„Not great, not terrible”. W serialu „Czarnobyl” (2019) Anatolij Diatłow mamrocze te słowa na wieść, że właśnie wydarza się największa katastrofa dekady. Zastanawiam się, jak by to szło po polsku. Przychodzi mi do głowy tylko swojsko wulgarne porzekadło: „Jest chujowo, ale stabilnie”. Połowa obsady w „Wielkiej wodzie” mogłaby je recytować właściwie co chwilę. I tak niewiele więcej wynika z ich systematycznego – nomen omen – lania wody.
Cała katastrofa wyradza się tu z małych kłamstewek i fałszywych zapewnień. Dopóki „jest stabilnie” (czyli mamienie słowami jeszcze działa na nieświadomy lud), antagoniści bronią swoich pozycji, a nieliczni sprawiedliwi je podkopują. I dopóki trwa ten żwawy schemat, opowieść po prostu nie może nie działać. Sprawdziło się to w „Czarnobylu”, więc siłą rzeczy to samo paliwo sprawnie napędza tryby „Wielkiej wody”. Serial Jana Holoubka i Bartłomieja Ignaciuka robi dla świata to samo, co parę lat temu zrobiła hitowa produkcja HBO. Stawia pod pręgierzem tych, którzy kłamliwymi deklaracjami tuszowali wieloletnie systemowe zaniedbania – potransformacyjnych polityków, naukowców, urzędników – i wymierza im sprawiedliwość. Z kolei na zasłużonym podium stawia takich, co nie tylko złapali system na gorącym uczynku, ale i zrobili użytek ze swojej wiedzy. W „Czarnobylu” reprezentuje ich Walerij Legasow (Jared Harris), w „Wielkiej wodzie” – hydrolożka Jaśmina Tremer (Agnieszka Żulewska). W obu serialach podobna jest też stawka – za każdym razem chodzi o wielką katastrofę, niewinne ofiary, bezsensowną śmierć.
Mógłbym ciągnąć dalej wyliczankę podobieństw. Chcę tylko powiedzieć, że „Wielka woda” asekuracyjnie trzyma się schematu wypracowanego przez zachodni przemysł rozrywkowy. A że jednocześnie chce jak najściślej rekonstruować lokalny epizod najnowszej historii, całość nieuchronnie zmierza do paradoksu: serial chce nam sprzedać rodzimą historię, ale na obcych warunkach. Pokazać fragment rzeczywistości, chwytając się wątków wychodzących poza jej ramy. Opowiedzieć o lokalności, nie trzymając się jej zwyczajów. Może jako widzowie i widzki musimy się po prostu przyzwyczaić, że „jakościowa telewizja” na naszym gruncie oznacza telewizję, która naśladuje globalne schematy, a nie poszukuje własnych.
Jeśli przyjąć takie założenie, to „Wielka woda” pozostaje najbardziej udaną rekonstrukcją najnowszej historii w dziejach naszego streamingu – wzorcem, do którego będę odtąd porównywał kolejne katastrofy w odcinkach. Serial mógłby walczyć z nowym „Avatarem” o Złoty Laur Przekonująco Ukazanej Wody. Tuziny speców od efektów, charakteryzatorki, budowniczowie dekoracji i reszta pionu technicznego zrobili wszystko, żeby żywioł rzeczywiście przerażał, a wilgoć osadzała się na każdym kadrze.
Jeśli jednak w powszechnej recepcji ta drobiazgowa symulacja ma się przekładać na przekonanie o wiernej reprezentacji Polski i Polaków, muszę wystosować sprzeciw. Mój problem bierze się z poczucia fundamentalnej nieprzystawalności poetyk. Chodzi o ni mniej, ni więcej, tylko kwestię estetyczną. Najzwyczajniej w świecie wzorzec formatowania treści pod globalnego streamingowego widza potrafi skutecznie zabić lokalną specyfikę. Bruzdy na twarzach są tu zbyt ładnie zakomponowane, ponure wnętrza – nadmiernie doświetlone, kostiumy – dokładnie wyprasowane. W tym sensie produkcyjny Święty Graal – netfliksowy budżet do przewalenia na production value – trochę sabotuje własny projekt. Jan Kowalski w ciuchach po kuzynie z Ameryki nie będzie wyglądał jak John Smith, a jednocześnie zgubi swój oryginalny sznyt. Nawet jeśli trochę krzywo szyty, przyciasny – to przynajmniej własny.
Wszystkie nasze nadzieje
Właściwie po co się czepiam bogu ducha winnego serialu, który wspaniałomyślnie „szuka w naszej najnowszej historii opowieści o wspólnocie, wzajemnej pomocy i rodzącej się empatii”? Otóż nie po to, żeby obnażać kłamstwo tej softcore’owej wersji historii. Można by spekulować, czy wiarygodniej byłoby docisnąć ten czy inny wątek, dołożyć jedną albo drugą scenę, pójść bardziej w Smarzowskiego czy Pasikowskiego. Tylko że według mnie problem nie rozbija się o fabularne braki.
Bo „Wielka woda” oddaje sprawiedliwość, komu trzeba, rozlicza dotychczas nierozliczonych, uczciwie trzyma się kluczowych faktów i stawia kilka słusznych diagnoz o klasie rządzącej. Może i sprawnie, może z werwą. Ale co najmniej połowa energii serialu pochodzi z odzysku, przyleciała w paczce zza oceanu, zalatuje naftaliną i dolarami. Kiedy zaczyna brakować konfliktów, twórcy podbierają je z podręcznika hollywoodzkich zagrywek – Jaśmina walczy z uzależnieniem i próbuje odbudować więzi rodzinne, Jakub (Tomasz Schuchardt) wikła się w problematyczny biurowy romans, jego córka Klara (Blanka Kot) przeżywa okres buntu.
Dokładanie dramatów przez postaci apokryficzne nie uwierałoby tak bardzo, gdyby nie to, że właśnie w tych ufikcyjnionych epizodach serial wypada najsłabiej. Twórcom najbardziej zależy tu na recytowaniu uniwersalnego (czyli uproszczonego) traktatu „o ludzkich namiętnościach i słabościach”. Gdyby już konsekwentnie trzymali się najlepszych rozwiązań zaproponowanych przez „Czarnobyl”, mogliby w wymyślonych postaciach szukać jakiejś syntezy potransformacyjnego społeczeństwa, dać im skomentować czasy minione albo obdarzyć ich rysami charakteru możliwymi tylko w tym specyficznym miejscu, w tamtym specyficznym czasie.
Ale nowe polskie seriale, które chcą opowiadać o rzeczywistości zza okna, nie bardzo wierzą, że sama w sobie jest ona wystarczająco zajmująca. Remedium mają być popularne konwencje – tylko że w ich ramach powstają co najwyżej efektowne rojenia o naszym „kiedyś” i „teraz”. W „Wielkiej wodzie” dostajemy fantazję o liftingowanej Polsce, w której sąsiad z sąsiadem ostatecznie odśpiewują „Moją i twoją nadzieję”, zjednoczone siły narodu zwyciężają katastrofę naturalną, a hydrolożka po zagranicznych studiach zmienia oblicze tej podmokłej ziemi.
Antygona z Bożej Woli
O możliwość zjednoczenia dopytuje też Jacek Lusiński w serialu „Minuta ciszy”. Dopiero co oglądałem jego „Śubuk” – wszedł równolegle do kin i swoim zaangażowaniem społecznym przypominał „Dzień kobiet” Marii Sadowskiej. W „Minucie ciszy” niewiele zostaje z tego zaangażowania, Lusiński uderza w znajome tony „Sześciu stóp pod ziemią”. Jego serial o biznesie pogrzebowym dumnie obnosi się ze swoim wisielczym tragikomizmem, ale częściej niż makabrycznej zabawy dostarcza przestrzelonych analiz prowincjonalnego mentalu.
Rzecz jest rozpisana na aktorski duet Więckiewicz–Rogucki wrzucony w małomiasteczkowe imaginarium Bożej Woli. Pierwszy z głównych bohaterów to odchodzący na emeryturę listonosz Mietek Zasada, drugi – miejscowy monopolista branży pogrzebowej Jacek Wieczny. Że panowie się nie polubią, wiemy od razu – listonosz zapuszcza się na nie swój rewir i organizuje pochówek poza regułami sztuki, czyli dla wyklętego przez miejscowych samobójcy. Konflikt będzie oczywiście szybko eskalować, nie starczyłoby mi tu miejsca na sensowne streszczenie. Zresztą ja nie o tym, co na wierzchu. Myślę sobie raczej, jakie trupy wyciąga Lusiński z głębi polskiej szafy.
Bo scenariusz co chwilę składa się do ciosu w „małomiasteczkową mentalność”. Tu zaatakuje chciwego prywaciarza, tam uszczypnie księdza dobrodzieja albo zakpi z lokalnych decydentów. Generalnie idzie o to, żeby rozpędzić jarmarczną karuzelę i walić w najprostsze cele, których akurat tutaj nie brakuje. Tak jak Sandomierz w „Ojcu Mateuszu” był stolicą polskiej recydywy, tak Boża Wola jest siedliskiem społecznego zepsucia. W łapę daje się tu za drobne usługi i większe przysługi, jeden sąsiad wygryza drugiego z biznesu, a na boku życzy trzeciemu jak najgorzej. Kiedy na ekranie pojawia się Piotr Rogucki, to tak jakby sam Woland nauczył się polskiego, żeby poszukać na podatnej ziemi rynku zbytu dla swoich czarcich projektów. Wszystko składałoby się w klasyczne manichejskie starcie, gdyby nie fakt, że nasz emerytowany listonosz, jako protagonista wiecznie pragnący dobra, po drodze też czyni sporo zła.
Lusiński zatrzymuje się jednak gdzieś w pół kroku, nie chce w pełni wyzyskać wieloznacznego potencjału tej postaci. Zepsułoby mu to cały koncept polegający na destylowaniu emblematycznej treści z każdego elementu świata przedstawionego. Zadanie ułatwia sobie – a przede wszystkim oglądającym – nazywając po imieniu, co tylko daje się nazwać. Nietrudno się połapać, że nazwiska Wiecznego i Zasady prawdopodobnie chcą nam powiedzieć co nieco o ich właścicielach, a i Boża Wola nie jest przypadkową nazwą miejscowości, tylko ironicznym przypisem do tego świata. Serialowy mikrokosmos ma wyobrażać właściwości kraju, w którym trwa systemowy monopol na przemoc. Wychodzi z tego Polska w wydaniu boleśnie uśrednionym, jeśli nie zredukowanym. Ulepiona ze stereotypów, których Lusiński nie myśli rozmontowywać.
Oba seriale sprzedają odległe od siebie, ale podobnie nieautentyczne wizje Polski. „Wielka woda” chce wierzyć w III RP po netfliksowemu zglobalizowaną, którą dałoby się przełożyć na uniwersalną wrażliwość bez utraty swoistych własności. „Minuta ciszy” cementuje z kolei przebrzmiały obraz polskości niereformowalnej, na wieki zabobonnej. Trudno mi zaufać na słowo ewidentnie przegiętym narracjom, które obiecują faktyczne diagnozy.
Kto ty jesteś?
Ledwo otrząsnąłem się z kilkugodzinnych sesji streamingowych, a już zaatakowała mnie wieść o kolejnym serialu, który nie zamierza uciekać od lokalności. A przecież „Pewnego razu na krajowej jedynce” ma w sobie sporo z Ameryki. Ekipa na plakacie wygląda jak bohaterowie „Stranger Things” po miesiącu w Polsce, a fotosy to już „Fargo” na pełnej. Obok twórczyni formatu, Doroty Trzaski, widzę jeszcze nazwiska reżyserów: Jakuba Piątka, którego „Prime Time” (2021) swego czasu konkretnie wcisnął mnie w fotel, oraz Grzegorza Jaroszuka – z jego „Bliskich” (2020) zapamiętałem przede wszystkim firmowy absurd w humorze. Zakładałem więc, że w najgorszym wypadku z tego połączenia może wyjść unurzany w sucharach i wdzięczący się do widowni nowoczesny kryminał. Spoiler: tak się stało. Plot twist: podobało mi się.
Scenariusz Trzaski wkłada do jednego małego audi znerwicowanego ojca (Juliusz Chrząstowski) i jego bezczelną nastoletnią córkę Diankę (Maja Wolska), do tego przypadkowych współpasażerów – fajtłapowatego Wojtusia, poszukiwacza tinderowej miłości (Michał Sikorski) i doświadczoną przez poprzedni związek Klarę (Anna Ilczuk). Fabuła pędzi jak po drodze szybkiego ruchu. Dochodzi do podmiany samochodów ze zdesperowanym rabusiem (Łukasz Garlicki), pojawiają się kolejne osoby dramatu, akcja przenosi się do motelu jak z taniego horroru, padają pierwsze trupy.
Rozumiecie już chyba, że rozrywkowa werwa ma tu stanowić główną nagrodę za ponad dwie godziny naszego cennego czasu, że w tym wszystkim chodzi przede wszystkim o podtrzymanie kinetycznej energii zdarzeń. Powiem od razu – niestety nie wystarcza jej na cały metraż „Krajowej jedynki”. Świetny pierwszy odcinek szybko ustępuje miejsca fabularnej wacie i zdarzenia przestają mnie tak bardzo obchodzić. Ale zdążyłem już powiedzieć, że z jakiegoś powodu lubię ten nieidealny serial, i nadal swoje zdanie podtrzymuję. Rzecz w tym, że oprócz fabuły zostają nam jeszcze bohaterowie i bohaterki – kolejny w tym sezonie mikrokosmos upchany w małym wycinku Polski.
Serial Trzaski też nie ma o nas wiele dobrego do powiedzenia. Rachunek jest prosty: przy nadarzającej się okazji każdy wykorzysta cudze słabości, większość posunie się do kłamstwa, mało kto powstrzyma się od złośliwości – od Łodzi po Cieszyn, od dresiarza po elegancką bizneswoman. Tylko że ten akurat serial nawet przez sekundę nie udaje, że obnażenie każdej jednej przywary rodaków to sprawa życia i śmierci. Jeśli fantazjuje o naszej rzeczywistości, to zupełnie bez hamulców. I w tym celowym oddalaniu się od realiów znajduje swoją metodę. Moja intuicja sprzed seansu była właściwa: jest bardzo amerykańsko. Przydrożny motel wygląda tu, jakby urwał się z teksańskiego highwaya, gangusy gadają Tarantinem, nawet neony świecą jakby bardziej światowo. Nikt się nie przejmuje nierealnością tych realiów.
Podoba mi się też dezynwoltura, z jaką „Krajowa jedynka” podchodzi do palących problemów debaty publicznej. Weźmy taką Diankę, która w pierwszym odcinku zwierza się ze swojej trzymiesięcznej ciąży. Jej ojciec jest przerażony i każe pakować manatki – pojadą po rozwiązanie za czeską granicę. Ale nikt tu nawet nie próbuje publicystycznego ględzenia. Nie wiem, kiedy ostatnio (czy w ogóle kiedykolwiek?) rodzime kino tak beztrosko machało ręką na deklaratywność w kwestii aborcji. Wyobrażam sobie za to, jak potoczyłby się ten wątek w dwóch pozostałych serialach. W „Minucie ciszy” zrobiłby się raban na całe miasto, a ksiądz z ambony grzmiałby o biednej Diance jako nowym narybku w spisie wyklętych. Widzowie nie nadążaliby z przytakiwaniem: no tak, zaściankowość i obłuda. Gdyby z kolei podobny wątek przydarzył się w „Wielkiej wodzie”, należałoby zrobić z młodej bohaterki szyld promujący silną kobiecość. Że decyduje o samej sobie, że nosi spodnie. A faceci łapaliby się za głowy, wiadomo.
W stronę Bodzentyna
Myślę więc sobie, że jeśli już koniecznie chcesz powiedzieć coś o Polsce – i to w czasach, w których podobno powiedziano już wszystko – to albo miej w zanadrzu cokolwiek odkrywczego, albo przynajmniej zejdź z tonu. O ile „Wielka woda” robi wszystko, żeby zbudować symulację Polski, a „Minuta ciszy” – jej groteskową karykaturę, to „Pewnego razu na krajowej jedynce” udowadnia, że nie ma co silić się na ujmowanie rzeczywistości w opisujące ramy. Serialowi Trzaski za cały komentarz w gargantuicznej sprawie kraju nad Wisłą wystarczy króciutka linijka wypowiedziana przez nieszczęsnego Wojtusia, który przez cały tinderowy flirt udawał przystojnego Włocha: „Niestety, jestem Polakiem”, jedno przepraszające zdanie, które może wyraża więcej niż tysiąc słów, a może jest tylko jednym z wielu głupawych żartów tego serialu.
Nie wiem, czy Netflix planuje drugi sezon „Krajowej jedynki”. Trzeba by znowu skrzyknąć wesołą gromadkę do jednego samochodu, a takie przypadki nawet w tym kraju nie zdarzają się dwa razy. Z kontynuacją „Wielkiej wody” sprawa też jest prosta – kataklizm dawno zażegnany, musimy czekać na kolejną katastrofę do zekranizowania. Za to Canal+ już zapowiedziało drugi sezon „Minuty ciszy”. Będzie kręcony w tym samym miejscu co pierwszy – w dwutysięcznym miasteczku Bodzentyn. Na gminnej stronie internetowej czytam o programie ocieplania mieszkań, o problemach z dystrybucją węgla i przerwie w dostawie wody. Wzrosły opłaty za wywóz śmieci, odbyła się kolejna sesja rady miejskiej, a z rzeczy pozytywnych – harcerze przynieśli do gminy Światełko Pokoju. Czy któraś z tych sytuacji powiedziałaby o naszej rzeczywistości więcej niż starcie Zasady z Wiecznym? Nie wiem. Domyślam się tylko, że trzeba by wyjść poza parę przyzwyczajeń, żeby wycisnąć z takich codziennych newsów atrakcyjne obrazy. Może przyjdzie czas, że ktoś się o to pokusi.