Kiedy jako początkująca słowakofilka udałam się do jednego z krakowskich antykwariatów w poszukiwaniu słowackiej prozy, z rozczarowaniem ślizgałam się oczami po zapełniających regał kolejnych dziełach Juliusza Słowackiego. Słowacki, Słowacki, Słowacki… Juliuszu, flippendo! Aż wreszcie, pod dziesiątym z rzędu „Kordianem”, znalazłam: opracowanie o księdzu Tiso oraz słowackie wydanie „Powracającej fali” Prusa z 1952 roku. Spoglądając z pogardą na księdza faszystę, sięgnęłam po to, co było mi dobrze znane. Ostatecznie czytanie wałkowanej w podstawówce klasyki w nowym, dopiero poznawanym języku to całkiem niezła metoda nauki. Zgarnęłam więc pożółkły i pozbawiony obwoluty egzemplarz „Vlna sa vracia” i czmychnęłam do akademika. Oczywiście, mogłam udać się do Paderevianum, jak każdy normalny człowiek, założyć sobie kartę i wypożyczyć, co dusza zapragnie, ale czułabym się tam, niedoszła absolwentka filozofii i teatrologii, jak szpieg z Krainy Deszczowców węszący pomiędzy wydziałami. Ściskałam więc bogu ducha winnego Prusa i biegłam do akademika.
Dzisiaj, można powiedzieć, jestem na bieżąco. Szczerze powiedziawszy, bardziej, niż bym tego chciała. Czytam wszystko, co wyszło. Nie z kaprysu bynajmniej ani jakiegoś wewnętrznego przekonania, że skoro nie jestem z kręgów, to powinnam nadrabiać. Zostałam zaproszona do grona jury jednej z najważniejszych słowackich nagród literackich Anasoft Litera. Słowacki rynek książkowy jest, rzecz jasna, znacznie mniejszy od polskiego, dlatego zasada jest prosta: czytamy wszystko. Tak otworzył się przede mną świat dotychczas mi nieznany: świat miłości z Arabem, zdrady Araba, wesela z Arabem i arabskiej kochanki. Rozkroczyła się miłość, która nie umiera, miłość wczorajsza, utracona, miłość o stu obliczach i stu smakach, odmieniana przez wszystkie przypadki, w okładkach z grafikami ściągniętymi z shutterstocka. Otworzył się przede mną świat słowackich thrillerów, powieści z dreszczykiem, przed którym do tej pory niemalże ze stuprocentowym skutkiem udawało mi się uciekać.
Niemalże, bo raz uległam presji i sięgnęłam po jeden z największych hitów słowackiego horroru autorstwa Jozefa Kariki „Szczelina”. Jednego Karice odmówić nie można – facet umie budować napięcie (tylko pustaki mógłby wymienić na cegły). Historia jest prosta: oto mało uczęszczane pasmo górskie Trybecz jest miejscem tajemniczych zniknięć. Ci, którzy w okresie od listopada do lutego udają się na „turystykę”, giną w niewyjaśnionych okolicznościach, zagięcie czasoprzestrzeni, te sprawy. Jak możecie się spodziewać, niezbyt popularny wcześniej Trybecz po sukcesie książki nagle stał się celem zmasowanych wycieczek. Głównie w listopadzie, rzecz jasna. I tak któregoś listopadowego ranka znajomi zakneblowali mnie i zmusili do ekspedycji „śladami Kariki”. I nawet doświadczyłam tam zjawiska niemalże paranormalnego: pierwszy i jak dotąd ostatni raz w życiu widziałam biegające na wolności muflony.
I może na tym wspomnieniu winnam poprzestać, ale jeśli przypadkiem jesteście fanami gatunku, chociaż boicie się do tego przyznać, sięgnijcie również po Dominika Dána, którego „Czerwony kapitan” doczekał się ekranizacji (Karika, nawiasem mówiąc, też) w polsko-słowackiej koprodukcji, w której główną rolę zagrał Maciej Stuhr. Pamiętam, że podczas zdjęć aktor umieszczał na swoich mediach społecznościowych zdjęcia z Bratysławy z legendarnej, nieistniejącej już knajpy Štúr, hipsterskiej fantazji na temat wizerunku najważniejszego poety romantycznego Ľudovíta Štúra. A ja, oddając tłumaczenie świetnej skądinąd powieści Jána Pučeka „Przez ucho igielne”, popełniłam błąd kardynalny i nie zauważyłam, że autokorekta poprawiła nazwisko wielkiego poety na nazwisko naszego aktora, do którego widocznie przyzwyczaił się mój edytor tekstu.
Wróćmy jednak do nagrody. Co ja tu właściwie robię? Formuła słowackiej nagrody literackiej zakłada, że jury musi być międzynarodowe. Nie jestem więc pierwszą Polką, która sędziuje w Anasofcie. Przede mną w jury zasiadali Tomasz Grabiński, Zbigniew Machej czy Rafał Majerek. Członkami bywają również czescy pisarze i wydawcy. W tym roku przez stosy miłości z Arabem przewaliła się świetna pisarka Radka Denemarková, co, sądząc po jej krótkim przemówieniu podczas rozdania nagród, odbiło się na jej zdrowiu. Takie rozwiązanie sprawia jednak, że werdykty często bywają zaskakujące.
Jak chociażby ten z roku 2019, kiedy podczas gali wręczenia nagród grupa wokalna Fragile zaintonowała „When the Lion Sleeps Tonight”, a ja wraz z węgierską pisarką Orso bez skrępowania czmychnęłyśmy do foyer, w którym czekały na nas kanapeczki, kolacziki, pagacziki i winko. Ałimbałe, ałimbałe, wcale nie było mi do śmiechu, ałimbałe ałimbałe, mówiąc szczerze, umierałam z zazdrości, bo ałimbałe ałimbałe, werdykt dla mojej polskiej głowy był, ałimbałe ałimbałe, więcej niż zaskakujący. Oto najważniejszą nagrodę literacką za najlepszą słowacką książkę roku 2018 otrzymał Rusnak żyjący w serbskiej Wojewodinie, Ivan Medeši. Jego dzieło „Jedzenie” zostało napisane w języku rusińskim, a następnie przetłumaczono je na słowacki. Gdyby tylko o to chodziło! „Jedzenie” nie było zbiorem folklorystycznych legend i baśni, czego zwykle można oczekiwać po publikacjach wspierających kulturę rusińską. Ivan Medeši stworzył dzieło obrazoburcze, w swojej brzydocie niestrawne dla przeciętnego czytelnika, nieszczędzące opisu sekretów (po słowacku to wydzieliny wszelkiej maści, jakie produkują nasze umęczone ciała), scen seksu, z włączeniem zoofilii, długo by jeszcze wymieniać.
Z radością więc sięgnęłam po najnowszą książkę Medešiego „Vilkovia”. Tutaj było jeszcze mocniej. Bohaterowie książki są jak Adaś Miauczyński, tylko tysiąc razy bardziej. Na początku w sumie irytował mnie ten powtarzający się motyw wylewających się z kanałów odchodów, irytowali zblazowani intelektualiści z ciemnej dupy (domniemam, że chodzi o Ruski Krstur, w którym autor żyje), palący w zacisznych gaikach nad strumykiem potężne gibony, wyśpiewujący z nurtem rzeki traktaty filozoficzne i słuchający Mayhem i Burzum. Książka irytowała mnie do pięćdziesiątej strony, aż wkurwienie bohatera okazało się tak silne, rodziło się z tak potwornej rezygnacji i marazmu, że jakoś, ostatecznie, padło na podatny grunt. Życie głównego bohatera jednej z nowel jest na tyle beznadziejne, że nie udaje mu się nawet popełnić samobójstwa – znajduje niewielką lipę, której gałąź po uderzeniu pioruna niemalże czeka na wisielca. Obwisła lipa, z której nawet wisielec spada na ziemię – oto metafora. Na końcu słowackiego wydania umieszczono kilka fragmentów w rusińskim oryginale. „Nazad! Idzem na ľipu. Do kurca z metaforami! Jest jedna ľipa, kotra ňeveľka. Hrom do ňej vderel i odtedi je nahnuta i ľem še čeka, ked spadňe. I to budze dobra metafora”.
Jeśli chodzi o metafory i dosadne, nieszczędzące (Scheisse!) gównianych opisów słowackie poczucie humoru, z radością mogę powiedzieć, że już w 2022 roku nakładem wydawnictwa Ha!art ukaże się pozycja „Ruska klasyka” autorstwa pisarza i dramaturga Daniela Majlinga. Znany z wcześniejszego, doskonale przyjętego komiksu „Rudo” autor proponuje nam przewrotną zabawę. Majling robi to, na co zawsze mieliście ochotę, ale brakowało wam odwagi. Wyobraźcie sobie, że celnicy konfiskują na granicach tiry z tysiącami podróbek arcydzieł rosyjskiej literatury, tworzonymi w twórczych obozach pracy gdzieś w głębokiej tajdze. „Do takich obozów werbuje się z reguły emerytowanych profesorów literatury, najczęściej epileptyków, którzy zmuszani są do wypijania hektolitrów wódki, zakładania kółek anarchistycznych i toczenia nieustających sporów dotyczących istnienia Boga. Metody te mają na celu przybliżyć im jak najbardziej warunki i okoliczności, w jakich powstawała prawdziwa rosyjska klasyka. (...) Kiedy starzy i wycieńczeni literaci nie mają już sił pisać, podsyła się im piękną, cyniczną femme fatale, która wyrywa im serce z piersi, a wraz z sercem – ostatnią powieść” – tak we wstępie do zbioru opowiadań pisze na poły fikcyjny ekspert od prozy rosyjskiej, w Polsce, powiedzmy, Adam Pomorsky. Dostojevzsky, Toystoy, Toorgeneff – wyobrażacie to sobie?
Nie chciałabym jednak, żebyście mieli wrażenie, że słowacka proza tylko w gówno potrafi (chociaż jak się zabierają ci Słowacy do gównianej roboty, to potem są bestsellery). Spróbujmy więc pójść kluczem autorów nagrody Anasoftu. Dwukrotnym finalistą nagrody był Pavel Vilikovský, którego powieść „Ostatni koń Pompei” wyszła w Polsce w 2005 roku nakładem wydawnictwa Pogranicza, ale pomimo licznych recenzji w znaczących mediach słuch o niej zaginął. Jak w największym skrócie opisuje bohatera książki wydawca? To Słowak w Londynie na urlopie od demoludowej realności. Spóźniony modernista w świecie, który staje się postmodernistyczny.
Z tożsamością wytresowanego homo sovieticusa Vilikovský doskonale rozprawia się również w „Opowieści o rzeczywistym człowieku”, którą zaczyna od cytatu z Gombrowicza: „A człowiek rzeczywisty to taki, którego boli”. Czterdziestoletni bohater dostaje w prezencie od syna, Zdenka, dziennik, w którym z zapałem przystępuje do zapisywania swojej „historii”, wierząc, że będą to zapiski człowieka wielkiego. Jest zupełnie inaczej. Jak pisała Anna Maślanka: „bohater Vilikovskiego (...) nawet po gorzkiej nauczce, którą dostaje, zachowuje się nadal jak jedyny sprawiedliwy, od którego ludzie niesłusznie się odwrócili. Niczego nie zrozumiał, niczego się nie nauczył, jest nieczuły jak kawał drewna”.
Po polsku ukazał się również zbiór opowiadań „Okrutny maszynista”. Vilikovský, który zmarł w 2020 roku, uznawany był za słowackiego kandydata do Nobla, podobnie jak poeta Ivan Štrpka, należący do kultowej grupy poetyckiej z lat 60. „samotni biegacze”. Zbiór Štrpki „Cicha ręka. Dziesięć elegii” ukazał się w Polsce w 2009 roku. Z poezją Štrpki zetknęłam się po raz pierwszy poprzez muzykę. Wraz z jednym z najciekawszych słowackich muzyków, Dežom Ursiny, nagrał jedenaście autorskich albumów – Ursiny odpowiedzialny był za warstwę muzyczną, a Štrpka za tekstową. Štrpka i Ursiny byli moimi przewodnikami w drodze na Słowację i jakoś nigdy nie wylecieli z mojej codzienności. „Już od dawna jesteś ojcem, a rano wciąż nie możesz znaleźć butów dziecka, ani swoich własnych śladów”.
Peter Milčák, „Bracia krwi”. Przeł. Bohdan Zadura, Wolno, 40 stron, w księgarniach od 2020 roku
Chyba zbyt daleko odlatuję. Ale jest jeszcze jeden „samotny biegacz” z Lewoczy, Peter Milčák. Ten poeta i wydawca (od lat 90. prowadzi wydawnictwo Modrý Peter) niedawno zadebiutował w Polsce książką „Bracia krwi”. Z Milčákiem jest trochę jak z Tarasem Prochaśko – ich pisanie jest dokładnie takie jak oni sami, a to raczej wyczyn w gabinecie luster. „Bracia krwi” to właściwie miniatura, i jak zapewnia wydawca, może być adresowana zarówno do dorosłych, jak i do dzieci.
Z tej krótkiej odboczki w stronę poezji powracam do prozy. Powieść Marka Vadasa „Uzdrowiciel” dostała nagrodę Anasoft w 2007 roku. Vadas jest jednym z najważniejszych współczesnych słowackich pisarzy wychodzących z nurtu realizmu magicznego. Autor od lat podróżuje po Afryce i to właśnie tam najczęściej osadzona jest akcja jego powieści. Przez pewien czas mieszkał nawet w Kamerunie, gdzie stał się członkiem „rady starców”. Vadasa poznałam, o ile dobrze pamiętam, we Lwowie, kiedy wraz z innymi słowackimi pisarzami został zaproszony do udziału w debacie o Dunaju. „Kurwa, pytają się mnie o Dunaj, co mnie obchodzi Dunaj, przecież ja nie napisałem słowa o Dunaju” – irytował się wtedy. Chociaż mieszka w Bratysławie, rzeczywiście w jego prozie da sie znaleźć zupełnie inne światy. Podczas kryzysu na węgiersko-serbskiej granicy Vadas napisał przepiękną książkę dla dzieci „Ucieczka” o uchodźstwie widzianym z perspektywy małego człowieka. Książka została przetłumaczona na wiele języków, ale nie zainteresowała żadnego z polskich wydawców – a pisałam chyba do wszystkich.
Kolejnym wielokrotnym finalistą nagrody jest mieszkający w Preszowie pisarz Víťo Staviarsky. Nagrodzona książka „Kale topanky” co prawda nie doczekała się tłumaczenia na polski, ale znajdziemy u nas zbiór opowiadań „Kiwader” (przeł. Miłosz Waligórski, Izabela Zając). Akcja opowiadań rozgrywa się w świecie Rromani. Tak, czasami będzie jak u Kusturicy, ale nie zabraknie też delikatnego liryzmu. „Kale topanky” to po romsku „czarne buty”, tytuł pochodzi ze znanej cygańskiej piosenki. Proza Staviarskiego pozbawiona jest zbędnych ozdobników, ale w swojej prostocie i dobroduszności (wiem, to niemodne słowo) przynosi ukojenie (tak, to niemodne uczucie). Oprócz cygańskich słów w jego powieściach nie brakuje również szarisztiny, czyli wschodniego dialektu, którym na co dzień porozumiewają się preszowczanie. Słowacka proza jest od lat otwarta na regionalizmy i chociaż słowaccy redaktorzy wydają mi się bardziej konserwatywni od polskich, obecność dialektów jest dla nich rzeczą świętą. Może się po prostu przyznam: od lat należę do fanklubu pisarza, a grając z siostrą w Heroesa, zawsze nazywam swojego bohatera Vito Staviarsky. Na jednym z festiwali literackich zdobyłam się na odwagę, żeby mu to wyznać. Postawił mi piwo.
Izabela Zając, współtłumaczka „Kiwadera”, związana z preszowczyzną, przełożyła również „Piątą łódź” Moniki Kompaníkovej. To historia dwunastoletniej Jurki, której „mama nie lubi, kiedy mówi się do niej mama”. Niedosyt, z jakim żyje mała dziewczynka, powoduje, że pewnego dnia porywa wózek z półrocznymi bliźniętami i wraz z kolegą zamieszkuje w opuszczonym domku działkowym, tworząc nieudolny prototyp rodziny. Podczas lektury „Piątej łodzi” od razu przyszły mi na myśl filmy Doroty Kędzierzawskiej. Zresztą sama książka Kompaníkovej szybko doczekała się ekranizacji, którą darzę ogromną sympatią, ponieważ kręcono ją w mojej dzielnicy.
Warto jeszcze wspomnieć o Alenie Sabuchovej i jej powieści „Szeptuchy”, która otrzymała nagrodę w 2020 roku. Sabuchová zakochała się w Podlasiu, gdzie jeździ od kilku lat. „Motywowała mnie ta mgła, chęć zajrzenia w głąb mgły, która jest dla mnie bardzo istotnym symbolem tajemnicy” – wyjaśniała pisarka. Książka nie doczekała się jeszcze polskiego wydania, ale dzięki niej polskie słowo „szeptuchy” weszło do słowackiego obiegu.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o finalistów Anasoftu przetłumaczonych na polski. Ale ostatnio na polskie półki wjechał również słowacki reportaż. „Słoń na Zemplinie” Andreja Bána (przeł. Miłosz Waligórski) to wynik wieloletniej wiwisekcji „krajiny”, prowadzonej przez słowackiego fotoreportera, książka dość mroczna. Natomiast autor opisującego konflikt zbrojny w Donbasie „Apartamentu w hotelu wojna” (przeł. Andrzej S. Jagodziński), reporter Tomáša Forró, podkreśla, że jest pod wpływem polskiej szkoły reportażu.
Z ponurych historii zabitej słowackiej prowincji i pogrążonego w wojnie Donbasu przenieśmy się jednak w inny świat – literatury dziecięcej. Jedną z laureatek międzynarodowej nagrody im. Korczaka polskiej sekcji IBBY w 1997 roku stała się awangardowa książka „Noga w nogę” Viliama Klimačka – pisarza, dramaturga i współzałożyciela legendarnego undergroundowego teatru GU-NA-GU. W Polsce dostępne jest drugie, wzbogacone wydanie książki z 2005 roku. Klimaček stworzył książkę razem z artystą Deziderem Tóthem. Jeden ze słowackich recenzentów porównał ją do pisuaru Duchampa. Tak, to książka awangardowa, eksperyment, dzisiaj powiedzielibyśmy – książka interaktywna, kolaż, którego głównym tematem są nogi – to stąd odklejające się podeszwy na okładce. Artyści starają się, pomimo absurdalnego, pełnego dziecięcej spontaniczności humoru, traktować małego odbiorcę poważnie – Tóth używa tego samego fontu, którym podpisuje się na swoich pracach, a Klimaček wplata aluzje do największych twórców literatury, chociażby do „Czułego barbarzyńcy” Hrabala. Ale przede wszystkim jest to książka o nogach: tupaniu, gonitwach, podążaniu za śladami, pieszych wycieczkach, poślizgach i zbrodni w butniku.
Klimačka w wersji dla dorosłych, niestety, wciąż nie przetłumaczono na polski, nad czym ubolewam. Pozostaje jedynie jego twórczość dramaturgiczna. Jeśli macie ochotę zobaczyć w teatrze pojedynek Bonda, Barbarelli i Batmana, koniecznie zajrzyjcie do GU-NA-GU. Z literatury dziecięcej warto jeszcze wspomnieć bajki Dobšinskego, które zyskały w czasach pandemii drugą młodość. Nagle wszyscy zamknięci w domach z dziećmi wrócili pamięcią do swojego dzieciństwa i zapragnęli sprawdzić na swoich pociechach skuteczność słowackich horror stories. Antykwariusz z mojej ulicy skarżył się, że co dowiezie nowego Dobšinskiego, ten znika na drugi dzień.
Skoro przywołałam Dobšinskiego, którego wydało wydawnictwo Śląsk, warto wspomnieć o tej świetnej serii wydawniczej. Biblioteka Pisarzy Czeskich i Słowackich jako jedyna taka seria przyniosła przegląd tego, co ważnego w literaturze działo się u naszego sąsiada. Proponuję zacząć od antologii „Poczta na południu” wydanej w 1978 roku. Znajdziemy tu takie wielkie nazwiska jak Rudolf Sloboda, Vincent Šikula czy Dušan Mitana. Jeśli będziecie mieć odrobinę szczęścia, być może w którymś z antykwariatów natraficie również na „Wiklinowe hotele” Dominika Tatarki wydane w Czytelniku w latach 60.
Wracając jednak do serii wydawnictwa Śląsk, z całą pewnością warto sięgnąć po utrzymaną w konwencji realizmu magicznego „Tysiącletnią pszczołę” Petera Jaroša. To saga chłopsko-rzemieślniczej rodziny Żądliców, których osobiste losy wplecione są w burzliwe dzieje Słowacji – tysiącletnia pszczoła ma być metaforą tysiącletniego ucisku ze strony Węgier. Książka doczekała się ekranizacji, film Juraja Jakubiska z 1984 roku pod tym samym tytułem otrzymał nominację do Złotego Lwa. Dla wszystkich tych, którym realizm magiczny nie uleciał z wiekiem – warto.
Przy okazji realizmu magicznego w wersji słowackiej grzechem byłoby nie wspomnieć o czołowej jej przedstawicielce, tajemniczej pannie z hal, rozumiejącej głosy przyrody i potrafiącej wprawiać ją w ruch – Zunie, niebezpiecznej i ponętnej czarownicy z wysokich szczytów górskich. Rzecz rozgrywa się w przededniu II wojny światowej. Młody leśnik powraca do rodzinnej wioski po latach spędzonych w mieście, gdzie postrach sieje tajemnicza Zuna, kobieta demon rozumiejąca język przyrody, tajemnicza i niebezpieczna. Powieść Františka Švantnera nie doczekała się polskiego tłumaczenia, a szkoda. Pozycja ta doskonale wpisałaby się w powolnie wychodzący z pieczary nurt opowieści o wiedźmach, nieśmiało migający w literaturze polskiej. Na podstawie Švantnera Martin Ťapák nakręcił w latach 70. film „Nevesta hôľ”, dzieło noszące silne znamiona kultury LSD. Kiedy po obejrzeniu ekranizacji udałam się do Teatru Narodowego na adaptację „Nevesty hôľ”, czułam się tak, jakbym po wylądowaniu na Księżycu wysiadła na dworcu autobusowym w Tarnowie.
Biblioteka Pisarzy Czeskich i Słowackich wydała również solidną reprezentację słowackiego realizmu. Przede wszystkim warto wspomnieć tutaj Timravę (czyli Boženę Slaničkovą-Timravę). Niech tytuł „Za kogo wyjść za mąż” (przeł. Andrzej Czcibor-Piotrowski) was nie zmyli, Timrava bowiem była zaangażowaną społecznicą, opisywała głównie życie wsi oraz małego miasteczka Luczeniec, w którym żyła. Pisała również dramaty, do najsłynniejszych należą „Ťapákovci” – sztuka do dziś uznawana za doskonałą, choć bolesną diagnozę słowackiego narodu (dla wnikliwych: w internecie można znaleźć teatr telewizji pod tym samym tytułem, produkcja z roku 1997 roku w reżyserii Ľubomíra Vajdička).
Z tego samego Luczeńca, spod cienia wielkiej słowackiej pisarki (wielkiego cienia, jak sam żartuje), wyrósł pisarz i scenarzysta młodego pokolenia Peter Balko, którego głośny debiut „Wtedy w Loszoncu” doczekał się polskiego tłumaczenia. Luczeniec to miasteczko na węgiersko-słowackim pograniczu. Główny bohater powieści, Leviathan, jest Słowakiem, a jego najlepszy przyjaciel – Węgrem. Może dlatego właśnie historia dorastania tych chłopców, którzy starają się opisać świat nie tylko swoimi dziecięcymi oczami, ale również po swojemu – wyrastając w dwóch różnych kulturowych światach, które jednak na pograniczu przenikają się i wpływają na siebie – może właśnie dlatego ta historia dorastania może być dla nas ciekawsza. Cóż, wiadomo, trochę takich historii u nas było, ale świat Balka otwiera jeszcze dodatkową furtkę – do świata magicznego, który na słowackim południu, zdaje się, tętni wciąż życiem. Książkę przetłumaczył Miłosz Waligórski, który, o ile mi wiadomo, pracuje nad przekładem kolejnej powieści Balki, „Wyspy”. Na marginesie, ale jednak, występuję tam jako postać literacka. Można powiedzieć, że weszłam, choć epizodycznie, do słowackiej prozy. Czego chcieć więcej?
Jeśli wciągnie was seria Biblioteki Pisarzy Czeskich i Słowackich, jeśli przewertujecie wszystkie nowości, które wyszły w Polsce, z pewnością zauważycie, że w latach 90. w tłumaczeniach słowackiej literatury nastała jakaś ogromna dziura. To dziwne, przecież wtedy oficjalnie powstała Słowacja, a w Polsce zaczął kiełkować już czechofilizm. A Słowacy? Kogo obchodziliby Słowacy? Tymczasem w latach 90. wyszła tutaj kultowa gangsterska powieść Petra Pišťanka „Rivers of Babylon”. W Polsce ukazała się po latach, w tłumaczeniu Olgi Stawińskiej, i tylko jej punkowa energia mogła unieść język tej powieści – jak zapewnia wydawca: „ostry i soczysty”. Powieść niedawno doczekała się adaptacji na deskach Teatru Narodowego w Bratysławie, wcześniej również nakręcono na jej podstawie film.
Mogłabym tak jeszcze długo. Nie zdołałam napisać o książkach najnowszych, które ostatnio mnie porwały, i o tłumaczeniach, które są w toku. Serce mi się kraje, że nie zmieściłam wszystkiego, co bym chciała. Ale to też ciekawe, że ostatni tego typu tekst ukazał się w 2006 roku.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.