Jasno, prawie dzień
Spokój, fot. J. Knera

14 minut czytania

/ Muzyka

Jasno, prawie dzień

Jakub Knera

Tyle było w pandemii rozmów o łączeniu się środowisk, działaniu na rzecz wspólnego dobra, byciu razem, wymianie energii, stawianiu na lokalność. Wszyscy o tym zapomnieli, choć są wyjątki – jednym z nich jest festiwal Spokój w środku Kaszub

Jeszcze 4 minuty czytania

Pandemia miała zmienić wszystko. Wiele było dyskusji i artykułów o braku wsparcia dla artystów, zamykaniu imprez, zwrocie ku lokalności i wspieraniu sceny. Idealistycznie chciało się wierzyć, że trudna sytuacja wywoła przełom, ale poza setkami zarejestrowanych streamingów, lepszej i gorszej jakości, nie zmieniło się nic – dywagacje z czasów kwarantanny przeszły do historii. Choć ryzyko kolejnej fali wisi nad jesienią, festiwale muzyczne odtrąbiły, że wracają po dwóch latach do gry. Nadzieje, że polska scena muzyczna zacznie funkcjonować inaczej, przepadły wraz z wycofaniem obostrzeń. Najpopularniejsi artyści chcą większych honorariów, firmy nagłośnieniowe pracują za więcej, na festiwalach znów najważniejsze są gwiazdy z krajów anglosaskich. Każdy chce odrobić stracone miesiące. Nazwy festiwali lub scen obrastają w kolejne logotypy sponsorów. Niezal, który miał pod górkę przez ostatnie 24 miesiące, nadal pod górkę drepta.

Jak grzyby po deszczu rosną kolejne showcase’y z dyskusjami w stylu „jak trafić do radia?”, „jak zagrać na festiwalu?” i „jak zrobić karierę?”. Ich organizatorzy obiecują gruszki na wierzbie. Tymczasem nie ma się co się łudzić, skoro po tylu latach działalności nawet popularny zespół Wczasy decyduje się wydać album sam. Muzyczny underground trudno jest spieniężyć, więc musi radzić sobie sam – poza mainstreamem, wielkimi scenami, grantami i sponsorami.

Wybrałem się na czwartą edycję odbywającego się w głębokich Kaszubach festiwalu Spokój. To antyfestiwal – promowany pocztą pantoflową, tylko w mediach społecznościowych, stawia na minimalizm, ale w Gdańsku na tydzień przed rozmawiają o nim prawie wszyscy. Odbywa się daleko od największych kaszubskich miast, w połowie drogi między Kartuzami a Sulęczynem. Daleko do linii kolejowej, z przystanku PKS w Klukowej Hucie pieszo idzie się jeszcze pół godziny. Jedyna rzecz, która jest tu wbrew logice peryferii, to świeżo wyłożona asfaltem droga, która prowadzi prawie na teren festiwalu. Są nawet pasy zwalniające, na wypadek gdyby ktoś chciał zrobić sobie rajd przez pola.

Teren imprezy otwiera drewniana brama z kolorowymi wstążkami – bardziej symboliczna niż faktycznie odgradzająca teren imprezy, bo kończy się po kilku metrach na prawo i na lewo; słowem, płotu w ogóle nie ma. Nie ma ochroniarzy, kto tu dotarł, zna zasady – festiwal do tej pory był bezpłatny, w tym roku bilet kosztuje 100 złotych, wpływy ze sprzedaży mają pokryć koszty produkcji.

Za bramą rozciąga się nierówne pole. Biegnie przez nie droga, która kończy się trzema stoiskami strefy gastro. W połowie przecina ją ścieżka – skrót pomiędzy krzakami, prowadzący od małej do dużej sceny. Obok tego wydeptanego skrzyżowania wyłania się ogromny ogryzek jabłka o średnicy metra – praca Julii Tymańskiej powstała w ramach naboru zorganizowanego przez niezależną galerię Wolne Pokoje. Na inne dzieła trafiam w lesie, ale też w pobliskim domu, którego piętro zostało przerobione na galerię; na parterze jest kino. Ostatniego dnia na jego ścianie ktoś maluje mural z palmą. Obok mieszka tancerka Anna Haracz, która w samo południe prowadzi jogę, oraz Wojciech Ruk, który opowiada o medytacji. Tuż za sceną główną stoją trzy wanny, pod którymi wieczorem rozpalono małe ogniska – Dzikie Spa, można się w nich odprężyć. Na wzgórzu jest drugi bar z kuchnią, kawałek dalej powstała rampa dla deskorolkarzy, na której codziennie organizowane są zawody. Trochę efemerycznie, trochę hipstersko.

Spokój, fot. J. Knera

Spokój organizuje ekipa związana z Akademią Sztuk Pięknych w Gdańsku.

Po terenie festiwalu oprowadza mnie Jan Walter, głównodowodzący. Potem spotykam go kilkakrotnie – wyłania się w najmniej oczekiwanych miejscach, czuwając nad przebiegiem imprezy. Większość infrastruktury wpisuje się w otoczenie natury. W kotlince obok sceny głównej nie ma barierek ani plastikowych namiotów, jedyna widoczna ingerencja to metalowa scena główna i namiot akustyków. Leśny bar został zbudowany z drzew, połamanych przez wichury, zamiast toi toiów są zbite z desek drewniane wychodki; ręce można umyć w osadzonych na drewnianych konstrukcjach umywalkach. Mniejsza scena wkomponowuje się w leśny zagajnik: ma niewielkie zadaszenie, kształtem przypomina monstrancję, jest wyłożona ratunkowymi kocami termicznymi. W nocy, kiedy błyszczą światła wśród ciemności połyskuje niczym taneczna kapliczka, cały czas towarzyszy jej pulsujący bit.

Muzyczny przekrój festiwalu rozciąga się pomiędzy muzyką gitarową, taneczną elektroniką, hip-hopem i awangardą. Grają zespoły, które objeżdżają niezalowe imprezy w Polsce. Porywcze postpunkowe Chair – reprezentanci labelu Tygrysy Records, założonego przez Błażeja Króla, z charyzmatycznym wokalistą Curą, absolwentem warszawskiej ASP, czy quasi-rapowy Franek Warzywa & Młody Budda. Objawieniem jest jednak dla mnie zespół Próżnia, związany z gdyńskim kolektywem Undadasea. W zasadzie murowany kandydat dla mainstreamowych wytwórni: jego introwertyczny avant-pop z elementami rapu ma oniryczny, ale przebojowy charakter, tematycznie oscyluje wokół miłosnych opowieści i życiowych retrospekcji. Na drugim biegunie jest grupa Tentent – surowo brzmiące rockowe trio, które gra krautrock w stylu Sunns, ale frapująco łączy go ze znanym z bigbitu śpiewem spod znaku Skaldów czy Czerwonych Gitar. Fajne teksty, pustynne brzmienie, zawadiackie solówki.

Pełno tu kontrastów. Marek Rogulus, szara eminencja trójmiejskiej awangardy, pokazuje, jak pomimo upływu lat i zmiany czasów pozostać radykalnym: gra odjechane free, w które wplata elementy performansu. Ma blond perukę, obok saksofonista w stroju muchomora – całość jest jak narkotykowy trip, wyśniony koncert surrealistów. W kulminacyjnym momencie Rogulus wchodzi na ogromną kulę, zakłada suknię ślubną i wyjmuje szpadę, która w miejscu jelca ma flet. I na nim gra. To jego świat, który konsekwentnie odkrywa.

Na styku koncertu, performansu i wykładu jest to, co robi Sebol Bejsbol, kolejny twórca związany z gdańską ASP. Zaczyna od wykładu o raperach – w jego typologii, skrupulatnie przedstawionej na prezentacji z rzutnika, jest miejsce i dla Snoop Dogga, i dla Norbiego, nawet dla Daniela Olbrychskiego. Rapuje „Korpojaja” – halucynogenną satyrę o jaraniu i pracy w korporacji, którą powtarza z dziesięć razy. Gdyby całość zamknęła się w kwadransie, byłoby idealnie, śmiesznie i treściwie. Tak jest ciekawie tylko dla najwierniejszych wielbicieli pod sceną, ale jest w tym coś świeżego i intrygującego.

Na granicy abstrakcji oscyluje duet Stop. Stefan Kornacki recytuje teksty, Tomasz Januchta na kontrabasie z podpiętymi efektami tworzy zapętlone ściany dźwięków pełne przestrzennego brzmienia. Trochę świetlikowo, trochę postrockowo. Kornacki w pewnym momencie na rozwieszonej za plecami mapie Warszawy maluje markerem znak Państwa Podziemnego, który za chwilę przerabia na uśmiechniętego misia. Z kolei Sviniarski Orchestra to grupa osób związana z gdańską akademią, ale muzyczną. Grają folkowo, ale mają brzmienie niczym mała orkiestra, czasem zahaczają o mikrotonalne brzmienie, czasem o rozbudowane zespołowe aranże. Trochę w stylu wielkich składów Bon Iver i Broken Social Scene, a trochę jak bardziej liryczna odmiana Swans. Repetycje, pełne uniesień transowe formy wymagają dopracowania, ale tkwi w tym ogromny potencjał.

Jest też miejsce na koncertową ekstraklasę. Miły ATZ, świeżo po wydaniu płyty „Roller”, pierwszego dnia świetnie łapie kontakt z publicznością – tłum pod sceną jest największy, gdy gości na niej raper. W pewnym momencie wyłapuje z tłumu Guacamole, członka gdyńskiego kolektywu Undadasea, i wciąga go na scenę. Gest bliski tej imprezie: zróbmy coś razem, wtedy jest raźniej. Jednocześnie ATZ, który wydaje albumy w Universalu i ma setki tysięcy odsłuchów w streamingu, nie jest tu kimś pokroju gwiazdy, ale swoim, wiernym etosowi niezalu ziomkiem. Co wymownie podkreśla fragment „Wierz mi”: „Wciąż podziemie, nie zmienię nic”. Dzień później zawody deskorolkowe na specjalnie zbudowanej rampie pod lasem komentuje niespodziewanie inny raper, Belmondawg – trikom nadaje wymyślone nazwy, co momentami brzmi, jakby rapował nowy kawałek.  

Immortal Onion, świeżo po wydaniu płyty „Screens” z Michałem Janem Ciesielskim, łączą polirytmiczne połamańce z rozbujanymi bitami i gęstymi liniami basu. To zespół kapitalny technicznie, który poszukuje struktur, narracji i dramaturgii w rejonach bliskich BadBadNotGood, równocześnie zręcznie lawiruje między akustycznym i elektronicznym brzmieniem. Czasem perkusję zamieniają na pady, czasem kontrabas na mooga. Na scenie pokazują, że mają swój styl. Warto na ich koncertach zostać do końca – gdy wybrzmiewa ostatni utwór, jest już jasno, zastaje nas nowy dzień.

Spokój jest jak impreza znajomych, która bazuje na wymianie energii i przyciąga innych: wolontariusze budują scenę, zespoły grają za zwroty, nie ma banerów, a plakaty i koszulki, drukowane techniką riso, można kupić, aby wesprzeć budżet imprezy. Znajomy prawnik pomógł organizatorom w kwestiach formalnych, program filmowy układali m.in. twórcy VHS Hell i Tomasz Kolankiewicz, dyrektor artystyczny Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, poznany na jednej imprezie. Filmy bezpłatnie udostępniła Warszawska Szkoła Filmowa, Velvet Spoon czy Studio Munka. Jest punkt dla tych, którzy na imprezach mogą potrzebować wsparcia: można pobrać zatyczki, jeśli muzyka będzie za głośna, albo skorzystać z pomocy Społecznej Inicjatywy Narkopolityki. Na przypominającej tablicę Mendelejewa ulotce z napisem „Nie jesteś DJ-em, nie miksuj” opisują, jakich używek najlepiej nie mieszać. Niby banał, ale nie widziałem czegoś takiego na żadnym masowym ani offowym festiwalu. 

Spokój, fot. J. Knera

Hashtag imprezy to #chcemyspokoju. Są spóźnienia na scenie, czemu trudno się dziwić, skoro każdy soundcheck odbywa się bezpośrednio przed koncertem, mógłby być większy wybór w strefie gastronomicznej, ale udziela mi się ten klimat luzu. W sobotę czekam na kawę z przelewu ponad godzinę: na początku to irytuje, potem męczy, na końcu łapię do tego dystans (a dzień później znajomy przywozi kawiarkę). No i czworonogi – na Spokoju jest ich co niemiara, chodzą bez smyczy, nie są zestresowane. Jeden z nich, czarny, posturą i grzywą przypomina lwa, kładzie się przed pierwszą w nocy na ścieżce przy barze. Ktoś się przygląda, ktoś robi mu zdjęcie, jakaś para sprawdza, czy oddycha. Okazuje się, że wszystko jest okej, po prostu przycupnął, żeby odpocząć. 

Spokój nie jest jedyny. Była Dźwiękodziałka we Wschowie, pomiędzy Wrocławiem a Poznaniem, organizowana przez Dawida Gąsiorka, brata jazzowego perkusisty Szymona. Kiedyś grali tam Pin Park i Błażej Król, a pomiędzy nimi całe spektrum alternatywy. W górach organizowane są Tchnienia, które zainicjowała m.in. Hania Rani – w tym roku impreza wróci w Sudetach na początku września, już teraz można zapisać się do newslettera, żeby poznać szczegóły. Tydzień przed Spokojem pod Rzeszowem odbyło się Róbmy Swoje z Siksą, Dezerterem i The Pau w programie. Budżet raczej niż na grantach albo sponsorach bazuje na sprzedaży biletów czy zrzutkach. Od kilku lat pod Olsztynem ekipa związana z jazzową wytwórnią Alpaka Records organizuje Biedowo Music Fest – od nazwy miejscowości, w której rodzina jednego z muzyków ma działkę. Przed rokiem wszystkich zaskoczył deszcz, ale nie popsuł nikomu humoru. Raz grają tu debiutanci, raz znane marki. Na zadaszonej scenie gościł m.in. zdobywca Fryderyka Emil Miszk czy Marcin Świetlicki z zespołem Zgniłość, dwa lata temu pojawił się Leszek Możdżer, w tym roku chociażby Kasia Lins. Punkt info, w którym można było kupić koszulki i bilety, zasilające budżet produkcyjny imprezy, znajdował się w zwyczajnym namiocie do spania, a w szklarni obok powstała instalacja artystyczna.

Ziemowit Klimek z Immortal Onion, poza Spokojem, grał na Tchnieniach i Biedowie. Rozmawiamy na festiwalu – ma raczej zajęty grafik, dla niego występy tu to koleżeńskie przysługi. Ale dzięki takim imprezom gra jeszcze więcej – w Bieszczadach poznał się z Hanią Rani i trafił do jej koncertowego składu, na odbywającym się pośród gór w Transylwanii Wonderfest spotkał promotorkę, która teraz organizuje Immortal Onion trasy w Węgrzech. Zamiast ekspertów to raczej on powinien podczas showcase’owych dyskusji opowiadać o nawiązywaniu kontaktów.

Jeszcze chwilę jestem na Kaszubach. Może to ostatni moment, kiedy Spokój jest taki, może zaraz pojawi się sponsor, ktoś zwęszy interes i będzie tak jak zawsze: strumienie piwa, tysiące ludzi, koniec beztroski? Póki co pośrodku niczego bawi się kilkaset osób, czas płynie wolniej. Trochę hipisowsko, trochę jak w artystycznej komunie. Lekarstwo na „ilość nad jakość” i „gwiazdy zamiast lokalnej sceny”. Twórcza wymiana. Jak ta z pierwszego dnia festiwalu, kiedy poznaję Izabelę Rakowską z Wydziału Intermediów na gdańskiej ASP. Przy wejściu na festiwal robi performans: myje dłonie ochotnikom pod hasłem „rączka rączkę myje”, nieprzypadkowo trawestującym słynne powiedzenie. Jedyne, czego będzie chciała w zamian, to przysługa. Trochę rozkojarzony zgadzam się, zostawiam swój numer telefonu i dopiero później zastanawiam, w co się właściwie wpakowałem. SMS przychodzi ostatniego dnia, tuż przed wyjazdem. Przy barze zbiera się grupa kilkunastu osób, mamy zapozować do zdjęcia, dostajemy instrukcję. Chodzi o to, żeby ułożyć się na ziemi w kształt dłoni symbolizującej znak „stop”. Artystka chce w ten sposób zaprotestować przeciwko ekologicznej zapaści Ziemi spowodowanej przez człowieka. Jak pisze na Instagramie, wykonane zdjęcie można powiesić pod zlewem w kuchni. Kolejna wymiana, udokumentowana z drona. Jestem kciukiem.