La, la, la
Magdalena Starska, bez tytułu, kolekcja Fundacji Sztuki Polskiej ING, CC BY-NC-ND 3.0

14 minut czytania

/ Obyczaje

La, la, la

Olga Hund

Bałabym się prosić zmarzniętego człowieka, żeby opowiedział mi swoją historię, bo czy zmarznięty człowiek, któremu daję herbatę, skarpetki czy majtki, może mi odmówić? Wolontariuszką będę dalej – ale jako pisarka się poddaję

Jeszcze 4 minuty czytania

Paweł lubi, jak się wszystko zgadza, jak intryga w filmie szpiegowskim ma ręce i nogi, a anegdota z autobusu czy parku jest opowiedziana dokładnie tak, jak było. Jeśli bohater jedzie konno, to nie pokona pięciuset mil w jeden dzień, więc dlaczego on już jest w tym Kolorado, skoro dopiero rano wyjechał. Jeśli chłop w tramwaju miał adidasy, to nie klapki, jeśli miał stary szlafrok, to zawiązany, nie mogę go w opowieści rozchylić. Mój chłopak Paweł stoi na straży prawdy. Dla mnie prawda w opowieści istnieje symbolicznie. Piszę, a nie zeznaję pod przysięgą.

Jeśli wracam do domu z opowieścią, to nie mam skrupułów, by przedstawić ją tak, jak mi się podoba. Ktoś się wywrócił, a nie tylko potknął, ktoś kogoś śmiesznie zwyzywał, a nie tylko zwrócił mu uwagę. I jechała taksówka, i powóz, i krowę prowadzili. Zmieniam płcie, scenerię, wiek bohaterów. Obsadzam siebie w jednej z ról. Fantazjuję, zmyślam, przesadzam – wszystko to dla dobra opowieści. Jeśli mam jakąś obsesję, to są nią wszystkie na świecie psy i opowieść właśnie. Jeśli istnieje piekło, to nikt w nim nie szczeka, a pisarzom i anegdociarkom podają na śniadanie serum prawdy.

W końcu po to jest dla mnie literatura: aby nazmyślać. Jak najwięcej. Prawda – dobrze, fajnie, że jest. Miałam matiza, który po nocy startował wyłącznie na kable, ale potem już jechał sam i miał tam te swoje różne samochodowe przygody: zajechał do sklepu, do warsztatu, na parking do innych aut. Moja powieść też startuje na rzeczywiste kable, ale potem robi już, co chce, co ja chcę. Zależy mi na tym, żeby taki Paweł się zdziwił, zaśmiał, i czuję się spełniona, jeśli się rzeczywiście dziwi i śmieje.

Z granicy białorusko-polskiej wracam bez opowieści.

Robię tam to samo co wszyscy działacze i działaczki, którzy się angażują w humanitarną pomoc, czyli taszczę te bety przez dżunglę, obijam ciało o drzewa, rozrywam dłonie o gałęzie, rozrywam portki na dupie, rozlewam herbatę, podaję wodę, podaję ciuchy, pomagam się przebrać, gdy trzeba. Nie dbam o siebie, piję za mało wody, a potem wracam do domu i przez kilka dni dochodzę do siebie, więc mogłabym zrobić to, co chyba umiem, czyli o tym napisać, ale właśnie ja i właśnie z powodów opisanych wyżej nie umiem tego zrobić. Bo co miałabym napisać? Prawdę?

Moja prawda, ta, której za nic nie odważę się zmienić w opowieść, jest taka, że w lesie widuję skrajnie wyczerpanych fizycznie i psychicznie ludzi. Ludzi ekstremalnie głodnych i spragnionych, pobitych przez strażników, pogryzionych przez białoruskie psy i poranionych przez drut. Ludzi, którzy nigdy nie powinni spędzić tygodnia w śniegu czy deszczu, Jezu, nawet w słońcu w lesie. Ludzi oszukanych przez szeregi innych ludzi, którzy na tym oszustwie zarabiają. Ludzi, którzy po okryciu ich folią czy przebraniu w ciepłe ubrania zaczynają odżywać, świecić i błyszczeć jak te duszki z „Księżniczki Mononoke”.

To nie są moi przyjaciele, nie są to nawet znajomi. Wiem o nich mniej niż o rozgadanej rodzinie z autobusu nocnego, która z nastoletnim synem poszła na dyskotekę. Mężczyzna pobił się z innymi mężczyznami, ma rozbitą wargę, ale „młody tego nie widział”, a teraz, w środku nocy dzwoni do nich robiąca na nocki w szwalni babcia, która wróciła wcześniej do domu i pyta, gdzie są. Wiem mniej niż o pani w parku, która opowiada mi, że jest za stara na miłość, a za młoda, żeby odejść od kierowania sklepem Lee w galerii handlowej i przewodzenia młodym, którzy na start chcą cztery tysiące. Tyle nawet ona nie dostaje – mówi – i że chciałaby mieszkać gdzieś pod miastem z psem, który ma w sobie coś z jamnika, a coś z furiata.

Doceniam i szanuję pracę reporterów na białoruskiej granicy. Niektórych znam i nie wątpię, że sposób, w jaki rozmawiają z uchodźcami, jest etycznie nienaganny. Ja jednak bałabym się napisać, że ktoś miał smutną twarz (bo co, jak taką ma zawsze?), brudną bluzę (bo co, jak to były spodnie?) czy że jadł powoli (może zawsze tak je). Bałabym się przedłużać wizytę w lesie o rozmowę, bo co, jeśli sprowadzę strażników? Bałabym się prosić zmarzniętego człowieka, żeby opowiedział mi swoją historię, bo czy zmarznięty człowiek, któremu daję herbatę, skarpetki czy majtki, może mi odmówić? Bałabym się, choć wiem, że spisywanie świadectw tych ludzi jest bardzo ważne, że dzięki temu świat… itd. Bałabym się, że kupuję od nich historie za pomoc.

Dlatego też w rytuale dostarczania im dóbr najbardziej lubię motyw ze szlugami. Wodę i jedzenie podaję nieśmiało. Ludzie w lesie czują się niezręcznie, widzą, jak bardzo jesteśmy upocone i zmęczone przedzieraniem się przez las, czasem przepraszają, że sprawili kłopot. Ale kiedy wyciągamy papierosy, a zawsze ktoś w grupie pali, zmienia się energia spotkania. To już nie jest gest miłosierdzia, ale wspólnoty. Wmawiam sobie, że jesteśmy równi, że mamy takie same prawa, że wszyscy jesteśmy ludźmi, że jesteśmy tylko na przerwie.

Więc tak: świadectwa, bardzo ważne. Ale czy nie poczekać z tym, aż ludzie już będą bezpieczni, wyspani, najedzeni? Tylko czy zza niemieckiej granicy wciąż będą nam o tym opowiadać? Pamiętać historię tego, jak przeżyli polski las? Kontakt bardzo często się wtedy urywa. – Jeśli mamy żyć dalej, nie możemy myśleć o złych rzeczach. Musimy wciąż wspominać miłość – mówi w książce Nasstasji Martin koleżanka bohaterki, która przeżyła spotkanie z niedźwiedziem na Kamczatce. Rozumiem to. Wolontariuszką będę dalej – ale jako pisarka, która w dodatku nie umie w prawdę, poddaję się.

Sam wyjazd jest starciem różnych prawd. Gdy mówię babci, że jadę na granicę – cieszy się. Trzyma kciuki, bo nienawidzi Rosji i Rosjan, Ukraińcom trzeba pomagać, choć dobrze, gdybym nie przywiozła jakichś chorób, mam uważać. Ma nadzieję, że wkrótce nie trzeba będzie pomagać, wojna się skończy, oni wyjadą. Rozumie sytuację, ale też gdy na swoim osiedlu, na przystanku autobusowym, usłyszała ten ukraiński, to musi mi powiedzieć, że dziwnie się poczuła, niebezpiecznie, szybko stamtąd poszła. Ale rozumie, w Ukrainie jest wojna.

Swoją prawdę ma też Straż Graniczna, która twierdzi, że broni naszych granic i wrzuca na dowód w sieci społecznościowe zdjęcia młodych mężczyzn w drogich ubraniach, jakby żyli w jakimś paralelnym świecie, w którym nie istnieją bazary z Dolcze Gabaną. Albo fotografię niewielkiego nożyka mogącego przydać się najwyżej do posmarowania chleba pasztetem, wydłubania brudu zza paznokci czy przecięcia bandaża. To groźna broń zabrana najeźdźcom, bezwzględnym szturmowcom. Dociera do mnie, że Social Media Ninja Straży Granicznej też nie cierpi prawdy i też bliżej mu do bajek.
Aby nazmyślać. Jak najwięcej.

Więc dobrze, bajka. Może baśń. Gdy mój tata pyta esemesem wesoło: „Co robicie? Siedzicie w domu czy znowu cię gdzieś niesie?” – mogę odpowiedzieć, że jadę Za Siedem Gór i Siedem Rzek. Do Odległej Międzyprzestrzeni. Albo do Boru Wielkiego, co „noc go kryje skrzydłem kruczem, świt otwiera srebrnym kluczem, a zachodu łuna złota zatrzaskuje jasne wrota”. Nie powiem, że jadę na granicę, nie zobaczę jego wężowych oczu, nie usłyszę czegoś o pożytecznych czy może szkodliwych idiotkach.

Zresztą, ten trop już się w mojej głowie przewijał wcześniej. Pierwszy raz o granicy jak o schorzałej bajce pomyślałam, wracając z pewnej interwencji. W czwórkę zaniosłyśmy wodę, jedzenie, ubrania, śpiwory i co tam jeszcze dla dwunastoosobowej grupy z dwójką kilkuletnich dzieci, nie wiem, czy kiedykolwiek szłam gdzieś z cięższym plecakiem. Koleżanka, z którą byłam na akcji, powiedziała po wszystkim: „Mogłyśmy im powiedzieć, że są tu takie pojebanie wielkie zwierzęta, żeby się nie zdziwili”. Powiedziała to bez zastanowienia i powiedziała to dokładnie tak: Pojebanie Wielkie Zwierzęta.

Tata, frakcja murem za mundurem, pochwalił w mojej książce niejednoznaczną postać policjanta i powiedział, żebym się trzymała tego, żeby w każdym człowieku szukać różnych cech, czy jakoś tak. Zrozumiałam, że chodzi mu o dobro i zło.

Ale znów: opowieść to jedno, prawda to co innego. Bo no jadę na to Podlasie i widzę, że w bajce to tak nie działa. Są albo dobrzy, albo źli, nie ma nic pomiędzy, co najwyżej ktoś pod koniec zrozumie swoje błędy i się zmieni. Gdzie mam szukać tego dobra? W pograniczniku, który pushbackuje półżywych ludzi za granicę, niszcząc im telefony, ale po szychcie pomaga dziecku w matematyce czy dokłada sarenkom do paśników? Musiałabym się z czymś na łby pozamieniać, wiadomo z czym.

Może to kontekst, czasoprzestrzeń baśni i ci sami ludzie nosiliby ukraińskie dzieci w ramionach, na tej drugiej granicy. Ale może to też rasizm.
No nie umiem się przekonać do szukania dobra w wąsatym chuju w SUV-ie, który widząc kilka dziewczyn z plecakami, zawraca, żeby zrobić zdjęcie rejestracji ich samochodu. Ani w babie, która siedzi obok niego, cała w złocie, odbijając biżuterią mroczną zieleń lasu jak milion drobnych lusterek. Nasza pinezka była 200 metrów w linii prostej od nich. Przy dobrych wiatrach doszłybyśmy tam w godzinę, może pół. Musiałyśmy zawracać, przeczekiwać, kombinować, szukać innej drogi.

I nagle wszystko staje się symboliczne. Strażnicy graniczni oparci o swoje samochody jak grabarze o łopatę, ich zielone mundury, a zieleń to kolor nadziei i życia. Anioły – you are angels – sformułowanie, którego czasem używają uchodźcy w stosunku do nas, pomagaczek. Paprocie wielkie jak jachty, powalone drzewa, potężny stalowy Mur, ta zieleń jak z obrazków w Strażnicy, drut Concertina, którego nazwa brzmi jak imię jakiejś księżniczki więzionej w wieży, i tak: żubry, te Pojebanie Wielkie Zwierzęta. Zła i okrutna, dopracowana w każdym szczególe baśń, napisana przez jakiegoś bogatego frajera bez uczuć, okrutnika żywiącego się zjadanymi na leżąco niegodziwościami. A w tej bajce jeszcze, pewnie przede wszystkim, lokalsi, którzy nie mogą wrócić do domu się selfkerować, bo są u siebie w domu, którym ktoś inny zaczął zarządzać i nie pozwala na selfcare. Zostają w swoim-nieswoim domu, a myśli przed snem poszatkowane, impulsywne, zdziczałe i nerwowe.

A w środku tej baśni: bajki w bajce. Jak ta o nastolatce, która została sama w lesie, bo mama poszła szukać dla nich wody i się zgubiła. Nastolatka już jest bezpieczna, o mamie nic nie wiadomo. Albo dwóch kolegów, tuż przed dwudziestką, jeden ze złamaną nogą, przemierzający kilka kilometrów do miejsca, skąd odbierze ich, jeśli wszystko pójdzie dobrze, „taksówka” do Niemiec. Chłopak, który własnymi rękami grzebał zmarłego w lesie kolegę. Kobiety z dziećmi w ciemnym lesie. Przestraszeni mężczyźni. Bajki w wielkim atlasie baśni, bez morałów, bez pouczeń o niepewnych zakończeniach.

Na początku najbardziej bałam się spotkania z tymi dziećmi i one w końcu przyszły, w deszczu – dwu- i czteroletnie. Miałyśmy buty tylko dla jednego z nich, bo taką dostaliśmy od grupy informację. Mama drugiego dziecka też wyciągnęła rękę, trzeba było improwizować, kluskowate stópki zapakować w śpiwory. Miałyśmy, na szczęście, dwie zabawki, jedną z nich był ikeowski szczur. Czy szczur to dobra zabawka dla straumatyzowanego dziecka w lesie? Cieszą się ze wszystkiego – powiedziała starsza, bardziej doświadczona aktywistka, zobaczycie. Kiedy koleżanka smaruje Fenistilem pogryzioną przez komary buzię dziecka, ono zaczyna się tym szczurem bawić. Nuci mu: la, la, la.

Jak to: la, la, la? Dlaczego czarne dziecko śpiewa sobie: la, la, la? Mój umysł kojarzy to z czymś NASZYM, z piosenką płowych włosów, europejskich, polskich. La, la, la jest przecież białym dźwiękiem. Nie jest? Piosenka w lesie, która mówi mi więcej o własnych uprzedzeniach i człowieczeństwie, niż to, że to dziecko, jak ja, ma cztery ręce i cztery nogi.

Do tego ten czas: bajkowy, dziwny. Jeśli na miejscu jest dużo interwencji i jeździmy od grupy do grupy z przerwami na zapakowanie nowych plecaków, nawet kilka dni zlewa się w jedną długą identyczną godzinę, ale kiedy po pięciu dniach wracam do domu, do Łodzi, mam wrażenie, że minęła wieczność. Sprawdzam, co się zmieniło, czy dom stoi, komu urodziły się dzieci, czy żyje pies, co powstało w miejsce banku, odkręcam wodę, czy leci, pytam sąsiadów, który mamy rok, i patrzę w niebo.

Czasem myślę też o tym, że w lesie spotykają się wolontariuszki: masażystka, muzealniczka, sprzedawczyni w sklepie z bielizną, naukowczyni. I nie ma bajki, jest dowcip. Ile programistek potrzeba, żeby uratować czyjeś życie? Ile filozofek miało w rękach wcześniej go pro, ile umie poruszać się po lesie bez zasięgu? Bywa, że jestem na siebie wściekła, nikt mnie survivalu nie uczył, z trudem przychodzi mi nawet przeskakiwanie w stresie pomiędzy kilkoma komunikatorami naraz, odpalanie translatora, gdy nad głową fruwa, jak fruwał w marcu, helikopter, i te wszystkie dość proste w zwyczajnej sytuacji rzeczy. Stukam tym tłustym, dobrze wykarmionym jak palec Jasia w piernikowej chatce, palcem w telefon, stukam za wolno, odpisuję, że zaraz będziemy, oszczędzajcie baterie, a w tle przychodzą wiadomości: „please, help us, we are dying here, nie jedliśmy od kilku dni”.

Jeśli ta bajka nie ma morału, jeśli nie widać jej końca, to przecież i tak po coś musi być. W innej Księdze Bajek, tej być może najbardziej w naszym kraju znanej, mówi się o tym, że jest pan, który wystawia nas na próbę. Ta bajka też być może jest po to, żeby każdy zobaczył, kim w niej jest.

Mam w kuchni w Łodzi kalendarz z cukierkowymi psami, szczeniaczkami, nie wiem, skąd się u nas wziął. Do końca roku jeszcze cztery miesiące, cztery uśmiechnięte pyszczki. Amstaf, gończy polski, border collie, husky. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w każdym z tych miesięcy raz czy dwa pojadę na granicę. Jeśli wszystko pójdzie dobrze.
Dobrze?

Dziękuję Fundacji Ocalenie, Grupie Granica, No Borders Team i wszystkim zaangażowanym w pomoc uchodźcom na granicy polsko-białoruskiej.