Kolory bure
Mural w Pradze, fot. René Van Wallendael / CC BY-NC-ND 2.0

21 minut czytania

/ Literatura

Kolory bure

Olga Hund

To gdzie właściwie jest ten słynny czeski śmiech? Co to mówi o nas, kiedy tak rozpaczliwie chcemy, żeby literatura, a najchętniej literatura skądinąd, przynosiła nam pocieszenie? – autorski przegląd literatury czeskiej

Jeszcze 5 minut czytania

U mnie było tak: Čapka, Hrabala, Haška, Němcovą, ale też mniej znanych: Řezáča czy Fuksa, przeczytałam jeszcze w podstawówce, więc wcześnie. Moja osiedlowa biblioteka miała dobrze zaopatrzoną półkę z książkami wydawnictwa Śląsk z serii Biblioteka Pisarzy Czeskich i Słowackich. Do dziś bardzo lubię tę serię, podoba mi się, że jest spójna kolorystycznie, a są to kolory bure. Kolory, uświadomiłam to sobie na spacerze po łódzkich chaszczach, kontenerów przemysłowych. Nawet jeśli na okładce jest róż (Roman Ráž), zieleń (Donát Šajner) czy pomarańcz (Josef Toman), to są to jakieś stany chorobowe barw, egzemy różu, zieleni i pomarańczy. Zdecydowanie nie są to kolory sympatyczne, niosące pozytywną energię i radość życia. Pochodzą z czasów, kiedy jeszcze nie bombardowaliśmy Czechów nieodwzajemnioną miłością i nie dyscyplinowaliśmy ich słowami: ciepły i dobroduszny.

Ręka boska, śpiew czarci, przypadek czy jeszcze coś innego, nieważne co, ale kazało mi to czytać. W słowniku sprawdzałam, co znaczy Absolut. Książki podobały mi się wszystkie tak samo, jak się ma trzynaście lat, to każda książka jest wspaniała, i nie miało dla mnie znaczenia, czy autor bądź autorka jest Czeszką czy Słowakiem. Ominęła mnie czechofilia, bo z tej czechosłowackiej pary ja wybrałam słowacki, jak wybiera się przybrudzonego misia spośród tych lśniących, żeby go przytulić. Czytałam już biegle po słowacku, po czesku coraz sprawniej – na tyle, że sprawiało mi to przyjemność, i pamiętam, że sobie pomyślałam: Oho, teraz to się zacznie! Nie wiem, co ja sobie wyobrażałam, ale nic się nie zaczęło. Znalazłam wielki czeski skarbiec z literaturą, ale wielu było już tam przede mną. Z bólem dla mojego ego, z korzyścią dla literatury, większość z tych rzeczy, którymi się zachwyciłam w oryginale, zostało już przetłumaczone, i to świetnie, bo mieliśmy i mamy naprawdę dobre tłumaczki i tłumaczy, mamy też wydawnictwa, które chcą to wydawać.

Już wiem, że niektórych książek tutaj zabraknie, kilku celowo, bo zostawiam je sobie na dłuższą opowieść. Zdenku Perský, praski kieszonkowcu, złodziejaszku i przestępco z lat 80. i 90., nie skrzywdzę twojej książki „Kde domov můj” („Gdzie jest mój dom”) dwoma informacyjnymi zdaniami. Ivanie Jonáku, przedsiębiorco, cinkciarzu, złodzieju, oszuście, właścicielu sławnej praskiej dyskoteki Discoland, skazany na osiemnaście lat za zlecenie morderstwa swojej żony, dawno nic nie sprawiło mi takiej wstydliwej przyjemności jak czytanie twojej autobiografii „Sex, Disco, Revoluce!” („Sex, disco, rewolucja!”), której bezczelny podtytuł „Mój bestseller” tak wiele mówi o tobie. I o Czechach lat 80. i 90., i o Aksamitnej Rewolucji, której byłeś częścią, i o Karelu Krylu, który, jak twierdzisz, upodobał sobie ciebie. I o polityce wreszcie, demokracji i przełomie, który w moim kraju prezentowany bywa jako ten „lepszy” czy „udany”.

Dwudziestoletni, trochę zarozumiały i bardzo pewny siebie Czech Tomáš, ksywa Młody, z którym wykonuję tę samą, beznadziejnie głupią i niewdzięczną pracę, gdy zwróciłam mu uwagę, że musimy sprawiedliwiej dzielić się obowiązkami, zbył mnie głupim żartem. Kiedy odpowiedziałam mu, że w ogóle mnie to nie śmieszy, odpowiedział, wrednie uśmiechnięty: „My, Czesi, mamy ironię, wy, Polacy, uczucia”. Ale mnie zdenerwował! Od dawna już nie chcę wchodzić w rozmowy, kto jest jaki, w dysputy typu „W Czechach piwerko, w Polsce dżungla, my na śmieszno, wy do bitki, a we Włoszech plaże piaszczyste”. Ale najgorsze, że Tomáš ma to, co wyprorokował. On się śmieje, ja się wkurzam! Już nic nie powiedziałam, ale ta jego rakotwórcza opinia siedziała we mnie długo. I puchła. I puchła, i puchła.

Myślę: a jakby to odnieść do literatury? I sprawdzić? Młody mówił o ironii. Są i tacy, co mówią o ciepłym czeskim poczuciu humoru jako nieodzownej, niezbędnej składowej każdego aktu pisania dokonywanego przez Czecha, choćby mowa była o mandacie czy wezwaniach komorniczych. Czuję, że to nieprawda, ale muszę to przemyśleć, muszę sprawdzić, muszę sama sobie udowodnić. Dobra, zgodzę się na śmiech, bo to, niech już będzie, może być ciepły, zdystansowany i kameralny śmiech, ale tak samo i: złośliwy, bezradny, krzywdzący, bolesny i rozpaczliwy.

Wracam myślami do mojego wyjazdu do Czech. Do czasów, kiedy udawało mi się utrzymać dość osobliwy work-life-art balance – dzięki fuchom, przyrodzie i książkom. Najpierw biblioteka. Dobrym lifehackiem na nadrobienie literackich zaległości i szybkie zorientowanie się, co się działo w środowisku literackim przez ostatnie lata, jest zapisanie się do osiedlowej biblioteki i po prostu macanie książek na rympał. W osiedlowej bibliotece przy Koněvovej – ulicy, którą podobno jako pierwszą pod kątem planowanego miejsca zbrodni brała pod uwagę Olga Hepnarová, ostatnia kobieta skazana w Czechosłowacji na karę śmierci, masowa morderczyni znana w Polsce z filmu i reportażu Romana Cílka „Ja, Olga Hepnarová” – ja, Olga Hund, znalazłam swój drugi dom.

Do osiedlowej biblioteki wybrałam się niemal od razu, w kilka dni po przeprowadzce, i pamiętam, że pani prosiła mnie o paszport, tłumacząc, że dla krajów spoza Unii Europejskiej rejestracja jest ciut bardziej skomplikowana. Pamiętam, że strasznie się przejęła swoim faux pas, ja natomiast wcale, choć oczywiście było mi przykro, że jej jest przykro. Zapewniłam ją, że to dla mnie żadne faux pas, domyślam się, skąd się to może brać, i cóż, zostawiłam ją w smutku, by rzucić się do półeczki z komiksami. Wtedy nawet nie wiedziałam, że te komiksy są już wyprzedane. Ani że sporo osób je pożycza i mogę mówić o szczęściu, że są dostępne. Z biblioteki, pamiętam, pędziłam prosto do sklepu – po piwo, do domu – po psa, i do parku, żeby czytać. A po raz pierwszy wybiegłam z Ferkiem, Kevą i Albíną.

Máša Bořkovcová, Markéta Hajská, Vojtěch Mašek, „Ferko, Keva, Albína”. Wydawnictwo Lipnik, w czeskich księgarniach od 2010 rokuMáša Bořkovcová, Markéta Hajská, Vojtěch Mašek, „Ferko, Keva, Albína”. Wydawnictwo Lipnik, w czeskich księgarniach od 2010 roku

Trzy komiksy napisane przez romskiego autora i autorki. Ferko, Keva i Albína to imiona głównego bohatera i bohaterek oraz tytuły poszczególnych tomów. Ferko jest sześćdziesięcioletnim Romem z północnych Czech, Keva to dwudziestoletnia Romka z praskiego Smíchova, a Albína ma czterdzieści pięć lat i mieszka w osadzie na wschodzie Słowacji. Nie ma tu cierpiętnictwa ani ideologizacji. Choć życie bohatera i bohaterek jest trudniejsze od życia niedotkniętego uprzedzeniami rasowymi Czecha, to nie tylko o dyskryminacji są te komiksy. Są o życiu naszych sąsiadów, które ci wrażliwsi z nas próbują sobie czasem wyobrazić, a ci mniej wrażliwi odsunąć od siebie jak najdalej. Tematyka romska nie jest, o dziwo, jakoś szczególnie obecna w literaturze czeskiej. Bohaterów romskich, którzy nie byliby figurą pełną stereotypów czy nośnikiem kontrowersji (jak na przykład w wydanej w Polsce powieści „Rok Koguta” Terezy Boučkovej), ze świecą szukać. Tym bardziej cieszy, że bohaterki i bohater tej graficznej trylogii mówią nam o sobie swoim głosem. Chyba nie bez znaczenia jest fakt, że dzieje się to w gatunku uznawanym niekiedy za pogranicze „prawdziwej” literatury. Kiedy drzwi na bankiet są zamknięte, głodni wchodzą oknem.

W bibliotece jest fajnie. Można przeczytać blurby, opisy, nawet fragmenty i krótkie rozdziały, można wyrobić sobie złudne poczucie bycia w temacie i nasycić się nim albo potraktować jako coś, od czego można się odbić. Wszystko można. Jak jestem w Polsce, to mało czytam czeskiej literatury w oryginale. Międzynarodowa poczta jest droga, a cena e-booka w Czechach nie różni się od ceny okładkowej powieści w papierze. Moje chroniczne skąpstwo nie potrafi sobie z tym poradzić, więc nie czytam. Miałam co nadrabiać.

Kolejnym lifehackiem na nadrobienie literackich zaległości mogą być nagrody literackie. Jest to pewna forma docenienia już docenionych i polegania na cudzych gustach, nie mówię, że sprawiedliwa. Najważniejszą czeską nagrodą literacką jest Magnesia Litera, którą porównuje się do naszej Nike, choć ja uważam, że bliżej jej do esperymentującej Nagrody Gdynia. Mniejsza o szczegóły, polscy wydawcy chyba też znają tego lifehacka, być może wcale nie jest tak przebiegły i innowacyjny, jak mi się wydawało. Wśród laureatów i laureatek ostatnich lat Magnesii znajdziemy wiele nazwisk, których książki są już, podziękujmy za to, spolszczone: Marek Šindelka, Anna Bolavá, Radka Denemarková, Petra Soukopová, Jana Balabána czy Bianca Bellová to niektóre z nich.

A jak w work-life-art balance znalazła się przyroda? Przecież wyjechałam z miasta do miasta, ze stolicy do stolicy. A jednak. Czeska miłość do przyrody jest niezaprzeczalna, nie da się jej nie zauważyć. Milsze charaktery romantyzują ją, mówiąc o życiu poza systemem, byciu off road, życiu jak tramp. Ci, których kręgosłup moralny jest słabszy – przykro mi, ale to byłam ja – wyśmiewają te spodnie z łatami na kolanach i polary spędzające randki w Decathlonach. W Czechach – mówił mi współlokator, grający w jakimś tysiącu zespołów – sprytniej jest zorganizować koncert w czwartek niż w piątek, kiedy wszyscy prosto z pracy jadą na te swoje „chaty”, dacze, do přírody. Daleko nie mają, w Czechach, gdzie się nie ruszysz, są rezerwaty, parki narodowe, górki, doliny, skałki, jeziorka, lasy, lasy, lasy.

No właśnie, lasy. Bez lasu nie byłoby opowieści. Nie byłoby baśni, strasznych historii, horrorów, moralitetów, posłuszeństwa i nieposłuszeństwa, nic by nie było. Bohaterowie sagi Annie Proulx pomarliby z głodu, a bohaterowie pewnego nurtu literatury Europy Środkowo-Wschodniej pisanej przez mężczyzn nie mieliby gdzie wódy pić. Ale w Czechach, i jest to dla mnie szalenie ciekawe, zrobił się w pewnym momencie jakiś taki zwrot akcji, albo raczej przegrupowanie bohaterów, i do lasu weszły kobiety.

Kateřina Tučková, „Boginie z Žítkovej”. Przeł. Julia Różewicz, Afera, 448 stron, w księgarniach od 2014 rokuKateřina Tučková, „Boginie z Žítkovej”. Przeł. Julia Różewicz, Afera, 448 stron, w księgarniach od 2014 roku

Możliwe, że zaczęło się od wydanych w 2012 roku „Bogiń z Žítkovej” Kateřiny Tučkovej, książki o znachorkach z Białych Karpat – nazywanych boginiami kobietach znających się na wróżeniu, ziołolecznictwie i magii. Książka ta w roku wydania stała się w Czechach bestsellerem, na czym ucierpiały podobno opisane w książce prawdziwe wsie, dotknięte negatywnym efektem literackiej turystyki. Zresztą kontrowersji wokół tej książki było więcej, autorce zarzucano bowiem wyjawienie prawdziwych imion bogiń, co jest tematem tabu. „O boginiach się w Kopanicach nie rozmawia” – pisze informacyjno-plotkarski czeski magazyn. „Tym bardziej z turystami. A już na pewno nie z prażakami czy dziennikarzami”.

Las czeskich pisarek bywa katalizatorem najmroczniejszych traum z dzieciństwa i najwspółcześniejszych emocji związanych z samotnością, porzuceniem lub świadomą izolacją. Tak jak u Sáry, głównej bohaterki (jeszcze nie wydanej u nas) powieści Viktorii Hanišovej „Houbařka“ („Grzybiarka”), opowiadającej o żyjącej na odludziu kobiecie utrzymującej się ze zbioru grzybów. Obecny w niej (wcześniej pojawił się w powieści Anny Bolavej „Do tmy”), a prywatnie bardzo mi bliski związek zbierania i zbieractwa z różnie definiowanym obłąkaniem zapala tu całą fabułę, a wraz z nią czytelniczkę i czytelnika tlących się od tej powieści jak koc śpiącego z papierosem. Hanišová, podobnie jak Bolavá, lubi się z mrokiem, bagnem, mokradłami, do których konsekwentnie wrzuca bohaterki i bohaterów, także swoich dwóch kolejnych, doskonałych próz.

 Anna Bolavá, „W ciemność”. Przeł. Agata Wróbel, Książkowe Klimaty, 301 stron, w księgarniach od 2017 roku Anna Bolavá, „W ciemność”. Przeł. Agata Wróbel, Książkowe Klimaty, 301 stron, w księgarniach od 2017 roku

Nie mogę zapomnieć o powieści „Jezero” Bianki Bellovej. Pamiętacie, co mówiłam o śmiechu? W książkach współczesnych czeskich pisarek nie ma zdystansowanego śmiechu, podobnie jak nie ma sympatycznych okoliczności przyrody. Natura jest pewnym własnej siły podmiotem, czasem przyjaznym, lecz głównie rozgniewanym i wrogim, więc i śmiech jest frenetyczny i duszący. Ten las, te mokradła, to jezioro już nie chcą z nami współpracować, tak ja to czytam.

Przyroda nie ma już do nas nerwów w głośnym debiucie Kláry Vlasákovej „Praskliny” („Szczeliny”). Autorka umiejscawia lewitującą olbrzymią kulę, przyrodniczą anomalię, będącą prawdopodobnie wynikiem długotrwałego przegrzewania się Ziemi, kilkadziesiąt centymetrów nad powierzchnią. Brzmi strasznie? Będzie jeszcze gorzej. Kula nie robi nic. Wisi sobie. Co robią ludzie? Panikują. Próbują wyjaśniać istnienie kuli na wiele różnych sposobów: od mistyki, przez biblijne przepowiednie, po apatyczną wiarę, że kula przybyła, by rozwiązać trapiące ludzkość problemy. To bardzo mocny debiut, liczę na to, że przeczytamy go po polsku.

Bianca Bellová, „Jezioro”. Przeł. Anna Radwan-Żbikowska, Afera, 224 strony, w księgarniach od 2018 rokuBianca Bellová, „Jezioro”. Przeł. Anna Radwan-Żbikowska, Afera, 224 strony, w księgarniach od 2018 roku

Co widzę po wyjściu z lasu? Dystopijną szarzyznę. I u Bellovej, i u Bolavej, i Vlasákovej, i w innych powieściach ostatnich lat. Też w „Anežce”, debiutanckiej książce wspomnianej już Hanišovej, historii „nieudanej” adopcji romskiej dziewczynki przez białą Czeszkę, dość dobrze ukazującej siłę rasistowskich stereotypów obecnych w myśleniu „zwykłych” Czechów. Ironii i ciepła nie ma też w ostatniej powieści Hanišovej, „Rekonstukce” („Rekonstrukcja”), dotyczącej zamordowania własnego (tzn. bohaterki) dziecka, szaleństwa i biedy. Nie ma jej w ostrawskich opowiadaniach Jana Balabána, o których czytelnicy lubimyczytac.pl piszą: „Miłośnikom humoru pochodzącego zza południowej granicy nie polecam”.

To gdzie właściwie jest ten słynny czeski śmiech? Co to mówi o nas, kiedy tak rozpaczliwie chcemy, żeby literatura, a najchętniej literatura skądinąd, przynosiła nam pocieszenie? Myślę o tym, jak wiele słów powtarzamy tylko dlatego, że wcześniej ktoś znany je wypowiedział, a potem jeszcze ktoś znany powtórzył. Myślę o tym, jak bardzo chcemy tego wyrozumiałego ironicznego Czecha u siebie w serduszku zatrzymać, choć przecież sam guru szalikowców „czeskiego poczucia humoru” mówił w wywiadzie: „To, że mamy szczególne i specyficzne poczucie humoru, to jeden z bardzo popularnych mitów na nasz temat. O naszym poczuciu humoru piszą dziennikarze, pisarze, ten mit tworzą czescy intelektualiści. A to w ogóle nie jest prawda! Jest wręcz przeciwnie. (…) Słowo posmívat znaczy wyśmiewać, a to jest humor pełen nienawiści. I to nie przypadek, że mamy kilka słów określających zły humor. Bo używamy go jako broni. W sławnym czeskim poczuciu humoru jest mnóstwo złośliwości”.

Petra Soukupová, „Najlepiej dla wszystkich”. Przeł. Julia Różewicz, Afera, 424 strony, w księgarniach od 2019 rokuPetra Soukupová, „Najlepiej dla wszystkich”. Przeł. Julia Różewicz, Afera, 424 strony, w księgarniach od 2019 roku

Pełna grozy i ludzkiej złośliwości jest przecież Petra Soukupová (prawie wszystko ukazało się po polsku) z całym jej pakietem osobistych, rodzinnych dramatów. Albo rozpsychologizowani bohaterowie Marka Šindelki, znani nam dzięki pracy tłumaczki Anny Wanik, która spolszczyła m.in. zbiory opowiadań „Zostańcie z nami” i „Mapa Anny”.

O właśnie, Šindelka, to wrócę jeszcze do komiksu. Marka Šindelkę znamy w Polsce też jako współtwórcę (pozostali autorzy to Vojtěch Mašek i Matěj Lipavský) komiksu „Chyba”. Kilka lat później Šindelka, Mašek i Marek Pokorný stworzyli „Svatą Barborę” – powieść graficzną, arcydzieło. Mam nadzieję, że o prawa do wydania wydawcy w Polsce już się zabijają. Pamiętam, że komiks „Svatá Barbora” („Święta Barbara”) czytałam na osiedlowym kąpielisku Pražačka na Žižkove. Było lato 2019 roku, były wakacje, chodziłam tam w tygodniu, jeśli akurat nie miałam gdzieś fuchy, a miałam rzadko. Bardzo dużo ciał, na trawie i w wodzie. Ojcowie: potężni i opaśli, ich dzieci: małe i chude, wypoczynek. No więc pamiętam, że mam wykupiony na cały dzień za jakieś 120 czy 150 koron bilet wstępu na ten otwarty basen. Po opuszczeniu kompleksu, czyli wyjściu z basenu, już nie można wrócić, więc będę tu siedzieć do osiemnastej, choćby miało grzmieć i śnieżyć. Ale nie jest źle, na miejscu można kupić piwo za 25 koron i frytki za 20, mam cały dzień dla siebie, leżę w rozległej plamie słońca. Wokół golizna, na którą nikt nie zwraca uwagi, i chałupnicze tatuaże (w tym moje). Miejsca przy prądzie wodnym zajęte na stałe, do wieczora, do jutra, na zawsze, przez nestorki wielodzietnych rodzin. Słońce dusi powietrze do ziemi, jak we french pressie. Uwięziona woda pomrukuje wyrozumiale, wcale nie wrogo. I ja to czytam.

Matěj Lipavský, Vojtěch Mašek, Marek Šindelka, Pure Beauty, „Błąd”. Przeł. Arkadiusz Wierzba, Ha!art, 300 stron, w księgarniach od 2013 rokuMatěj Lipavský, Vojtěch Mašek, Marek Šindelka, Pure Beauty, „Błąd”. Przeł. Arkadiusz Wierzba, Ha!art, 300 stron, w księgarniach od 2013 roku

„Svatá Barbora” opowiada prawdziwą, przerażającą historię tak zwanej Kuřimskiej kauzy. W Polsce – może poza detektywistyczno-kryminalnym odłamem YouTube’a – niewiele się o tym słyszało, ale nie będzie, naprawdę, żadnym nadużyciem stwierdzenie, że piętnaście lat temu tą sprawą żyły całe Czechy. Komiks przedstawia odkrytą przypadkiem historię fizycznego i psychicznego znęcania się nad dziećmi w niewielkim czeskim mieście Kuřim, z przedziwną sekciarską mistyką w tle. Jednym z maltretowanych dzieci jest Anička: jak się okaże później, dorosła, ponadtrzydziestoletnia kobieta, która z powodzeniem, najpierw w Czechach, później w Norwegii, dokąd uciekła z czeskiego ośrodka opiekuńczego, udawała kilkunastoletnie dziecko. Niepokojąco błękitna okładka i plansze w kolorze chlorowanej wody, w które wgapiałam się z przerażeniem, w połączeniu z ohydą przemocy i manipulacji, której doświadczały czeskie dzieci, sprawiły, że tego dnia nad Pražačką naprawdę grzmiało i śnieżyło.

Bywały dni, że pracowałam. Jedną z fuch było cieciowanie na wystawie o upadku komunizmu. Moim zadaniem było upilnowanie, żeby wycieczki szkolne nie demolowały gablotek i, cóż, nie byłam pracownicą miesiąca. Wycieczki szalały odwiecznym prawem wycieczek, chłopcy się bili, dziewczyny tańczyły pod zapętlone na telebimie wystąpienia Havla i Dubčeka różne wersje breakdance’u, niszcząc mi gablotki. W budzie z kartonu, w którym miała miejsce wystawa, było za zimno na siedzenie, za ciemno na czytanie. Miałam więc dużo czasu na myślenie.

No place for homophobia,
fascism,
sexism,
racism,
hate

Tak wygląda hasło, które na koszulkach noszą hardcorepanki z różnych krajów. Ale tylko w Czechach spotkałam się z tym, że do tego hasła dopisano: communism. Musieli zmniejszyć czcionkę.

Jan Novák, Jaromír Švejdík, „Nie jest źle”. Przeł. Michał Słomka, Centrala, 256 stron, w księgarniach od stycznia 2021Jan Novák, Jaromír Švejdík, „Nie jest źle”. Przeł. Michał Słomka, Centrala, 256 stron, w księgarniach od stycznia 2021

Czesi chwalą się swoim antykomunizmem, w dobrym tonie jest szydzić z socíku, nie tylko w konserwatywnych kręgach. Być może dlatego, że Havel nie starzał się tak widowiskowo jak Wałęsa, być może dlatego, że Aksamitnej Rewolucji bardziej się „udało”, a może dlatego, że Czechów nikt nie straszy neobolszewickim genderem, przed którym ucieczką może być trollowanie Marksem. Nie mam prostych wniosków. Tak czy inaczej, również w Czechach nie chciałam słuchać o bolszewikach i wrednych komunistach, jak wielce wredni by nie byli. Łukiem obeszłam potężną część literatury, tej, która dotyczy socjalistycznej Czechosłowacji. Myślałam o tym w pracy, obserwując, jak młodzież na tablicy przeznaczonej do wpisywania refleksji po wystawie kredą bazgrała adresy swoich instagramów, hasło „precz z komunistami”, ale też: „Nikt nie jest wolny, dopóki wszyscy nie będą wolni” (czy znali autora?).

Bazując na uprzedzeniach, podobnie mądrych jak te, że każdy Czech to sympatyczny piwosz, sama uparcie i skutecznie wzbraniałam się przed pewnymi motywami w literaturze czeskiej. Dlatego nie sięgnęłam po autobiograficzny komiks Zdenka Ležáka i Štěpánki Jislovej o Miladzie Horákovej, antykomunistycznej czechosłowackiej działaczce feministycznej. Dlatego tak długo zwlekałam z przeczytaniem powieści graficznej Jana Nováka i Jaromira 99 o działaczach antykomunistycznego ruchu oporu „Zatím dobrý”. Dlatego odkładam lekturę „Zeptej se ďábla” Michala Vrby, książki podobno zgrabnie mieszającej porządki powieści detektywistycznej i fantastycznonaukowej opowieści byłego ubeka. I dlatego z trwogą myślę o nowej książce Aleny Mornštajenovej „Listopad”, szukającej odpowiedzi na pytanie, co by się stało, gdyby do Aksamitnej Rewolucji nie doszło. Może sama chciałam mieć takie Czechy, jakie sobie wyobraziłam?

Więc dobra, uwierzcie mi na słowo, że czeski mrok jest piękny, a ja w ramach samokrytyki obiecuję, że dam im, Czechom, i sobie przede wszystkim, szansę i przeczytam te antykomunistyczne powieści. A nuż się okaże, że wstydu nie ma i da się o tym mądrze i ładnie pisać.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.