bujnym okresie piknikowania ze zmieniającą się ekipą kilkunastu osób lubię być sama i rozmyślać o swoich sprawach, wyciągając z ziemi festony perzu. Powolne przemiany ogrodu stają się symbolem powolnych przemian, które w związku z rozwodem i podjęciem psychoterapii zachodzą w mojej głowie.

Nic nie da się przyspieszyć, niewiele można zaplanować: ważna jest cierpliwość, obserwacja, systematyczna troska. Czasami na grządce wyrastają posiane tam celowo kwiaty, czasami dzikie maki, a czasami naparstnica, którą wrzuciłam do ziemi dwa lata temu i zapomniałam. Czasami muszę znów przekopywać rabatę, bo chrzan potrafi odbić z najmniejszego kawałeczka korzenia pozostawionego w ziemi. I to jest dobre i słuszne, nic na siłę, nic w pośpiechu. Praca, ale nie ponad miarę. We własnym tempie, bez efekciarskich ciągot. List polecony od zarządu godzi w samo sedno procesu stawania się sobą. Proszę się przyciąć, skosić i dopasować, bo panią wyrzucimy. Pani jest jakaś nie taka. Pani się postara być taka.

Zaczyna się jesień, działki zaludniły się sprzątającymi ogródki emerytami. Siedzę przed domkiem i patrzę na gruszę, która prawdopodobnie wiosną nie wypuści już nawet tych rachitycznych listków. Patrzę na odbijający po sierpniowym koszeniu trawnik, na którym już widzę koniczynę, babkę lancetowatą, krwawnik i tak, niestety, chrzan. Myślę, że moi sąsiedzi są starzy i za dziesięć, góra piętnaście lat ich już tu nie będzie, a razem z nimi zniknie etos robotności. Ceny ogródków działkowych w Warszawie szybują – w pandemicznym lockdownie możliwość ucieczki z mieszkania stała się bardzo atrakcyjna, a położone w rozmaitych punktach Warszawy ogródki oferują możliwość szybkiego zresetowania się na łonie natury przy zachowaniu sanitarnego reżimu. Kto ma możliwość, żeby wyłożyć pieniądze na stół? Bogata klasa średnia nie jest zainteresowana etosem działkowania, pergolami z rurek i sąsiadami za metrowym płotkiem. Pozostaje próżniacza klasa kreatywna, ze swoimi łąkami kwietnymi, jadalnymi dzikimi roślinami, mirabelkami w wekach, zachwytami nad każdym żuczkiem i robaczkiem oraz marzeniem o twórczej pracy, padającym deszczu i kolanach przykrytych pledem. Poczekajcie, moi drodzy sąsiedzi.

W pierwszym roku wytniemy wasze tuje.
W drugim roku zasadzimy antonówki.
W trzecim zakwitną chwasty.