WRAŻLIWOŚCI: Pieski, słodkości i inne śliczności
Martyna Czech, „Pożegnanie”, 2016-2018

WRAŻLIWOŚCI: Pieski, słodkości i inne śliczności

Piotr Fortuna

Słodkie pieski są wynagrodzeniem za skrolowanie telefonu, za dzielne przedzieranie się przez clickbaity i gorące polityczne dyskusje w sieci. Dzięki nim przeciążony umysł ponownie nabiera sił, żeby wrócić do przyswajania nęcących reklam

Jeszcze 5 minut czytania

Cokolwiek bym robił, prędzej czy później algorytmy Instagrama wmanewrują mnie w oglądanie słodkich piesków: goldenów zamawiających drinka, charcich modelek prezentujących najnowszy szczek mody, kundelków wyjących przy akompaniamencie pianina, szczeniaczków siedzących w pudełkach po ciastkach, spanieli mówiących „omnomnom” podłożonym z offu dziecięcym głosem… Chwilę to trwa, zanim uda mi się odkleić od polepionego słodyczą ekranu i wrócić do, gorzkawej na ogół, codzienności. Nie jestem zresztą pewny, czy to ja oglądam pieski przy użyciu Instagrama, czy to raczej Instagram używa mnie do oglądania piesków, jednocześnie wyciskając ze mnie uśmiechy i boleśnie infantylne przejawy zachwytu, ochy, achy i ojoje, zmiękczenia, zdrobnienia i inne zgłupienia. A wiem doskonale – i widzę to po statystykach lajków i wyświetleń – że nie jestem jedyny, że są nas miliony, że gapiąc się na pieseczki, napędzamy wielką, globalną machinę ruchem naszych gałek ocznych, energią tapnięć i ciepłem palców głaszczących ekran smartfona.

Nie od dziś wiadomo, że świat wspiera się na czterech łapach (a nie, jak kiedyś mylnie sądzono, na grzbiecie słonia). Psy to najlepsi przyjaciele, członkowie rodzin (a wręcz „nowe dzieci”), ratownicy, przewodnicy, terapeuci, stróże i tropiciele. Pracują za miskę żarcia (niekoniecznie ryżu), tworzą silne międzygatunkowe więzi społeczne i radośnie hasają po naszym kulturowym imaginarium. Od niedawna miewają też swoje hotele, sklepy, szkoły, kliniki, salony piękności, ośrodki spa, zajęcia z jogi („dogi”), trupy teatralne, aukcje sztuki, pokazy mody i cmentarze. To kawał kultury i równie wielki kawał rynku (zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i Japonii, ale i u nas ten segment usług systematycznie rośnie, nawet w czasie pandemii).

WRAŻLIWOŚCI

Wśród zjawisk kultury współczesnej są i takie, które działają wprost na nasze emocje i zmysły, atakują obrazami, odciskają się w gardłach i nogach, zmuszają do zmiany słowników. Niektóre są dobrze znane, inne napadają nas znienacka. Zdarza się, że są od nas silniejsze, a przynajmniej nasze ciała nie nauczyły się jeszcze, jak na nie reagować. W numerze tematycznym „Dwutygodnika” o współczesnych WRAŻLIWOŚCIACH próbujemy przyjrzeć się odmianom relacji i obyczajów oraz powiązanym z nimi opowieściom o świecie. Piszemy o zwycięstwach słabości nad siłą, relacjach z przyrodą i przedmiotami, serialach o młodzieży, słodkich pieskach, infekujących media patostreamach, a także o przemianach pojęć, przygodach eseistycznych „ja” i zaangażowaniach literatury.

Teksty w numerze zostały zilustrowane pracami z kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

Nic więc dziwnego, że pieski zaludniają (zapieskowują?) cyfrowe platformy. W internecie napotykamy ich jednak nieproporcjonalnie dużo, a już najwięcej jest ich na Instagramie, gdzie są w dodatku najsłodsze, a przynajmniej najbardziej lukrowane – najgęściej dekorowane barwnymi kokardami i tiulami, pociesznymi ubrankami i śmiesznymi rekwizytami.

 
 
 
 
 
 
 


Piszę o psach, bo przeważają one liczebnie wśród „zwierzęcych influencerów” (pet influencers), dystansując pod tym względem nawet koty. Hasztag #doginfluencers występuje na platformie sześć razy częściej niż #catinfluencers, m.in. dlatego, że koty trudniej wytresować czy do czegoś zmusić (te najpopularniejsze zawdzięczają swoje internetowe wpływy przyrodzonym cechom wyglądu, przede wszystkim ubarwieniu, jak np. Venus, „kotka o dwóch twarzach” czy Hamilton słynący z symetrycznych podkręconych hipsterskich „wąsów”).

Nie wszystkie gatunki równie dobrze się klikają. Od ponad dekady istnieje określenie internet floof, które opisuje krążące po sieci obrazy zwierzaków i wprost odnosi się do czegoś puchatego, przyjemnego w dotyku. Bohaterki serii dokumentalnej Netfliksa „Pet Stars” (2021), które prowadzą „agencję zarządzającą zwierzęcymi talentami”, w pewnym momencie stawiają pytanie: „Dlaczego gadzi influencerzy to taka rzadkość?”. Niejako w odpowiedzi decydują się „zabrać jedną jaszczurkę do biura i zrobić z niej instagramerkę”. Nie dajmy się zwieść filmowej narracji: jest to zadanie karkołomne. Pogona „Jenny the Bearded Dragon” ma małe oczka, szorstkie łuski, nie wydaje się ani miła, ani responsywna, w skrócie – nie jest cute. Nie pomagają nawet ubranka, kapelusiki czy zabawkowe okulary mające optycznie powiększać oczy. Prowadzony przez hollywoodzką agencję profil, któremu poświęcono odcinek serii na Netfliksie, ma dziś jedynie 7 tysięcy obserwujących (co w zależności od klasyfikacji daje Jenny status mikro- lub wręcz nanoinfluencerki).

 
 
 
 
 
 
 

Kraina słodyczy

Wygląda na to, że jaszczurka może być co najwyżej cool, podczas gdy Instagram jest królestwem cuteness, „rozczulającej słodyczy” (hasztag #cute opisuje około 650 milionów postów, uznawane za przeciwstawne znaczeniowo chłodne i zdystansowane #cool występuje niemal cztery razy rzadziej). Aplikacja pozwala nam przebierać w nieskończonej ofercie zdjęć uroczych piesków, kotków i kapibar, ale i pociesznych portretów małych dzieci, przytulonych par zakochanych oraz staruszków trzymających się za ręce; lukrowanych wypieków, kubków z gorącą czekoladą, pluszowych zabawek, bibelotów i świeczek w pastelowych kolorach. Popularne gatunki selfie nawiązują do rozmaitych zwierzątek (raczej niż zwierząt – cute jest domeną zdrobnienia), jak na przykład fish gape, duck face, sparrow face czy cat beard. Ważnym elementem Instagrama są także filtry, występujące nieraz w formie króliczych uszu, kocich nosków i tym podobnych futrzastych atrybutów. Ponadto nakładki wygładzające twarz i powiększające oczy upodabniają fotografowane osoby do małych dzieci czy postaci z kreskówek (choć dla porządku trzeba zaznaczyć, że tego typu filtry pojawiły się wcześniej m.in. na Snapchacie).

Jak pisze Sianne Ngai, cute jest jedną z najważniejszych kategorii estetycznych opisujących doświadczenie życia we współczesnym świecie. To sprywatyzowana, zminiaturyzowana i ocieplona wersja piękna, która łączy empatyczne odruchy z poczuciem kontroli nad upragnionym obiektem, od czułej opieki, przez żądzę posiadania, aż do jego pochłonięcia i unicestwienia (jak w zwrocie „jesteś tak słodki, że tylko cię schrupać!”). Dobrze odnajduje się w neoliberalnym świecie, w którym obywatel zostaje wypchnięty z przestrzeni publicznej do sfery prywatnej (do czterech ścian mieszkania z jego miniaturową skalą, atmosferą intymności, wrażeniem autonomii i bezpieczeństwa) i staje się przede wszystkim konsumentem (dla którego zakupy mają wyznaczać zakres wolności, a marketing – granice wyobraźni). Co więcej, małych słodkich rzeczy, zwłaszcza tych produkowanych przemysłowo, z plastiku i innych tworzyw sztucznych jest dużo. Dużo za dużo. Krążą po świecie, szukają sobie miejsca w naszych domach i na wszelkie sposoby próbują przemówić do ludzkich oczu i serc, przemawiać możliwie długo, zanim w końcu i tak wylądują na śmietnisku i pójdą na przemiał.

Ten „rozczulający” rodzaj wizualności tworzy typowe dla sytuacji konsumpcji doświadczenie komfortu i kontroli. W przypadku mediów społecznościowych oznacza to zanurzenie w świecie produktów, obrazów i ludzi proszących o naszą uwagę, konkurujących ze sobą o okruchy naszego czasu, domagających się „głasków”, lajków i innych form zaangażowania, które dla internetowych treści stanowią rację bytu, warunek przetrwania. Można by nawet powiedzieć, że treści te łaszą się do nas jak pieski (choć to dość łaskawe porównanie, jeśli pomyśleć o niektórych typach reklamy, nie mówiąc już o zjawiskach spamu czy clickbaitu).

Ngai wyjaśnia, że wrażenie „rozczulającej słodyczy” stanowi wyraz naszej przewagi nad tym, co małe, nieporadne i bezbronne – a co sprawia, że same czujemy się duże, silne i potrzebne. Z powodu tej nierównowagi sił estetyka cuteness ma paradoksalną tendencję do osuwania się w swoje przeciwieństwo: jak cień ciągnie się za nią niejawna, skrywana i wypierana ze świadomości groźba przemocy.

To nie jest zabawka

Pierwszy z brzegu, przypadkiem napotkany i raczej niewyróżniający się przykład: Toy Poodle D.va (czyt. „diwa”). Jak wskazuje nazwa konta, D.va to „pudel zabawka” (nie mylić z zabawką pudlem: to pies w funkcji zabawki, a nie zabawka w kształcie psa, co przy pobieżnym skrolowaniu tego profilu nie musi być oczywiste). Na jednym ze zdjęć suczka siedzi (została posadzona?) na okrągłym stoliku pod lustrem. Ma złotą materiałową koronę, ażurową, jakby zrobioną z firanki suknię, plastikowe perły i korale w kolorze platyny. „Mała księżniczka!” – komplementuje pod postem Bridget, przedstawicielka „eksperymentalnej” rasy Cockapoo powstałej ze skrzyżowania spaniela z pudelkiem miniaturkowym.

 
 
 
 
 
 
 


Niewątpliwie D.va jest urocza i słodka (taka jest malutka i milutka!). Jednak w jej sztywnej pozie i zmęczonym spojrzeniu, w dosłownym potraktowaniu stylizacji oraz niewygodnym na oko kostiumie czai się coś upiornego. Jakby dusza psa została uwięziona w gorsecie pomerdanej ludzkiej fantazji; dziwacznej wizji, która łączy uczłowieczenie z uprzedmiotowieniem. Akcesoria D.vy korespondują przy tym z wystrojem wnętrza: dekoracyjną ramą lustra, złotym wazonem i kremowym obrusikiem z falbaną. W efekcie psia księżniczka wygląda jak element wyposażenia, jak lalka, figurka czy durnostojka, która ma po prostu cieszyć oko, stać czy też siedzieć – siad! siadaj! siadajże! – i się nie ruszać.

Jak pisze Alexandra Horowtiz, autorka książki „Inside a Dog: How Dogs See, Smell and Know”, zakładanie psom ubrań może powodować u nich poczucie upokorzenia, bycia zdominowanym. Nieraz zastygają wtedy w bezruchu, jakby poddawały się napastnikowi (autorka sięga do ewolucji i zwraca uwagę, że dzicy przodkowie psów doznawali ucisku na plecy i klatkę piersiową podczas walk z innymi wilkami). Oczywiście istnieją wyjątkowe sytuacje, kiedy odzież funkcjonalna jest przydatna albo wręcz niezbędna podczas opieki nad czworonogiem – ale trudno do nich zaliczyć prowadzenie konta na Instagramie. Dislajk.

Najskrajniejszy znany mi przykład antropomorfizacji pochodzi z Chin. Mam na myśli miniaturowe pieski przebierane za przedszkolaki (z małymi plecaczkami na grzbietach!) i zmuszane do regularnego chodzenia na tylnych łapach. Granice między psowatością a dziecięcością zostały tu zatarte do tego stopnia, że wiele internautek brało te biedne stworzenia za ludzkie dzieci w psich kostiumach. W 2017 roku nagrania pochodzące z chińskiej platformy Huoshan zaczęły się wirusowo rozprzestrzeniać po Twitterze, Facebooku i Instagramie. Najpierw zebrały tysiące lajków i pełnych naiwnego rozczulenia komentarzy, by po chwili wywołać falę dyskusji na temat okrucieństwa wobec zwierząt (spekulowano na temat tresowania psów przez bicie, rażenie prądem, a nawet przez kaleczenie przednich łap, mające rzekomo fizycznie wymuszać utrzymywanie nienaturalnej dla psów „wyprostowanej” postawy). Nawet jeśli najpopularniejszy bohater tej afery, Smol Bean, był – zgodnie z oświadczeniem właściciela – szkolony przy użyciu nagród, a nie kar, to chodzenie na dwóch łapach może prowadzić do przeciążenia psich kończyn i przyszłych problemów zdrowotnych. Dislajk, zgłaszam content.

Opisane przykłady można by uznać za kontynuację procesów, które doprowadziły do udomowienia psów oraz wykształcenia poszczególnych ras. Mam tu na myśli tzw. selekcję antropomorficzną, premiującą cechy upodabniające zwierzę do człowieka, oraz selekcję neoteniczną, zmierzającą do uzyskania cech młodzieńczych czy infantylnych (w odniesieniu do zachowania oznacza to np. niesamodzielność, łagodność, przywiązanie emocjonalne czy łatwość podporządkowania; w odniesieniu do wyglądu – stosunkowo duże głowy i oczy oraz małe ciała). Efektem tego typu wysiłków są m.in. rasy niewątpliwie urocze, ale cierpiące na liczne schorzenia i problemy anatomiczne, np. mops, pekińczyk czy buldog angielski, który, jak pisze Keith Stewart Thomson, „przypomina raczej weterynaryjny projekt rehabilitacyjny niż dumny symbol atletycznej siły”.

Taka ręcznie sterowana selekcja toczy się znacznie szybciej od ewolucji naturalnej – ale wciąż za wolno, żeby wpisać się w rytm działania nowych mediów z ich trendami, hajpami i fadami. Żeby wyróżnić się wśród stale zagęszczającej się konkurencji zwierzęcych instagramerek i youtuberów, potrzeba więcej, szybciej i bardziej. Stąd próby przyspieszania antropomorfizacji i infantylizacji tego, co i tak już rozkoszne i słodkie. Gdy tempo zmian zaczyna się odbijać na dobrostanie zwierząt, najwyższy czas chyba zapytać: dlaczego w ogóle chcemy oglądać tego typu rzeczy?

Powrót do strefy komfortu

Antropomorfizacja jest sposobem na podporządkowanie sobie rzeczywistości. Daje poczucie kontroli i usuwa napięcie związane z niezrozumieniem tego, co nie-ludzkie (non-human). Podobnie urocze obrazy wywołują wrażenie bezpieczeństwa – na chwilę zawężają nasz świat do wyobrażonej relacji z rozczulającym obiektem i dają namiastkę sensu płynącego z opieki i troski (nawet jeśli trwa to kilka sekund i sprowadza się do zostawienia serduszka pod postem).

 
 
 
 
 
 
 


W czasach informacyjnego przesytu i technologicznego przyspieszenia, galopujących lokalnych i globalnych kryzysów, transmisji „na żywo” z kataklizmów i wojen – potrzebujemy wytchnienia. Dla spiętego, przeciążonego umysłu ciąg filmików z uroczymi zwierzątkami okazuje się czymś w rodzaju azylu, jest chwilowym schronieniem, miejscem odpoczynku, punktem poboru dopaminy i oksytocyny. „Nie jest to prawdziwa medycyna, ale leczy” – mówi neurobiolog Olav Krigolson. „Nie spodziewasz się, że zobaczysz coś słodkiego i przytulaśnego, a kiedy się pojawia, mózg traktuje to jako nagrodę” – dodaje. Słodkie pieski byłyby więc wynagrodzeniem za skrolowanie telefonu, za dzielne przedzieranie się przez clickbaity i gorące polityczne dyskusje w sieci. Na podobnej zasadzie działa to np. w instagramowych relacjach na humorystycznym profilu Make Life Harder, gdzie komentarze i memy dotyczące bieżących, często przytłaczających (lub przytłaczająco głupich) spraw politycznych są regularnie przeplatane nagraniami rozczulających zwierzątek (niekoniecznie piesków i raczej nie w stresogennych przebraniach).

Jak zwraca uwagę Krigolson, oglądanie uroczych obrazków krótkoterminowo wzmacnia też funkcje poznawcze, w tym umiejętność skupienia uwagi. W ten sposób przeciążony umysł, który byłby już gotów się wyłączyć i odkleić od smartfona, ponownie nabiera sił, żeby wrócić do przyswajania szokujących doniesień z ostatniej chwili i nęcących reklam. Co ważne z punktu widzenia współczesnej ekonomii uwagi, „rozczulająca słodycz” jest priorytetem dla mózgu, automatycznie przeskakuje na pierwsze miejsce w kolejce do naszej świadomości. Ewolucyjnym źródłem tego zjawiska ma być opieka nad niemowlętami: kto przedkładał ją nad inne sfery życia, ten skuteczniej przekazywał swoje geny. Także z tego powodu twórcy z Instagrama i YouTube’a tak wyolbrzymiają infantylne cechy piesków i kotków – zakładając im śliniaczki, podkładając dziecięce głosiki etc.

Można powiedzieć, że urocze obrazy „hakują” naszą uwagę – skutecznie ją przyciągają i przeciągają, dzięki czemu wydłużają czas spędzany na cyfrowych platformach. Do tego dochodzi aspekt stricte marketingowy. Badaczki Gergana Nenkov i Maura Scott rozróżniają dwa rodzaje „rozczulającej słodyczy”: opiekuńczą i figlarną. Obie odnoszą się do dziecięcości, ale na różne sposoby.

Ta pierwsza stawia odbiorcę w pozycji analogicznej do pozycji rodzica – wywołuje reakcję typową dla opieki nad niemowlakiem, co oznacza wzmożoną czujność i ostrożność (postawy niekoniecznie pożądane przez marketingowców, choć zdatne do wykorzystania, jeśli produkt da się przedstawić jako dowód troski). Druga z kolei przemawia do naszego „wewnętrznego dziecka”, przywołując mentalne obrazy zabawy i rozbudzając w ten sposób dążenie do szybkiej gratyfikacji i pobłażania sobie (co zwiększa podatność na reklamę i prowadzi do wzmożonej konsumpcji).

Opiekuńczy wymiar cuteness reprezentują zdjęcia piesków z niepełnosprawnościami, stanowiące cały podgatunek treści na Instagramie. Psy mające trzy łapy lub pięć łap, jeżdżące na wózku, z naroślami na głowie, z pokiereszowanym nosem czy wyłupionymi oczami – rzeczywiście wymagają dodatkowej opieki i prowokują do pisania pełnych współczucia i troski komentarzy.

 
 
 
 
 
 
 


Najciekawszy przykład tego zjawiska jest akurat koci, a nie psi. To nieżyjąca już kotka Lil Bub, która wciąż ma ponad dwa miliony obserwujących na Instagramie i pośmiertnie zbiera tysiące lajków pod swoimi zdjęciami, sprzedaje kubki, koszulki, swetry, skarpetki, księgi upamiętniające, a nawet materiałowe maseczki. Liczne schorzenia, na które cierpiała Bub, uniemożliwiły jej normalny rozwój i sprawiły, że w dorosłym wieku wciąż wyglądała na małe kociątko: miała mały tułów, krótkie nóżki, stosunkowo duże oczy, zwisający bezwładnie język. Zakup sprzedawanych na jej koncie towarów można interpretować jako wyraz opiekuńczości albo jako chęć rozładowania szczególnego rodzaju napięcia – przemożnego rozczulenia, którego w sieci nie można się pozbyć przy pomocy uścisku lub głasku.


Jeśli chodzi o figlarną odmianę cuteness, badaczki podają przykłady prostych narzędzi o zabawkowych formach, takich jak łyżka imitująca kształt człowieka albo zszywacz udający głowę krokodyla. Wśród zwierząt estetycznym odpowiednikiem byłyby np. pieski naśladujące ludzi lub noszące śmieszne kostiumy. Tak jak najpopularniejszy psi influencer, pomeranian Jiffpom (6 milionów obserwujących), do złudzenia przypominający pluszowego misia. Przebiera się on za superbohaterów, lwy i jednorożce, je lody, pizzę i słodkie pianki, jeździ na miniaturowych deskorolkach i w zabawkowych kabrioletach. Zgodnie z rozpoznaniami Scott i Nenkov, Jiffpom powinien osiągać wyjątkową skuteczność w reklamowaniu towarów niekoniecznie pożytecznych, ale zabawnych, mających sprawiać przyjemność. I rzeczywiście tego typu lokowania najłatwiej znaleźć na jego profilu.

Patronite

Spoza kadru

No dobrze, ale co zrobić z tą wiedzą? Znam osoby, które przezornie nie lajkują żadnych materiałów ze zwierzętami. Mają swoje racje: nigdy nie wiemy, co działo się poza kadrem – w jaki sposób uzyskano uroczy efekt. Dobrze pokazał to przykład Brooke Houts, influencerki makijażowej, która zamiast pociesznego nagrania zabaw ze swoim kilkumiesięcznym dobermanem omyłkowo wrzuciła do sieci surowy materiał, na którym widać, jak bije psa, przyciska go do ziemi, krzyczy na niego, a nawet spluwa, co wzbudziło największe oburzenie wśród internautek (jako wyraz bezinteresownej, tzn. niezrozumiałej dla psa, pogardy). Gdyby nie pomyłka przy wyborze pliku, nie mielibyśmy najmniejszych szans domyślić się, jak przebiegał proces produkcji.

Tak daleko posunięta wstrzemięźliwość to jednak trudny do utrzymania maksymalizm w dziedzinie społecznościowych interakcji. Tym bardziej że przecież jesteśmy w stanie mniej więcej zarysować granicę, która oddziela materiały nieszkodliwe od szkodliwych, np. spaniela radośnie bębniącego w błyskający ekran smartfona od niby-tańczącego spaniela sterowanego jak marionetka, poszturchiwanego przez właściciela w rytm muzyki. Jeśli ktoś zna powody, dla których nie powinienem śledzić takich profili jak cudowny Piesek w okienku, Piesek warszawski czy Pieski w MSN, prośba o kontakt. Oczywiście do najbezpieczniejszych kont zaliczają się te, które prowadzą nasi znajomi. Taki na przykład kochany Drops Dreptusek, który sobie chodzi po świecie, zamaszyście merdając ogonkiem i nie przejmując się kompozycją czy ostrością zdjęcia, jest wart każdego głaska, tzn. lajka. Nie próbuje nam przy tym niczego sprzedać, no, może tylko promuje – słuszną przecież – ideę psiej adopcji.

To druga strona medalu: takie rozczulające obrazy mogą się przysłużyć do propagowania prozwierzęcego przekazu. Dotyczącego adopcji, opieki czy wspomagania schronisk. Mogą także – jak pokazują badania – wpływać na ograniczenie konsumpcji mięsa, co nie dotyczy wprawdzie psów ani kotów, ale już np. świń jak najbardziej. Najpopularniejszą świńską influencerką jest radosna i rubaszna Esther the Wonder Pig. W Polsce mamy z kolei aktywne na Instagramie Chrumkowo, podtoruński azyl, który ma zmieniać postrzeganie świń – tak, aby traktować je „nie jako mięso, ale jako zwierzęta towarzyszące”.

 
 
 
 
 
 
 


Ostatecznie nie zachęcam do pocenia się nad każdym materiałem przedstawiającym uroczego zwierzaka ani do samobiczowania się z powodu wątpliwej w tym zakresie decyzji. Na pocieszenie warto sobie czasem przypomnieć, że przynajmniej psy na relacjach z ludźmi wychodzą lepiej niż dobrze. Są szczęśliwsze i mniej zestresowane niż nieudomowione wilki, a ich liczba systematycznie rośnie w czasach antropogenicznego wymierania kolejnych gatunków. Bez rozczulającej słodyczy nie udałoby im się pewnie osiągnąć tego sukcesu. Kto wie, być może internet to po prostu narzędzie ekspansji, stworzone po to, by psy czarowały nas „oczami szczeniaczka” na jeszcze większą skalę (albo – tu ukłon w stronę kociarzy – żeby koty robiły z nas jeszcze bardziej bezwolnych i zadowolonych ze swojej doli niewolników).

fot. Martyna Czech, „Pożegnanie”, 2016-2018. Praca z kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, 2020