Jest niedziela wcześnie rano, autobus z długą podmiejską trasą, która kończy się pod moim domem, zatrzymuje się. Na zewnątrz zimno, w środku zaparowało, wygląda, jakby autobus wiózł nie ludzi, ale zupę z cukru, mleka i makaronu. Kierowca otwiera drzwi, wypuszcza zapach snu i tych, którzy w tej zupie mlecznej pływali na powierzchni. Wpuszcza świeże powietrze. Tych, którzy rozmokli i opadli na dno, trzeba dobudzić, drobnymi klepnięciami wypukać z autobusu, jest takich kilkoro. Ich płatny dzień pracy jeszcze się nie zaczął, a już są zmęczeni. To znaczy: tak mi się wydaje, bo nikt, akurat sycząc, nie rozciera skroni, nie rozlewa przypadkowo kawy, nie ziewa, nie upada na ziemię. Są tylko jacyś pogarbieni, idą wolniej, ich ręce są bardzo długie, oczy puściuteńkie. Uważam, że to miło, że mimo zmęczenia wstali i będą nam dziś sprzątać, gotować, podawać produkty i znów sprzątać. Gorzej, jeśli właśnie wracają z roboty i będą spać. Z pracy na wiele zmian? Biedni ludzie. Nie mogliby zostać dłużej? Kto nam będzie sprzątał, gotował, podawał produkty i znowu sprzątał? Może wcale nie są zmęczeni, tylko tak wyglądają? Może mogliby odespać pojutrze? Czy pracowali wystarczająco długo, żeby zadowolić felietonistkę? Kto przyznaje punkty za zmęczenie?
Kiedy Reni Eddo-Lodge napisała książkę „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”, niektórzy przeczytali tylko jej tytuł i się oburzyli. Pamiętam, że śledziłam sobie wtedy nieprzychylne komentarze. Od „nie to nie – lol”, przez „ja się prosić nie będę”, po „jak zmieni zdanie w każdej chwili może do mnie przyjść pogadać bo w ten sposób niczego nie rozwiążemy”. Byli też tacy, którzy przeczytali całą książkę i też się oburzyli: „Autorka traktuje z pogardą wszystkich białych, winiąc ich za niepowodzenia kolorowych”, „Autorka często skacze od «oschłego» relacjonowania historii i podawania faktów do mocno emocjonalnych przemówień. Brakowało mi czegoś pośrodku”.
Zgadzam się, że to clickbaitowy tytuł, choć mi się akurat podoba. Nie żyję tak całkiem pod kamieniem, żeby nie wiedzieć, że pewnie też dzięki niemu o rasizmie się gadało wówczas więcej, niż gdyby tytuł brzmiał: „Porozmawiajmy”. A już w ogóle się nie dziwię, że autorce może się nie chcieć z kimś gadać, do tego jeszcze wrócę. W każdym razie niektórych czytelników tytułu takie postawienie sprawy zabolało. Może byli wśród komentujących tacy, którym z trudnością przychodzi wyobrażenie sobie sytuacji, w których oni sami nie zostaliby wysłuchani, a ich argumenty nie byłyby brane na poważnie. Może są to osoby wrażliwe i empatyczne, które poczuły, że ktoś im tę empatię chce podważać. Pamiętam, że kiedyś chlapnęłam dwa piwa z koleżanką, osobą autystyczną, i gdy ta opowiadała mi o trudnościach, których doświadczała w jakiejś sytuacji, ja w fazie alkobrawury przerwałam jej, żeby powiedzieć, że rozumiem, o co jej chodzi. Odpowiedziała mi krótko, bo i niewiele więcej tam było do powiedzenia: „Nie, nie rozumiesz”. No bo nie rozumiałam. I o tym też mówi Eddo-Lodge: nie wszystko jesteśmy w stanie zrozumieć, cudze doświadczenie nie będzie naszym własnym, nieważne, jak empatyczni byśmy byli, niektórych rzeczy nie dostrzeżemy. Zresztą nie ona to wymyśliła. Czy nie o tym samym mówi powiedzenie „syty głodnego nie zrozumie”? Bogaty biednego? Wypoczęty zmęczonego?
Ja też mam grupy, z którymi nie rozmawiam o konkretnych sprawach. O niejedzeniu mięsa nie gadam ze śmieszkami. O smaku kawy – z ludźmi po kursie baristycznym. O nudzie – z ludźmi, którzy „nigdy się nie nudzą”. Unikam rozmów o wychowywaniu psa z ludźmi, którzy psa nigdy nie mieli. Wiele osób może nie chcieć gadać ze mną, it’s part of the game. Nazwijcie to zamykaniem sobie świata, ja to nazwę prywatną strategią redukcji stresu. I tak konsekwentnie, clickbaitowo: o zmęczeniu nie gadam z wojskowymi, sportowcami, z dziećmi (choć są wyjątki), kowbojami i kaznodziejami-mędrcami – o ile próbują przekonać mnie, że moje zmęczenie czemuś służy, że hartuję ducha, że droga do zwycięstwa nie jest usłana różami (wiem to, oraz: a czym jest zwycięstwo?), że to nie koń się w westernie namachał najbardziej, że nadgodziny to prosta droga do awansu i założenia własnego start-upa, że fajnie jest się zmęczyć, żeby docenić odpoczynek. Wiem, że fajnie jest się zmęczyć, żeby docenić odpoczynek.
Ucieszyłam się na myśl, że mam do napisania tekst na temat, w którym ostatnio czuję się ekspertką. Pracuję na etacie, osiem godzin dziennie, po pracy tłumaczę jedną książkę, drugą książkę, piszę dla siebie, opiekuję się psem, sprzątam, piorę, gotuję, zmywam, jeżdżę na granicę polsko-białoruską nosić ludziom jedzenie i biorę każde zlecenie, bo jest to nawyk ze starych czasów, rzecz trudna do zwalczenia, jak kupowanie i mrożenie ton chleba. Senność, zmęczenie i dekoncentracja to ostatnio moje drugie imię, podobnie jak „bezczas” i „nie wyrabiam”. I stres, mylony nierzadko ze zmęczeniem, choć są to dzieci tej samej matki. Próby odpoczynku (granie na konsoli, czytanie książek, „które mi się do tekstu nie przydadzą”, basen, wyjścia z domu) wiążą się z takimi wyrzutami sumienia, że czasem nie warto ich nawet podejmować.
Powiedzmy, że była to decyzja nieroztropna, choć tę akurat podjęłabym ponownie. Powiedzmy, że gdy tylko siądę na tyłku i poważnie się zastanowię, czy powinnam brać każdą nadarzającą się fuchę, dojdę do wniosku, że gra o niewypadnięcie z obiegu niewarta jest świeczki, ogarnę swoje zmęczenie i odpocznę. Mam w końcu innych idoli niż prawnik Myszak postulujący pracę po kilkanaście godzin dziennie. (Swoją drogą, za każdym razem, gdy w pracy wykazywałam się zaangażowaniem większym niż wymagane, kończyło się to nie awansem, ale podnoszeniem poprzeczek do premii. Dobra, dobra, doświadczenie pracy na swoim nie jest tożsame z doświadczeniem pracy dla kogoś, panie Myszak). Gdy pizzeria, którą otworzyły czeskie punki w Brnie, zaczęła prosperować, ci podjęli decyzję o jej zamknięciu. „To, co miało być żartem, zmieniło się w biznes i nasza mama nie wyrabia z robieniem sera do pizzy po nocach. Nie o to nam chodziło”, napisali na Facebooku. Gdy ja zrezygnuję z moich fuch – nikt nie ucierpi, ale co z tymi, od których pracy zależą inne życia?
O zmęczeniu nie rozmawiam już więc z kaznodziejami-mędrcami, bo czym innym jest praca dla przyjemności i czym innym praca, której korzyści są realne, a czym innym tyranie, żeby przeżyć, bez widoków na dodatkowe benefity – o czym kaznodziejom, którzy mierzą sukces własną miarą, zdarza się zapominać. („Czy grał pan kiedyś Wiedźmina? Pana Tadeusza? Kordiana? Konrada?” – pytał wyraźnie zdenerwowany mejnstrimowy aktor, chcąc dopiec reżyserowi teatralnemu, który zwraca mu uwagę, że należy do wąskiej grupy beneficjentów przemian po 1989 roku). Podobno jesteśmy jednym z najciężej pracujących narodów w Europie. Skoro tak, to dlaczego większość z nas nie zagrała jeszcze Wiedźmina? Pana Tadeusza? Kordiana? Konrada? Do tego pracująca w Polsce w gastronomii znajoma imigrantka mówi: „Wy w Europie i tak nic nie wiecie o zmęczeniu”.
Zmęczeniu odbiera urok brak wizji odpoczynku. Przyjemnie jest się zmęczyć, ale być umęczoną dzień i noc, nieustannie – nie jest fajne. Znów: czym innym jest napicie się piwa po skoszeniu trawnika czy herbaty w schronisku po wejściu na szczyt, a czym innym pójście do pracy po pracy. Zmęczenie jest nie do zniesienia, jeśli wyobraża się sobie, że tak będzie wyglądał każdy kolejny dzień. Na castingu do rozmowy o zmęczeniu zadawałabym więc pytanie: jak odpoczywasz? Lecisz gdzieś na prawdziwe wakacje czy bierzesz tzw. polski urlop, żeby zrobić remont? Po powrocie do domu włączasz film czy robisz obiad na jutro do pracy? Jak wygląda twoje łóżko i w jakich warunkach śpisz?
Może gdyby z czegoś zrezygnować. Z pracy się nie da, z psa też nie, gotowanie odpada, pewnie ze sprzątania najprędzej – ale też tylko do wciąż popychanej kolanem granicy, by nie znaleźć się z mieszkaniem w programie interwencyjnym typu „Uwaga”. Najprzyjemniej i najprościej byłoby odpuścić ten tzw. aktywizm, wyczerpujący, dołujący, pochłaniający czas i nerwy, frustrujący element życia, bo wbrew temu, co myślą niektórzy (z nimi też nie chcę rozmawiać), nie polega on wyłącznie na pokazywaniu znikających po dobie plansz edukacyjnych w internecie i tworzeniu na taki kontent zrzutek. Nie wątpię, że istnieje też taka gałąź działalności społecznej, człowiek o złej woli potrafi i spieniężyć wszystko, i obśmiać wszystko, ale wśród znajomych osób, które mianem aktywisty czy aktywistki pewnie się określają (a pałętam się wśród grup, które chcą „zmieniać świat” od dwóch dekad z haczykiem), niczego takiego nie zaobserwowałam. Nie, o internecie nie chcę rozmawiać.
Bycie aktywistką (offline) w Polsce to często autosabotaż i udręka, a nie droga do łatwych pieniędzy i sławy. Świadczą o tym widoczne od jakiegoś czasu na demonstracjach transparenty z hasłami: „Nie wierzę, że wciąż muszę w tej sprawie wychodzić na ulicę” czy „załatwmy to i chodźmy spać”. Jasne, są też sprawy, kwestie i tematy, które aktywistom i aktywistkom dzięki naciskowi na władzę udaje się „załatwić”. To dzięki ich żmudnej pracy mamy bezmięsne parówki na stacjach benzynowych, to dzięki nim nasze miasta zmieniają się w miejsca bardziej przyjazne osobom z niepełnosprawnościami. Robimy za darmo rzeczy, którymi rząd po jakimś czasie chwali się jak swoim.
Pamiętam swoją pierwszą w życiu demonstrację, po której wylądowaliśmy na kilkanaście godzin na komisariacie. Jedna osoba miała telefon komórkowy, który pożyczała innym, gdy chcieli powiadomić kogoś z rodziny. Ja nigdzie nie dzwoniłam, jeszcze myślałam, że mi się upiecze. Policjanci kłamali i byli na zmianę obleśni i agresywni. Chcąc nawiązać ze mną kontakt, opowiadali o Modern Talking. Gdy to nie pomogło, zaczęli straszyć, że jeśli nie złożę zeznań – jako nieletnia z komendy pojadę prosto do domu dziecka. Nie myślę o tym i innych wspomnieniach z sentymentem weteranki, ale ze smutkiem, że podobne (i o wiele gorsze) sytuacje wciąż są doświadczeniem młodych osób w Polsce.
Już wtedy bycie aktywistką (choć w tamtym czasie tak się nie mówiło, do dziś słowo „aktywizm” z tym „aktywnym” rdzeniem nie pasuje mi do smarowania farbą prześcieradeł i pikiet na dziesięć osób rozpędzanych przez służby w piętnaście minut) mi się nie podobało i miało się nigdy nie spodobać. Choć pojawiają się głosy, że aktywizm to współczesna wersja subkultur, zabawa dla młodzieży i sposób na życie, to musicie mi uwierzyć na słowo, że i wtedy, i teraz wolałabym w glanach i czarnych ciuchach siedzieć w chacie i pić piwko. I wtedy, i teraz wolałabym słuchać sobie łupanki z kaset niż protestować w obronie sprzedawanych deweloperom, a należących do miasta terenów zielonych, niż biegać po lesie z torbami pełnymi jedzenia, wody, ubrań i bandaży, żeby podratować człowieka, którego być może polskie służby graniczne za chwilę wywalą z powrotem do Białorusi. Wolałabym czytać ziny, odpruwać i naszywać sobie na zmianę naszywki, jakby nie było jutra, dyskutując, czy hardcore po ’82 „to jeszcze to samo”, niż zastanawiać się, czy tabletki aborcyjne wysyłane przez koleżanki do osoby w niechcianej ciąży dojdą na czas (spoiler: zamówione z Women Help Women dojdą). Wolałabym siąść i odpocząć.
Nie chciałabym być źle zrozumiana: nie żałuję męczącej czy „niewdzięcznej” pracy wykonywanej dla innych. Jest ona, w moim rozumieniu, elementem tworzenia coraz szerszej wspólnoty. Jestem jednak po prostu bardzo zmęczona naprawianiem szkód wyrządzanych przez ludzi, którzy za robienie bałaganu dostają wysokie pensje. Więc tak, można zrezygnować z „aktywizmu”, tylko jak podjąć taką decyzję, skoro pozostawienie bałaganu będzie kosztować kogoś życie?
Nie uważam, że sprzątanie po państwie po godzinach pracy to zadanie dla obywateli i obywatelek. Z wielką ulgą przyjęłabym fakt, gdyby rząd zaczął zachowywać się porządnie. Z radością usiadłabym na kanapie, hołdując swoim subkulturowym zajawkom, gdybym wiedziała, że wydający obecnie durne rozkazy politycy w kraju, w którym żyję, nie zabijają właśnie ludzi na Podlasiu, nie eksmitują właśnie lokatorów do komórek bez toalet, nie klepią różańców do płodów. Więc tak: chwała przemęczonym aktywistkom i aktywistom. I strach: co się wydarzy, gdy zabraknie im energii?
„Moim ulubionym wspomnieniem z dzieciństwa jest posiadanie energii” – ten mem mnie kiedyś rozśmieszył. Potem sobie przypomniałam, że to nie do końca prawda. Nie przechowuję w pamięci żadnego konkretnego wspomnienia fizycznego zmęczenia z dzieciństwa, a raczej wrażenie chronicznego wycieńczenia. Stres i zmęczenie to piąta woda po kisielu, mówiłam już? Nie pamiętam wielu rzeczy, na przykład by ktokolwiek z rodziny zapytał mnie, kim chcę zostać, jak dorosnę (na pewno nie aktywistką!), i pewnie dobrze, bo jaki młody rodzic byłby przygotowany na to, co chciałabym wtedy powiedzieć?
Nie wiem, skąd znałam wyraz „rentier/rentierka”, może niektórzy z nas rodzą się już z taką potrzebą i słowo to naturalnie przychodzi do dziecka zaraz po „mama”, „tata”, „jeść” i „pić”. A może dużo się w moim domu o tym mówiło, może wszyscy mieliśmy podobne potrzeby. Przypominam sobie pewien dzień ze żłobka. Dzieci miały podchodzić do opiekunki i wybierać sobie instrumenty muzyczne, były gitara, akordeon, cymbałki, ja ustawiłam się w kolejce ostatnia i dostałam ostatnią, najgłupszą rzecz do grania: trójkąt. Promienie słońca wpadały do sali, jakby tylko po to, żeby mnie oświetlić. Stałam z przodu, w dość buńczucznej pozie. Uderzałam w instrument metalową pałeczką, myśląc o tym, że jak dorosnę, chciałabym zostać rentierką. Pani opiekunka klaskała i zachęcała do włożenia w grę większej energii. Głośniej! Stać was na więcej! Ze żłobka odebrała mnie zmęczona babcia o puściusieńkim spojrzeniu.
Wspomniałam wcześniej, że nie rozmawiam z dziećmi o zmęczeniu, ale teraz chciałabym się z tego wycofać. Racja, większość tych, które poznałam, przypomina małe helikopterki na speedzie i nie pracuje, ale są też takie, jak być może ja kiedyś. Z nimi bym się dogadała. Prawnik Myszak czy znany dziennikarz nie powinni radzić nam, jak długo mamy pracować. Nawet opiekunka, przypadkowa ofiara tego tekstu, też nie. Zmęczenie to wysiłek ponad własne, nie cudze siły.