Bolesna próba. Wezmę sobie na chwilę te dwa słowa z opisu wydawcy, bo w nich kumuluje się chyba najwięcej z tego, co można wyczytać z „Anny i Pana B.” Jakuba Zająca. Boleścią jest tu podszyte nie tylko to, co na wierzchu fabuły (spotkanie dwojga bohaterów skazanych na samotność), ale też to, co stoi u źródła tej opowieści (osobiste doświadczenia pisarza). Z kolei ciągłe próbowanie się – z materią języka, ze wspomnieniami, ułomnością ludzkiego ciała – organizuje kształt tej powieści, narzuca poziom jej emocjonalności, liczbę autotematycznych wycieczek. Zrobienie z tego książki sprowadza się do przeprowadzenia autoterapii na piszącym w trzech osobach – narratora, bohatera i samego autora. Gdybym to ja miał układać opis dla „Anny i Pana B.”, kilka razy powtórzyłbym właśnie to jedno słowo – „autoterapia”.
To druga pełnowymiarowa książka niespełna czterdziestoletniego Zająca, tematycznie trochę zadłużona u tej pierwszej – „HALT. Zapiski z domu trzeźwienia”. Tam mieliśmy jednak do czynienia ze wspomnieniowo-poradnikowym projektem, tutaj zostajemy z czystą powieściową fikcją ułożoną w pozornie gładką i oczywistą historię (żeby nie było – to będą spoilery tylko przy założeniu, że w ogóle można zaspojlerować schemat stary jak modernistyczna literatura): młody pisarz K. dostaje zaproszenie do Pilchowic (tych koło Lwówka Śląskiego) od poruszonej czytelniczki Anny; wymieniają się mniej lub bardziej banalnymi prawdami o życiu; dowiadują czegoś o sobie samych; rodzi się między nimi uczucie, więc dowiadują się o sobie jeszcze więcej; następuje burzliwy finał i kilka kolejnych prawd o życiu. W ciąg zdarzeń o strukturze romansu Zając wkłada parę elementów z innego porządku, żeby utrzymać status powieści artystycznej: w tle odzywa się uosobione widmo francuskiej poezji, wtóruje mu skrupulatnie odtworzony krajobraz Dolnego Śląska, a w głowie głównego bohatera introspekcja goni introspekcję.
Jakub Zając, „Anna i Pan B.”. Wielka Litera, 304 strony, w księgarniach od stycznia 2023
Powiedziałem, że to wszystko proste i oczywiste tylko z pozoru, ale chyba sam siebie skoryguję, bo właściwie jest to proste bez dodatkowych zastrzeżeń, proste w zwyczajny i nieskrępowany sposób. Za początkową pokusę głębszej interpretacji mogę jednak winić nie tylko siebie i wyniesione z akademii przyzwyczajenia, ale też samego autora, w końcu trochę mnie do takiej wyczulonej lektury zaprosił. Dość powiedzieć, że już w pierwszych scenach wrzuca do jednego pociągu nieokreślonego bohatera K. (ma być uniwersalną figurą, może urwał się z „Procesu” Kafki?), dokłada tytułowego pana B. (tu sprawa jest niby wyjaśniona, ale wciąż zagadkowa – otóż B. jest czwartym wcieleniem duszy Baudelaire’a), a później jeszcze przeprowadza naładowaną kulturowymi odniesieniami konfrontację pisarza (siebie samego?) z czytelniczką (z nami?).
O ile na początku tożsamość centralnego bohatera pozostaje tajemnicą, to już po paru kolejnych stronach trudno myśleć o K. inaczej niż w kluczu autobiograficznym. Bo jak tu przykładać do książki narzędzia zwyczajowe dla fikcji literackiej, kiedy tak jaskrawo zaznacza się fakt, że o pisarzu K. opowiada nam pisarz Zając. Albo że autor w wywiadach (i na prawie trzystu stronach debiutu) otwarcie mówił o swoim pokonywaniu problemu alkoholowego, a w nowej książce robi ze swojego bohatera niepijącego alkoholika. Nawet ten epizod z Pilchowicami i zaproszeniem od czytelniczki – o którym normalnie pomyślałbym, że jest nieznośnie wydumaną i nieznośnie narcystyczną fantazją – wydarzył się w prawdziwym życiu prawdziwego Jakuba Zająca. W porządku, piszmy o tym, co znamy z autopsji. Tylko nie traćmy z oczu konsekwencji.
Im dłużej czytam „Annę i Pana B.”, tym jaśniej widzę, że problemem tej książki nie jest sam w sobie ultrapersonalny ton czy chwilowy nadmiar takich narracji w polskiej literaturze. Chodzi raczej o to, że autorowi trudno wygrzebać się spod osobistych wspomnień i spojrzeć poza ograniczony zakres epizodów, z którymi jest emocjonalnie związany. A przez to nie tematyzuje on potencjalnie najciekawszych kwestii, które ma na wyciągnięcie ręki.
Nie interesuje go na przykład, że dzisiaj twórców od odbiorców dzieli parę kliknięć w apce. Z obowiązkowej w ramach researchu przebieżki po socialach autora zdążyłem się zorientować, że Zając rozumie mechanizmy komunikacji w nowych mediach, nawet szerował na Instagramie mój post z fragmentem książki. Tymczasem w jego powieści spotkanie pisarza z czytelniczką nie staje się żadnym pretekstem do renegocjowania nadawczo-odbiorczych relacji czy choćby, bo ja wiem, luźnego pogadania z Kingowską wizją z „Misery”. W „Annie i panu B.” jesteśmy w bezczasie, w świecie bez właściwości i bez większego ciężaru, więc i pozbawionym siły przyciągania. Dostajemy co prawda krzepiącą anegdotę o tym, że literatura robi komuś realny zamęt w życiu, ale niewiele więcej wynika z tej spełnionej fantazji literatów.
Jasne, może w tej chwili narzekam, że nie dostałem książki, którą zaprojektowałem sobie w głowie na własne potrzeby, podczas gdy prawowitego autora taki projekt najzwyczajniej w świecie nie interesuje. Ustaliliśmy już przecież, że w głównej mierze chodzi mu o wyzyskanie uzdrowicielskiej mocy literatury, a z taką ambicją nie mam potrzeby jakoś specjalnie walczyć. „Anna i Pan B.” to literacka autoterapia, w której leczniczy okazuje się sam fakt opowiadania, a klasyczną farmakologię zastępują poetyckie metafory i okrągłe sentencje. Nawet z tak „bolesnej próby” okiełznania niedoskonałości ducha powstała proza, którą da się bezboleśnie wchłonąć, a przy sprzyjających warunkach – pewnie i zaleczyć nią własny ból istnienia.