Z jednej strony siano i słoma dla zwierząt, z drugiej kolekcja taty: żółty junak, pomarańczowa emzetka sąsiada do naprawy, części maszyn rolniczych. Jest jeszcze drewno dziadka do wyrobu okien i drzwi. Iza bawi się z innymi dziećmi, wyjmuje zapałki, rozpala ognisko. Wszystko staje w płomieniach. Ma trzy lata i wie, że zrobiła coś złego, ale cieszy się, bo zbiega się cała wieś. Jest 1984 rok.
Pracownia Izy Tarasewicz stoi dziś w miejscu stodoły, którą spaliła przed laty.
Kolonia Koplany
Kolonia Koplany znajduje się kilkanaście minut jazdy od Białegostoku. Przez trzysta lat był tu folwark, który przechodził z rąk do rąk. W XIX wieku znajdujące się na jego obszarze złoże gliny kupił Wincenty Szamotułła, przedsiębiorca. Zbudował cegielnię i zatrudnił mieszkańców. Cegły z niej poszły pod Białystok.
W cegielni pracowali dziadek Izy, rodzice, ciotki, wujkowie i sąsiedzi, a ona się tam bawiła. W piecu na cegły piekła ziemniaki, suszyła jabłka. I szwendała się bez celu. Raz uciekła przed stróżem i wpadła w popiół. Tak myślała, ale był to żar z pieca, po którym do dziś ma na nogach blizny.
Mieszkańcy Koplan to katolicy i prawosławni. Iza wychowała się w rodzinie mieszanej, lubiła podwójne święta i uroczystości, choć najczęściej były to pogrzeby. „Pamiętam długie stanie w zakopconej kadzidłem cerkwi. Okrążaliśmy otwartą trumnę i śpiewaliśmy – chór nawoływał, a my powtarzaliśmy «Hospodyj pomiluj». Wszędzie paliły się cieniutkie świece, pop chodził wokół zmarłego, chował się za ikonostasem, wychodził i chował ponownie. I tak kilka godzin” – wspomina po latach.
Iza Tarasewicz
ur. 1981 w Białymstoku. Ukończyła Wydział Rzeźby i Działań Przestrzennych Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Laureatka nagrody Bayerischen Kunstförderpreise (2019), Spojrzenia (2015), nominowana do Paszportu Polityki (2013). Brała udział w XXXII Biennale w Sao Paulo, V Międzynarodowym Biennale Młodej Sztuki w Moskwie, XI Biennale w Kwangdzu, XVI Biennale Architektury w Wenecji. Jej prace pokazywano na licznych wystawach indywidualnych i zbiorowych w Polsce i zagranicą.
W październiku 2022 otworzyła wystawę solową „ The Rumble of a Tireless Land” w galerii Tramway, w Glasgow, podsumowanie kilkuletnich badań nad ekologią pracy, tradycją ludową i modernizmem.
Rodzina Tarasewiczów od zawsze mieszkała w tym samym jednorodzinnym, wielopokoleniowym domu. Ich gospodarstwo było niewielkie, ale samowystarczalne. Były łąki na siano, pola na zboże i ziemniaki. Ogród warzywny i sad, w którym dziadek miał sześć uli. Mogli wykarmić swoje krowy, świnie, konie, kozy, owce, kury, kaczki i siedmioosobową rodzinę. Żyli skromnie, więc musieli dorabiać. Tata był złotą rączką i wolał to niż pracę na roli. „Miał wiele zdolności – był elektrykiem, spawaczem, ślusarzem i mechanikiem. Był zabawny, ale też surowy i niedostępny” – opowiada Iza. I dodaje, że mama, pracoholiczka, podejmowała się wszystkiego: „Była bardzo pracowita, spędzała z nami mało czasu, bo walczyła o przetrwanie. Tata zaczął wcześnie chorować – miał kilka wypadków, dlatego musiała pójść do pracy w wojsku. Wstawała o czwartej rano i zajmowała się gospodarstwem. Budziła nas o szóstej, robiła śniadanie, a o siódmej wszyscy mieliśmy pekaes do Białegostoku – my do szkoły, mama do pracy. O szesnastej wracała do gospodarstwa. Była jak maszyna i trudno było z tą maszyną żyć”.
Iza jest najmłodsza z całego rodzeństwa. Ma dwie starsze siostry – o pięć i sześć lat. „Miałam święty spokój. Dla sióstr byłam piątym kołem u wozu – nie chciały się ze mną zadawać, bo były starsze i żyły swoim życiem. Czułam się swobodna, a jednocześnie samotna, bo cała rodzina, która powinna być lustrem, przewodnikiem, była zajęta przetrwaniem” – opowiada.
Cierpliwość i proces tworzenia
Najwięcej czasu mała Iza spędzała z babcią Ninką. Babcia wcześniej pracowała w gospodarstwie, ale zachorowała na astmę, cukrzycę i serce, więc zawsze była w domu. Ninka dbała o codzienność i słynęła z robienia okolicznościowego tortu wileńskiego, który składał się z wielu wypiekanych w prodiżu cieniutkich placków. Jego przygotowywanie zaczynała co najmniej dwa tygodnie wcześniej. Ciasto długo miętoliła, wałkowała, a potem wypiekała i zanosiła do kładówki, czyli chłodniejszego miejsca. Po wypieczeniu było twarde jak kamień, ale wilgoć z powietrza kładówki je zmiękczała. Na koniec robiła masę kakaową na maśle, smarowała nią każdą warstwę, kładła jeden placek na drugim i dekorowała wiórkami kokosowymi. „Lubiłam jej w tym towarzyszyć, było to monotonne, ale zawsze czekałam na te placki, które się połamały i pokruszyły. I na wylizywanie resztek z misek – to była nagroda za siedzenie. To właśnie po babci Nince odziedziczyłam cierpliwość” – przyznaje Iza.
Dziadek, a po nim tata byli sołtysami. W domu zawsze było dużo ludzi. Przychodzili z różnymi sprawami do nich do domu lub do wiejskiej biblioteki, która znajdowała się w jednym z pokoi. Tarasewiczowie jako jedyni we wsi mieli też telefon, więc wieczorami Iza dzwoniła na specjalną infolinię i słuchała bajek.
Miała pięć lat, kiedy zaczęła budować i urządzać własne domy. Płot gospodarstwa służył jej za ścianę – na nim opierała belki, deski i skrzynki po jabłkach. Dodawała wiadra, garnki, kawałki blachy i pręty. Najważniejszy był dla niej proces, bo kiedy dom uznawała za gotowy, od razu zaczynała szukać nowego miejsca i nowych materiałów.
W budynkach gospodarczych przy domu znajdowały się „świątynie” taty i dziadka. „Byłam zafascynowana tym, że można mieć własne miejsce do pracy. Dziadek podczas wojny został wywieziony do Rzeszy na roboty. Tam też zdobył fach ciesielski i stolarski. Zaczynał od robienia trumien, z czasem budował też okoliczne domy” – opowiada. W stolarni dziadka, pod ścianami stały olbrzymie maszyny – jedna do cięcia, druga do heblowania. Był też drewniany stół. Pod sufitem wisiały półki, a na nich listewki i przeróżne odpadki – nic się nie marnowało. „Pamiętam zapach świeżego drewna, ale też pieczonego mięsa, bo w stolarni dziadek postawił kozę, w której piekł kiełbasę i słoninę. Do dziś mam jego zeszyt z projektami okien – proste rysunki techniczne z wymiarami. To był mój pierwszy kontakt z projektowaniem, uwielbiałam siedzieć u niego i go podpatrywać. Miałam jakieś pięć lat, kiedy nauczyłam się wbijać gwoździe” – mówi Iza. Przez ścianę, ale z oddzielnym wejściem, był warsztat taty. W jednym rogu stały silniki – traktorów, motorów i samochodów, drugi zagracony był prętami i rurami. Ojciec sam skonstruował traktor i spawarkę, więc sąsiedzi przychodzili do nich spawać bramy.
Praca z tym, co znane
W liceum w Białymstoku Iza chodziła do klasy biologiczno-chemicznej. Prawie każdy wybierał studia medyczne, farmaceutyczne czy inne okołoprzyrodnicze. Iza nie była pewna, ostatecznie poszła na fizjoterapię i równolegle na kursy plastyczne.
W tym czasie zmarł jej tata, a ona musiała przejąć jego obowiązki. „Nie miałam żadnych narzędzi, aby sobie z tym poradzić. To było trudne, ale mogłam wyjść z cienia, wykazać się. Poczułam, że mogę góry przenosić, więc przenosiłam” – wspomina. Po szoku i roku przerwy od nauki postanowiła zdawać na Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu. „Chciałam jakoś opowiedzieć o tym, co się stało, a Poznań wybrałam, by być jak najdalej. Miałam iść na architekturę wnętrz, ale łatwiej było się dostać na Wydział Rzeźby” – tłumaczy swój wybór.
Dostała się za drugim razem. Na początku cały czas siedziała na uczelni, szybko się uczyła, ale glina i gips jej nie wystarczały. Wybrała pracownię Wojtka Kujawskiego, który pozwalał eksperymentować. Po roku przyszedł też Mirosław Bałka, który prowadził pracownię gościnną. „Naciskał, żeby pracować z tym, co znane, z czego się wyrasta. W naszym domu mężczyźni byli od zabijania zwierząt, a kobiety zajmowały się obróbką jedzenia. Babcia robiła wędliny, kiełbasy, to ona czyściła jelita. Moja mama uczyła się wszystkiego od swojej teściowej, a ja od nich” – opowiada.
Używała więc jelit, skóry, ludzkich włosów, sierści, mięsa. Powstały prace z cyklu „Dirty Bomb”: wielka postać ze smalcu i parafiny, znak nieskończoności z wieprzowych jelit, rzeźba martwego wilka z wieprzowego mięsa czy rysunek na ścianie wykonany tłuszczem. Jelita kupowała w hurtowni w centrum Białegostoku, w sąsiedniej wsi, w ubojni, w zakładzie mięsnym. Po sąsiedzku był też preparator, który pomagał jej konstruować receptury na utrwalanie prac. „Dirty Bomb” wywołała skrajne emocje. „Chciałam zafascynować formą, nie koncentrowałam się na obrzydzeniu, interesowało mnie, aby odbiorca podszedł bliżej i przestał się bać tego tematu. Jedni rozumieli przekaz o problemie otyłości, inni byli agresywni i powielali stereotypy” – wspomina. I dodaje, że kiedy pokazywała tę rzeźbę w Starym Browarze w Poznaniu, na kamerach zapisało się, jak grupa romskich dzieci ją liże: „Wtedy zrozumiałam, że sztuka to więcej niż komunikacja werbalna. Wiem, że teraz nie mogłabym tworzyć takich prac, ale to była jakaś część mojego życia. W pewnym momencie poczułam, że zrobiłam w tej materii wszystko, co mogłam”.
Na trzecim roku studiów z artystami z uczelni Iza współtworzyła grupę Penerstwo, która była w kontrze do sztuki krytycznej i nazwisk z Warszawy. Każdy był w niej indywidualnością. „Byliśmy freakami, czuliśmy się ze sobą bezpiecznie. Myślę, że nasz sukces polegał na braku formalizacji – robiliśmy to kumpelsko, łączyła nas uczelnia, projekty i imprezy z tańcami na barze” – wspomina.
Korzeń, który wspiera
Po studiach wróciła na Podlasie. Pracowała, robiła wystawy, ale nie chciała mieszkać w dużym mieście. Wyjechała na pięć miesięcy do Gruzji, na pierwszą dłuższą, samotną podróż. Spędziła trzy miesiące na wsi, sześćdziesiąt kilometrów od Tbilisi. „Niewiele osób mówiło tam po angielsku, wszystko było inne – natura, jedzenie, język, alfabet. Musiałam sobie jakoś organizować czas, więc chodziłam w góry. Natura mocno wpłynęła na to, co tworzyłam. Zresztą za mieszkanie zapłaciłam z góry ze stypendium i nie miałam już pieniędzy” – przyznaje i opowiada, że materiały do prac – źdźbła trawy czy smołę – zbierała podczas wędrówek. Potrzebowała też zmiany. „W sztuce artyści dostają metki: ten jest od sztuki organicznej, tamten od Holokaustu… Dla mnie zmienność jest czymś naturalnym, a szufladkowanie – formą opresji”.
W 2015 roku wzięła udział w konkursie Spojrzenia, organizowanym przez warszawską Zachętę. Wygrała. „Za konsekwencję w kształtowaniu własnego, dojrzałego, oryginalnego języka artystycznego. Za eksplorowanie materii pierwotnych procesów oraz za przywracanie sztuce wymiaru poznawczego” – argumentowało swoją decyzję jury. Wygrana dała jej rozpoznawalność, pewność siebie, ale też ośmieliła do wyjścia w świat z większymi projektami.
Po Gruzji była Lizbona, São Paulo, Praga, Rio de Janeiro, San Francisco i Monachium. „Zawsze ciągnęło mnie do świata. Kiedy miałam cztery lata, założyłam plecak, wzięłam psa Pipi i poszłam. Moja babcia złapała mnie dwieście metrów od domu na przystanku PKS” – wspomina.
Własne miejsce pracy
W Koloni Koplany stoi drewniany dom. Przed nim ogród, a na tyłach drewniana stodoła – pracownia Izy. Za domem, obok stodoły, są też psie budy i budynki gospodarcze. To właśnie tu przed laty pracowali tata i dziadek. Panda, Prezes, Szpulka, Śliwka, Cichotajna, Morela, La Lupe i Cheburaszka – to psy, z którymi mieszka Iza, jej mama i mąż Matthew. Są jeszcze cztery koty, stado kur i kaczek. Najczujniejsza jest Śliwka, która ciągle szczeka. „Nieustannie liczy skład naszego stada – psy i ludzi, naszą wspólnotę. Ja też mam jak ten pies: liczę członków rodziny” – przyznaje Iza. Do rodzinnego domu wróciła na chwilę, zaraz przed wybuchem pandemii. I już tu została.
Życie w rodzinnej wsi różni się dziś od tego, które pamięta z dzieciństwa. „To typowe suburban life. Nie ma już nic wspólnego z tym, co lubię we wsi. Są seriale, polityka, plotki i brak relacji międzysąsiedzkich. Moja rodzina jest poważana przez wzgląd na dawne czasy sołtysowania dziadka i taty. Pewnie przez to ja też jestem lubiana”.
Pośrodku pracowni w stodole stoi wielki stół z modelami prac. Z boku – tablice ze szkicami, zapiskami, kawałkami materiałów i wycinkami z gazet. Wisi też włókno konopne barwione kurkumą, indygo, orzechem i robakami sprowadzanymi z Meksyku. To materiał, którym aktualnie się interesuje i którego możliwości bada. Na końcu, pod ścianą, kanapa. Przez szpary w dachu przebija się słońce. W czasie zimy, bez ocieplenia i ogrzewania, praca jest tu niemożliwa. Iza szuka wtedy innych miejsc do pracy.
Choruje na insulinooporność. Szumy, które przez chorobę pojawiały się w głowie, widoczne są w jej „gęstych” kompozycjach. Osią wystawy „Zakłócenia i wielokrotności” w Państwowej Galerii Sztuk w Sopocie (2020) była 800-metrowa, zapętlona pod sufitem czarna silikonowa linia, a instalacja „The Means, The Milieu”, którą pokazała w białostockiej Galerii Arsenał (2021), to siatka składająca się z tysięcy połączonych ze sobą metalowych prętów.
Wirowanie we wspólnocie
Podczas pracy nad wystawami najpierw sporo czyta i notuje. Potem powstają rysunki i modele. „Wychowując się na wsi, żyliśmy zgodnie z cyklami natury. W jej cyklicznościach są momenty ciszy, uśpienia – to czas na przeczekanie, ważny moment na wprowadzanie zmian” – tłumaczy i dodaje, że kiedy przygotowuje się do nowego projektu, musi odciąć się od wcześniejszego sezonu, wcześniejszych prac, aby nabrać siły.
Choć najpierw tworzy model i sama przepracowuje wiele rzeczy, żeby wiedzieć, co chce ostatecznie stworzyć, rodzina i podwykonawcy pomagają jej w wielu realizacjach. „Na wsi mnóstwo rzeczy musieliśmy wymyślać sami, z wieloma przeszkodami mierzyliśmy się bez narzekania. Z tego doświadczenia wyniosłam szacunek do wysiłku i kolektywności” – tłumaczy. W pracy najważniejszy jest dla niej proces wytwarzania. „W tym czasie wiele rzeczy się zmienia, często odchodzę od projektu. Na ostatniej wystawie w galerii Croy Nielsen w Wiedniu w 2021 roku ostatecznie pokazałam prace, które były szkicami. Za każdym razem wydaje mi się, że jestem spóźniona z produkcją prac, ale jak już wiem, co mam zrobić, jestem bardzo szybka – jak robot. Więcej czasu zajmuje mi aranżacja i przemyślenie całego pomysłu niż realizacja” – opowiada Iza. Nigdy też nie tworzy jednej pracy, zawsze powstaje ich kilka jednocześnie. „Wydaje mi się to bardziej naturalne – w końcu, kiedy rośnie las, rośnie wszystko naraz” – podsumowuje.
Cały czas szuka nowego języka w naturalnych materiałach. Najchętniej wybiera te, które sama może obrobić. Jej najnowsze odkrycie to patyna – efekt działania atmosfery na miedź. Prace nią pokryte inspirowane są życiem na wsi – maszynami używanymi w polu, powtarzalnością pracy i wiejskim tańcem – mazurkiem. Pokazała je zeszłego lata na wystawie inaugurującej działalność warszawskiej galerii Gunia Nowik (2021), jesienią w Croy Nielsen, a ostatnio w Tramway w Glasgow. Fascynacja mazurkiem bierze się z badań jej partnera. „Matthew Post, który jest kuratorem i pisarzem, zaczął robić o nim risercz. Okazało się, że rozprzestrzeniał się globalnie: Chopin przeniósł go do Salonu Francuskiego, a na statkach z niewolnikami, na których był grany, przedostał się do Ameryki Południowej, na Karaiby i Wyspy Zielonego Przylądka. Tworzył tam fuzje z lokalnymi stylami i kulturami, aż zatoczył koło – różnymi drogami wrócił do prostych ludzi. Mnie interesuje jako łącznik z wsią – rytmem pracy, krokami opartymi na kole i transowości, bo mazurek jest dla mnie o wirowaniu we wspólnocie” – tłumaczy Iza.
Chwilę przed otwarciem wystawy u Guni Nowik Iza wyniosła wszystkie prace i powiesiła na zewnętrznej ścianie stodoły, żeby zobaczyć ostateczny efekt. Śmiała się, że zrobiła preview dla swoich kur. „Zwierzęta są wszędzie, są częścią mojego procesu tworzenia. Zresztą kury i kaczki często zasiedlają prace, które wynoszę na podwórko”.