Skutki wysadzenia korków
Solen Feyissa, „Serengeti Cyborg” /CC BY-SA 2.0

15 minut czytania

/ Literatura

Skutki wysadzenia korków

Rozmowa z Teresą Tyszowiecką blask!

Dwóch recenzentów nazwało przekład „Mambo Dżambo” Ishmaela Reeda brawurowym. Sprawia mi to masochistyczną przyjemność, bo oznacza, że odbiorca nie wyczuł morderczej pracy, którą w to włożyłam – mówi tłumaczka literatury afrofuturystycznej

Jeszcze 4 minuty czytania

OLGA HUND: Trzy lata temu ukazało się pierwsze polskie wydanie klasyki amerykańskiej literatury, „Zapiski syna tego kraju” Jamesa Baldwina z 1952 roku. Rok później kanoniczny esej Frantza Fanona z 1952 roku, „Czarna skóra, białe maski”. Niedługo swoją premierę będzie miało tłumaczenie wydanej w 1981 roku książki „Kobiety, rasa i klasa” Angeli Y. Davis. Niedawno ukazała się w pani przekładzie powieść z 1972 roku: „Mambo Dżambo” afroamerykańskiego pisarza Ishmaela Reeda. Nadrabiamy afroamerykańską literaturę zaangażowaną czy może jest w niej coś, co dopiero teraz do nas przemawia?
TERESA TYSZOWIECKA blasK!: Papa LaBas, główny bohater „Mambo Dżambo”, dywaguje w ostatnich zdaniach powieści o tym, że czas jest wahadłem, a nie rzeką, przez co historia lubi się powtarzać. Więc może wahadło leci z powrotem (i któryś raz?) w stronę 1972 roku? A może klucz do zagadki – proroczy – tkwi w jedynej frazie, która pojawia się w powieści kilkakrotnie: „Poczta ślimaczy się nieznośnie”. Przesyłki dochodzą ze sporym opóźnieniem. Rzecz jasna w przesyłce, która wędrowała tak długo, pewne produkty miały prawo się przeterminować.

A co tu się przeterminowało?
No, na przykład świeżość kolażu. Od niedawna żyjemy w świecie poszatkowanej przestrzeni, reklama przecina się z wiadomością, owija wokół relacji z protestu i powtórki z meczu. Wydarzenia nie uciekają już tak bezpowrotnie jak w kinie, można je zastopować, znowu odpalić, łatwy jest replay.

Reed napisał „Mambo Dżambo” w 1972 roku. Jaka była wówczas recepcja tej powieści? Był to jakiś moment zwrotny w literaturze amerykańskiej?
Był to moment nie tyle zwrotny, ile zawrotny. Czarni jednocześnie zwrócili się w dwie strony: do Egiptu starożytnego i do galaktycznego imperium przyszłości. A po to, żeby jednocześnie podążać w obie strony, trzeba zawrotnej szybkości. Stosowną estetykę, etno-archaiczno-kosmiczną, wyznaczył już wcześniej migrant z Saturna, Sun Ra ze swą Arkestrą. Na inspirację twórczością Reeda w stworzeniu wizerunku scenicznego oraz w eklektycznym mieszaniu stylów muzycznych powoływał się założyciel grup Parliament I Funkadelic, George Clinton, twórca ideologii artystycznej P-Funk, będącej „reakcją na amerykańskie państwo policyjne” i „antytezą wszystkiego, co jałowe, jednowymiarowe, monochromatyczne, arytmiczne i, generalnie, hamujące ekspresję ciała w znanym nam świecie”. Dla Clintona funk był równoznaczny z „prawdą”. Clintonowski funk to zmodernizowany Dżes Gru, którego korzeń w „Mambo Dżambo” wyrastał z ragtime’u.

Ishmael Reed, „Mambo Dżambo”. Przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!, Ha!art, 304 strony, w księgarniach od grudnia 2021Ishmael Reed, „Mambo Dżambo”. Przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!, Ha!art, 304 strony, w księgarniach od grudnia 2021

Po wyjściu „Mambo Dżambo” nagle wszyscy (co więcej, często biali) poczuli, że ten styl, ten kolaż to jest to. Chcieli zrobić to samo, tylko jeszcze bardziej. Trylogia „Illuminatus!” Shei i Wilsona z jej eklektyczną formą jawnie puszcza oko do Reeda.

A skąd w tym wszystkim wziął się Egipt?
To książka w książce, wyrecytowana jednym tchem przez PaPę od progu salonu czarnej milionerki: „Cóż, jeśli wierzyć pewnemu dobrze urodzonemu członkowi haitańskiej arystokracji, wszystko zaczęło się parę tysięcy lat temu w starożytnym Egipcie…”. Po czym zaczyna się wjazd w Egipt na 35 stron, smakowity w swym natchnionym niechlujstwie, w dezynwolturze, z jaką przechodzi od historiozofii do parodii, wzlatując w kosmos, aby opaść w nieostrych, rozmytych pointach, które chyba nas mają tylko rozdrażnić. What the funk?

Wkrótce Norman Mailer w „Starożytnych wieczorach” przedstawił sybaryckie kulisy władzy faraonów, a Burroughs po burroughsowsku techniką cut-upu potraktował Egipt w „Zachodniej krainie”. (Na drugiej skrajni wahadła czasu czekał już Bolesław Prus z „Faraonem”. Czyżbyśmy też mieli swój wkład?).

Teresa Tyszowiecka blasK!

Tłumaczka Henry’ego Millera, Charlesa Bukowskiego, Philipa K. Dicka, Ishmaela Reeda. W 2021 roku za przekład powieści poetyckiej Anthony’ego Josepha „Afrykańskie korzenie UFO” zdobyła Nagrodą za Twórczość Translatorską im. Boya-Żeleńskiego. Związana z alternatywną sceną muzyczną, autorka projektów „7 Mostów Głównych” i „MostArt”, których efektem było 20 koncertów i wydarzeń multimedialnych w oparciu o architekturę i ambient mostów Warszawy. Autorka filmu „Akustyka Wisły”. Sunsetterka.

Przeczytałam książkę Reeda dwa razy, ale wciąż nie mam pewności, czy nadążam za fabułą. W „Mambo Dżambo” dużo się dzieje…
Odpowiedź zawiera się w tytule. Jakkolwiek „mambo dżambo” w języku Mandinków oznacza czarownika, który egzorcyzmuje duchy przodków, to w polskiej i amerykańskiej tradycji językowej jest to miszmasz słów, ściema, pseudonaukowy żargon. Czytamy więc na własną odpowiedzialność.

Do czego Reedowi był potrzebny ten eksperyment? Jeśli to miała być powieść zaangażowana, to czy nie lepiej było napisać coś bardziej uporządkowanego i przystępnego? Łatwiejszego w odbiorze?
Moim zdaniem Reed potrzebował wyładować z siebie potężne ciśnienie. Wyobrażam sobie – nie wiem, czy słusznie – że napisał to na przestrzeni tygodni, jednym tchem. Można powiedzieć, że Ishmael Reed serwuje nam swoiste mambo dżambo, groch z kapustą, słowotok, podsuwa gniewnie swoją ściemę pod nos, daje nam wgląd w całą akcję i jej mechanizmy przez „judasze” gosposi Hinckle’a Von Vamptona, która podgląda lokatora to przez dziurkę od klucza, to przez szybę pod sufitem pokoju, tak brudną, że działa jak lustro fenickie, i na podstawie obserwacji relacjonuje jego poczynania koleżance z klubu madżonga. Chwilami książka sprawia wrażenie, jakby była parodią samej siebie. Budzi sprzeciw, rozczarowanie, zazdrość, olśniewa zawziętym adehade. Akurat lubię to tempo literackiej zadyszki, wewnętrznego podminowania. Wyżywam się, może dlatego, że mój temperament plasuje się na przeciwnym biegunie. Niedawno przeczytałam w świetnej książce Jana Błaszczaka „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side”, że Reed (pół wieku temu) uchodził za zadymiarza i był skłonny do bitki. No i proszę.

Wirus Dżes Gru jest groźny, zarażeni nim ludzie tańczą, wrzeszczą i tłuką w bębenki, ale nie jest to dostojna groza abolicjonistycznych bojówek czy Czarnych Panter. Co mówi Reed: namawia do zbrojnej rewolucji czy odstąpienia od udziału w przemocy? Medytacja czy rabacja?
„Mambo Dżambo” wyszło raptem trzy lata po pamiętnych bed-inach Lennona z Yoko Ono, przy okazji których gorąco zachęcali, żeby zostać z kimś miłym w łóżku, zamiast pchać się gdzieś i strzelać do obcych. Były to lata wojny wietnamskiej, a jednocześnie lata rozkwitu różnych odmian pacyfizmu. W tym rozumieniu i medytację, i muzealną rabację możemy wciąż zaliczyć do rozwiązań pokojowych. Nawet Czarne Pantery były, przynajmniej z założenia, formacją samoobronną, a jeden z ich postulatów domagał się zwolnienia czarnych ze służby wojskowej, gdzie używani byli do „zabijania i walki z innymi narodami na świecie, które, jak czarni, są prześladowane przez biały rasistowski rząd USA” .

Bohaterem, który cieszy się bezwarunkową sympatią Reeda, jest stary Jetro Medianita, „który jeszcze pamiętał, jak się gra głosy duchów, i miał legendarny 25-strunny instrument, który brzmiał jak orkiestra, a do tego znał wszystko, «co się drzewiej śpiewało»”. Więc temu Jetrze Mojżesz wykrada umiejętności, a na odjezdnym rzuca staruszkowi pod nogi garść baksów (wiadomo, jak to w starożytnym Egipcie), cedząc szyderczo: „Tu masz opłatę licencyjną za ten szajs, którego mnie nauczyłeś”. Staruszek rzuca za nim banknoty z powrotem, lecz sylwetka Mojżesza już niknie w mroku. Pędzi do Teb, gdzie jego popis muzyczny prowadzi do wzbicia grzyba atomowego. Widzimy więc kradzież muzyki – słusznie ukaraną – przy której opisane w książce plany wyniesienia z muzeum kilkutonowej głowy Olmeków, mumii kota i 5000 innych artefaktów jest najwyżej drobnym napiwkiem do rachunku, który inne kolory świata mają do wystawienia białym.

W powieści są jazz, voodoo, hoodoo, loa, magia, czary, szamanizm. Z jednej strony to niepodważalny pierwiastek kultury afroamerykańskiej, z drugiej podręczny zestaw stereotypów budujących u białych niechęć bądź fascynację czarnymi. PaPa LaBas i Czarny Herman podróżują w eskorcie potężnych pytonów. Reed się z nas, białych, śmieje?
Niektóre szkoły interpretacji snów kładą nacisk na fakt, że każdy element snu jest produktem umysłu śniącego, że wszystkie są utkane z jego materii – a śniący i osoby, które spotyka we śnie, są tak naprawdę nim, podobnie jak rekwizyty i sceneria senna. Idąc tym tropem, można uznać, że wszystko w książce jest Reedem, w którym dochodzą do głosu różni loa, a jak wiadomo, jeśli jest ich zbyt wielu naraz, to może wysadzić korki... Tak też się stało. „Mambo Dżambo” to taka powieść, która wysadza korki. Skutkiem wysadzenia korków jest, jak wiadomo... czarność.

Myślę, że „Mambo Dżambo” to wspaniały materiał na film animowany, może też na teatr, ale kukiełkowy. Narrator przedstawia kolejnych aktorów szkicowo – raz przez strój, kiedy indziej przez myśli czy jakiś ułamek dotychczasowej historii – a oni potem wypowiadają kilka kwestii rodem z teatrzyku. Tłumacząc „Mambo Dżambo”, postawiłam trochę na groteskę, cudzysłów, chyba zgodnie z intencją autora.

Teresa Tyszowiecka blasK!Teresa Tyszowiecka blasK!

Jak wyglądała praca nad tym przekładem? Wyobrażam sobie, że raczej nie w trybie śniadanie, kawa, praca. Nie pytam o to, czy gotowała pani wywar z kocich pazurów w trakcie tłumaczenia, tańcząc ragtime, ale czy niezbędne było złapanie jakiegoś szczególnego vibe’u?
Nie, nie tańczyłam ragtime’u w spódniczce Krakowianki, kręcąc przezroczystą parasolką (jak polskie przedszkolaki na konkursie tańca), ani w żadnej innej konwencji, a co się tyczy pazurów, to nie pamiętam – ergo wywar musiał zadziałać. Dwóch recenzentów, mam nadzieję, że niezależnie, nazwało przekład „brawurowym”. Sprawia mi to trochę masochistyczną przyjemność, bo oznacza, że odbiorca nie wyczuł pracy, którą włożyłam, pracy morderczej, wymagającej drakońskiej dyscypliny i sitzfleischu, jako że „Mambo Dżambo”, na dobitkę, jest literaturą bardzo trudną do rozwikłania (żalą się nawet amerykańscy czytelnicy) i gdyby nie wielka praca francuskiego filmowca i intelektualisty Gérarda-Henriego Duranda, który „przegryzł się” przez oryginał i wyostrzył perspektywę zbieżną, trwałoby to jeszcze dłużej. Co ciekawe, taktykę dokładnie odwrotną zastosował Tadeusz Pióro, który przełożył egipską minipowieść w „Mambo Dżambo” metodą odwzorcowania 1:1, uzyskując jedyny w swoim rodzaju efekt.

Dżez Gru, Mambo Dżambo – jaką wartość do tekstu wniosło tłumaczenie nazw, które mogły pozostać w oryginale? Mambo kojarzy mi się ze słynnym Bambo, dzięki czemu tekst w polskiej wersji wkracza na dodatkowy poziom relacji między białymi a czarnymi.
Wartość? Max Weber ostrzegał, że od wartości już tylko krok do paniki moralnej. Skoro mowa o Murzynku Bambo, to warto chyba wspomnieć, że mamy też naszego polskiego Jumbo z „Cafe pod Minogą” Wiecha, inspirowanego postacią czarnego jazzmana, Augusta Agboli O’Browna, który walczył w powstaniu warszawskim.

Do spolszczenia Jes Grew na Dżes Gru zachęcił mnie wspomniany już Durand, który zdecydował się na transkrypcję fonetyczną, Djeuze Grou, „żeby nie utracić magicznej esencji tego słowa”. Sama w pierwszej fazie przymierzałam się do „krętka dżazu”, dopóki nie zorientowałam się, że mimo satyrycznych opisów pandemii, które w roku 2021 miały nienormatywny powab, „Mambo Dżambo” to książka nieźle koherentna i umocowana historycznie.

A czy prozę afroamerykańską tłumaczy się trudniej albo inaczej po kampanii „Don’t call me M*rzyn”?
„Murzyn” w żadnym wypadku. Ale co może tłumacz poradzić, gdy czarny autor sam używa wyrażeń: „asfalt”, „szuwaks” itd.? Jeżeli jesteś czarnym raperem, wolno ci wydać płytę wywatowaną zbitką „fuck” i „nigger”.

Anthony Joseph, „Afrykańskie korzenie UFO”. Przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!, Ha!art, 168 stron, w księgarniach od lipca 2020Anthony Joseph, „Afrykańskie korzenie UFO”. Przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!, Ha!art, 168 stron, w księgarniach od lipca 2020

Poprzednia przetłumaczona przez panią książka to „Afrykańskie korzenie UFO” Anthony’ego Josepha. To podobnie jak „Mambo Dżambo” trudna do sklasyfikowania powieść chaos i zarazem narkotyczna jazzowa improwizacja.
Na twórczość Anthony’ego Josepha trafiłam nieprawdopodobnym przypadkiem, bardzo dla mnie fortunnym. Zabrał mnie w wieloletnią podróż – nad powieścią poetycką Josepha pracowałam pięć i pół roku, co daje średnio jedną znormalizowaną stronę maszynopisu na miesiąc. W całej tej historii było wiele magii, ale statystycznie rzecz biorąc, nie była to szczególnie wskazana droga pozyskiwania i realizacji zleceń. Twórczość Josepha zaliczana jest do nurtu afrofuturyzmu i kiedy Ha!art poprosił mnie zaproponowanie kolejnego tytułu, padło na „Mambo Dżambo”. Reed wraz z Samuelem Delanym uchodzą za ojców założycieli gatunku. Delany jest w Polsce znany i przekładany. Ale jeśli był jakiś znak, że kiedyś zostanę ambasadorką afrofuturyzmu w naszym kraju, to w latach PRL-u objawił mi się na ścianie łazienki w Greenwich Village, gdzie nad wanną biegł na ukos sążnisty podpis „Samuel Delany”, a moje gospodynie, dwie białe dziewczyny, wspominały, jak owego Samuela, o którym się u nas jeszcze nie słyszało, ściągnęły na chatę z konwentu s.f. (Niedawno znalazłam wypowiedź Delanego, że sekretem jego płodności literackiej jest zwyczaj pisania wszędzie). Tak więc mój wybór padł na Reeda, zresztą byłam ciekawa, o czym pisze, bo na pierwszy rzut oka trudno to było zrozumieć, co okazało się dodatkowym wyzwaniem.

Jakie asy ma pani jeszcze w rękawach?
Co do asów w rękawie mojego bezrękawnika... Jest projekt, supertajny, wyłącznie do wiadomości „Dwutygodnika”, nadania formy audio pewnej lekturze o tym, jak „sound miał taki soul i swing, że jak huragan zrywał dywan ciał...”.

Mam jeszcze jedno współczesne skojarzenie z prozą Reeda. Chodzi mi o nagonkę na społeczność LGBTQ+ w Polsce i wysyp komentarzy o „tęczowej zarazie”. To trochę jak z Dżez Gru i atonistami. To, co tradycyjne, wyważone, racjonalne, symbolizujące zdrowy, sprawnie działający organizm, jest przeciwstawiane kolorowej, frywolnej, chaotycznej, dziwacznej, żywiołowej, anarchistycznej rewolucji queer. Zauważam też podobną do obecnej w „Mambo Dżambo” dynamikę sporów wewnątrz środowiska: są ci, którzy niosą bakcyla Dżes Gru, wtykając tęczowe flagi w pomniki, i ci, którzy podobnie jak Abdul mówią: „Żeby przeżyć, trzeba wziąć się w garść. Skończyć z całym tym tańcem i pustotą, które mają na celu tylko dogadzanie zmysłom. Potrzebujemy fabryk, szkół, karabinów, dolarów”. Zastanawiała się pani nad takim odczytaniem?
Przyznam, że się nie zastanawiałam. Ale, faktycznie, jest taki kawałek, który by tu pasował: „Gdy Harry Dougherty wychodzi z nasiadówki z doradcami prokuratora generalnego, wita go las kamer i mikrofonów. Odczytuje projekt ustawy, którą chce przeforsować w Kongresie gwoli zażegnania przewlekłego kryzysu Dżes Gru, który zagraża bezpieczeństwu, przetrwaniu i czort wie jeszcze czemu narodu amerykańskiego… Ustawa, w ramach walki z epidemią, postuluje ścisłą kontrolę ruchów miednicy i nóg”.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).