Prorocy u kresu fantazji
Jared Rodriguez, Truthout / CC BY-NC-ND 2.0

13 minut czytania

/ Literatura

Prorocy u kresu fantazji

Igor Kierkosz

Jeśli Radosław Figura w „Ronie i naszym Mieście” przepisuje ideę antysystemowości na najpospolitszy scenariusz walki z doktrynerstwem, Marta Sokołowska w „Imperium Dzieci” w tym samym celu stwarza dla literatury oryginalny, wyważony oręż

Jeszcze 3 minuty czytania

Wygląda na to, że najpotężniejszym orężem przeciw nieudolnym rządom nadal pozostaje literatura. Pamiętacie, jak poseł zrzekł się immunitetu, bo przewertował tomik zaangażowanego poety? Albo kiedy minister po przeczytaniu noblistki przepraszał za wygłaszanie krzywdzących opinii o uchodźcach? I jak prezydent na wieść o nadchodzącej antologii polskiej literatury queerowej zawczasu odwołał swoje słowa o LGBT? Hordy czytających Polek i Polaków za sprawą powieściowych fabuł odnajdują siłę do walki z „łamaczami konstytucji, malwersantami i krętaczami”, żeby w końcu na dobre „odgrodzić się od zalewu bogoojczyźnianych talibów znad Wisły”. Jeszcze jedna „szydera na populistów i «betonowych konserwatystów»” i będziemy na ostatniej prostej ku Wielkiemu Demokratycznemu Wyzwoleniu.

Jakkolwiek absurdalnie brzmi ta fantazja, wciąż stanowi credo romantycznie zorientowanej części zwolenników opozycji – przeważnie wielkomiejskiej i rozsmakowanej w PRL-owskich paralelach. Dopóki ich recepta na uzdrowienie kraju krąży między facebookowymi grupkami o tematyce „kiedyś to było” a szerowanymi na potęgę życzeniami „smacznej kawusi, miłego dzionka”, nie ma w tym nic zaskakującego. Problem pojawia się wtedy, gdy któryś z przedstawicieli tego pokolenia – w poczuciu obowiązku i przypływie ambicji – postanawia aktualną rzeczywistość polityczną „wrzucić do literackiego blendera i zobaczyć, co wyjdzie”. Problem robi się większy, gdy z jakiegoś powodu duże wydawnictwo postanawia to opublikować.

Noga w drzwiach

Autor nazywa się Radosław Figura. Większość uzbieranych powyżej cytatów pochodzi z jego facebookowego walla. „Szydera na populistów” to z kolei sprawka Joanny Wach, autorki blurba powieści „Rona i nasze Miasto”. Pisarz niepotrzebnie się kryguje, nazywając samego siebie debiutantem. Ma już przecież na koncie książkowe sequele dopowiadające losy serialowej Magdy M. Wcześniej jako scenarzysta nie tylko powołał do życia najsłynniejszą prawniczkę w Polsce, lecz także współtworzył „Szpilki na Giewoncie”. „Rona”, jako nowy, kontestatorski rozdział w karierze Figury, miała być ostatecznym ciosem wymierzonym w chwiejący się fundament władzy „betonowych konserwatystów”. Na pewno zadrżeli ze strachu.

Radosław Figura, „Rona i nasze miasto”. Znak Koncept, 304 strony, w księgarniach od września 2021Radosław Figura, „Rona i nasze Miasto”. Znak Koncept, 304 strony, w księgarniach od września 2021

Szkoda tylko, że znowu wyłącznie w fantazjach, bo powieści przecież nie przeczytali i nie przeczytają. „Rona” o swoim monopolu na antysystemowość ma przekonywać wyłącznie tych już przekonanych. Mierzyć precyzyjnie w środek bańki, której członkowie przed kilkoma laty pielgrzymowali na manifestacje KOD-u, a dziś widzą w TVN-ie czy w pogrobowcach radiowej Trójki ostatni bastion wolnych mediów. Bo kto, jak nie oni, miałby wykrzyknąć: „W punkt!”, czytając o świecie, w którym siatkę miasta rządzonego przez prawicowych fundamentalistów wyznaczają ulice Lewackiej Zagłady albo Ofiar Genderyzmu? Miasta, dodam, w którym przez plac Kolaborantów można się przespacerować do Najwyższego Urzędu do spraw Poprawności Poglądowej imienia Goebbelsa. Któż, jak nie wspomniany target, miałby ze zrozumieniem kiwać głową, czytając o oficjelach biorących udział w Mszy Świętej Kościoła pod wezwaniem Kapłanów Pomówionych o Pedofilię? Mógłbym wyliczać dalej, ale w gruncie rzeczy chcę powiedzieć tylko tyle: „Rona” to opowieść migająca się od poszukiwania oryginalnych tonów, oparta na lekkostrawnej metaforze kreślonej bezwysiłkowym – bo wyświechtanym – gestem ironii.

Naprawdę chciałbym móc przyznać, że Figura miał w garści obiecujący punkt wyjścia. Ale bądźmy uczciwi – satyra oparta na dystopijnej paraleli, z więcej niż jaskrawymi odniesieniami do współczesnej polskiej rzeczywistości politycznej, to koncept dawno przeszczepiony na rodzimy grunt. Już w 1776 roku Ignacy Krasicki w „Mikołaja Doświadczyńskiego przypadkach” pożyczał utopijne pomysły od Thomasa More’a. A że w 2021 roku jesteśmy już wieki po Krasickim, dekady po Huxleyu i lata po Atwood, to „Rona” okazuje się co najwyżej przeszczepem przeszczepu. Żeby taka operacja się powiodła, potrzeba niezłego chirurga – zręcznego i pomysłowego.

Figurze brakuje obu tych cech. Ze wszystkich możliwych strategii wybiera najwygodniejszą: wprawić niekoherentne i nieinteresujące pomysły w bezcelową cyrkulację, licząc na to, że tak zwana słuszna sprawa i tak zwana ostra brzytwa ironii nadadzą im wystarczający pęd. Spoiler: nie nadadzą. Pisarskie ambicje wyhamowuje pewna specyficznie ukierunkowana obsesja. Rzecz w tym, że Figura nie może się obyć – a jest to niemożność kompulsywna – bez męczących, niepotrzebnych, zadziwiających, niepokojących i nieustannie powracających opisów wyuzdanego seksu.

Ręce pod kołdrą

Trzeba by wielkich nakładów dobrej woli, żeby wyczytać z naddatku erotyzmu proroctwo o stanie państwa pod zbyt długimi rządami konserwatystów. Sprawa byłaby też prostsza, gdyby Figura przyznał wprost, że poszukuje tej samej podniety, którą widzom tanich slasherów zapewniają hektolitry sztucznej krwi. Tymczasem, zamiast deklarowanego obnażenia „wspaniałego męskiego, patriarchalnego mitu”, dostajemy raczej obnażenie pojmowane jak najdosłowniej, cielesne i wulgarne. Ale może rzeczywiście coś głębszego jest tu na rzeczy. Leciałoby to mniej więcej tak: nie godzę się na patriarchalny mit, więc będę go powielał w najmniej adekwatnych miejscach powieści, podglądał damskie pośladki z wszelkich możliwych perspektyw, używał dziaderskiego języka i przypominał po stokroć skompromitowane schematy opowiadania o kobietach. Stąd płynie już prosty wniosek: w świecie pogrążonym w zamęcie fundamentalizmu – świecie, który przestał walczyć, bo na dobre przyswoił sobie wyznawane przez rząd wartości – jedyną możliwą opcją wyzwolenia z okowów moralnej pruderii jest seksualny hedonizm. „Chodziło wyłącznie o fizyczne spełnienie – mówi w pewnym momencie narrator – miłość nie istnieje. A skoro tak, bogiem zostaje seks”.

Tyle że w swoim przetworzeniu motywu Sodomy i Gomory Figura postanawia ocalić nie dziesięciu sprawiedliwych, lecz zgraję jurnych chłopców. Za każdym razem, gdy któryś bohater ocenia, że „dziewczyny (…) lubiły, kiedy im to robił. Chodziły za nim, żeby to zrobił. Prosiły się”, a atrakcyjna bohaterka „z całą pewnością zasługiwała na najbardziej seksualne myśli i marzenia” – otóż za każdym razem brzmi to nie jak dekonstrukcja „wspaniałego męskiego, patriarchalnego mitu”, tylko jak jego ostateczny triumf.

I to tutaj „Rona” osiąga swój paradoksalny efekt. Na dobre zniechęca do wszystkich mężczyzn, a zwłaszcza do lubieżnych polskich pisarzy, piórem i alegorią wojujących o wolność w tym antyludzkim państwie.

Serce na dłoni

Morał nasuwałby się sam: dajmy spokój z dystopiami. Po lekturze „Rony” byłbym gotów wpisać ten pryncypialny postulat na sztandary i iść z nim w miasto. Ale traf chciał, że w podobnym czasie ukazało się „Imperium Dzieci” Marty Sokołowskiej, promowane przez wydawcę jako rzecz o świecie, „w którym dążenie do doskonałości przybiera formę fanatyzmu”. Od pierwszych zdań powieści akcja sytuuje się na „najszczęśliwszym moście najpiękniejszego miasta pod słońcem”, gdzie „dekretem zarządzono kres cierpienia”, więc z trudem musiałem odganiać flashbacki z „Rony”. Jednak żaden z najtęższych umysłów literackiego światka, wzbijających się na wyżyny kreatywności w poszukiwaniu wściekłych określeń na Kaczora Dyktatora, nie przerażał prawdopodobieństwem swojej wizji tak bardzo jak autorka „Imperium Dzieci” – książki, która nawet na moment nie próbuje opowiadać o polskiej rzeczywistości w roku 2021, a w efekcie opowiada o niej najwięcej. Choć o innych sprawach też, o innych przede wszystkim.

Marta Sokołowska, „Imperium Dzieci”. Biuro Literackie, 170 stron, w księgarniach od lipca 2021Marta Sokołowska, „Imperium dzieci”. Biuro Literackie, 170 stron, w księgarniach od lipca 2021Oto nieokreślona czasowo (ale raczej nieodległa) przyszłość i nieokreślone etnicznie (ale to raczej wszystko jedno) społeczeństwo, w którym A-Caryca sprawuje pieczę nad kastową dystrybucją przywilejów. Jesteś pełnoprawną obywatelką zdolną do wychowania dziecka? Możesz otrzymać zasłużony emblemat „A” i widoczną dla wszystkich opaskę na rękę – baby-ring, kolorem odpowiadający poziomowi twojej szlachetności. Nie nadajesz się do życia w społeczeństwie, a już na pewno do dbania o nasze najwyższe dobro – dzieci? Dostaniesz wypalony na czole „X” oraz wieczną pogardę w gratisie. To układ wytwarzający, wbrew realnym pragnieniom jego uczestników, sztuczne potrzeby przynależności i prestiżu. Pomysł na całościowy projekt Miasta Dzieci komplikuje się z każdą stroną, mniejsza jednak o szczegóły. Ważniejsze jest to, co autorka robi z tym pomysłem.

U Sokołowskiej mierzenie się z dystopią jest nie tyle pretekstem do doraźnej walki z politycznymi wichrzycielami, ile sprawdzianem wytrzymałości dla systemu jako naczelnego porządku rzeczywistości. „Imperium...” korzysta w tym celu z konceptu, który w ostatnich latach napędzał przynajmniej kilka ekscytujących fabuł filmowych – podziemnej przestrzeni komentującej to, co na powierzchni. W „To my” Jordana Peele’a była ona pretekstem do opowiedzenia o rasistowskim podłożu nierówności ekonomicznych. W „Parasite” stanowiła metaforę klasowego społeczeństwa. W ostatnim filmie Charliego Kaufmana na tę drugą stronę wchodziło się w poszukiwaniu własnej podświadomości. Dla Sokołowskiej podziemie staje się probierzem antysystemowych koncepcji. To z jednej strony wyzwalająca ucieczka przed okiem A-Carycy (Wielkiego Brata na miarę naszych czasów). Z drugiej jednak – ucieczka w inny rodzaj systemu. Nawet jeśli anarchistycznego, to czy na pewno uwalniającego?

Jedni powiedzą o nim: arkadia, inni: skupisko szaleńców. Gdzie dwóch się bije, tam wchodzi narratorka i pyta o szansę na realną wolność poza systemem. Albo o to, czy w ogóle opłaca się wziąć czerwoną pigułkę zamiast niebieskiej i sprawdzić, co leży na dnie króliczej nory. Perspektywa zdaje się pociągająca – wyjście poza owczy pęd i odkrycie podszewki rzeczywistości, prześwietlenie mechanizmów władzy i postawienie się ponad jej wyznawcami.

Jednak choć najłatwiej byłoby opowiedzieć się za kontestatorami i idąc w ślady Figury, odciąć od znienawidzonych wyznawców opresyjnego systemu, Sokołowska bierze rzeczywistość pod włos. Zadaje pytania o zasadność wyrzeczeń na rzecz bezpiecznej egzystencji, o pozycję dziecka w społeczeństwie, wreszcie o granice swobód i opiekuńczości państwa. Podziemne anty-Imperium nadaje kontekst rozgrywkom znanym z powierzchni. Gdzieś na granicy tych przestrzeni wybrzmiewa dyskusja o klasowym, ekonomicznym czy stratyfikacyjnym wymiarze życia w nowoczesnym społeczeństwie. A jeśli komuś nie w smak takie ścieżki interpretacyjne, może swobodnie czytać „Imperium” jako rozprawę o kontroli reprodukcji czy pronatalizmie, włączać je w dyskusję o aborcji albo o państwie socjalistycznym, systemie totalitarnym i jakim tam jeszcze.

Podczas gdy bohaterowie „Imperium” oswajają przerażającą rzeczywistość, opowiadając sobie mit „najpiękniejszego miasta pod słońcem”, Sokołowska dekonstruuje go, zdradzając czytelniczce i czytelnikowi niby proste, ale chyba nie tak oczywiste proroctwo: „Strzeżcie się, bo w bezbłędnych sytuacjach będzie dużo błędów”.

Wiatr w oczy

Jeśli Figura, idąc w populistyczne klisze, przepisuje ideę antysystemowości – rebeliancką przecież, więc już w zamyśle ekscytującą – na najpospolitszy scenariusz walki ze współczesnym doktrynerstwem, Sokołowska w tym samym celu stwarza dla literatury oryginalny, wyważony oręż. To rozbrajająca w swej prostocie obserwacja, że każdy system jest i będzie nudny; każdy będzie nieuporządkowany; każdy będzie opresyjny i jednocześnie dający poczucie bezpieczeństwa. A jeśli warto walczyć o ograniczenie jego ekspansji, to nie dla obrony mitycznie pojmowanej Wolności i Demokracji czy dla obalenia Dyktatury Ciemnogrodu, tylko z myślą o przyziemnych wartościach dotyczących każdej osoby – przyzwoleniu na różnorodność i wolność wyboru, na manifestację własnej tożsamości bez ryzyka osądu, na życie nieschlebiające za wszelką cenę panującym zasadom, otwarte na inność i dialog.

Ostatecznie i tak nie odkryjemy obiektywnej moralności, nie nadążymy za właściwymi ścieżkami działania. Sokołowska mówi o tym ustami swojej bohaterki: „Nigdzie indziej i nigdy wcześniej realność nie stawała się tak trudna do wytrzymania. Wszelkie próby jej zrozumienia okazywały się niemożliwe”. Podczas gdy autorka „Imperium” dociera do tej nihilistycznej prawdy, Figura kluczy między ulicami Genitalną, Sromową i Absolutyzmu, przekonany, że w pełni zrozumiał swoją realność, więc może traktować wrogów z buta i mówić tylko do swojaków. Zerkam na mapę jego Miasta, umieszczoną na wyklejce twardej oprawy. Do bulwaru Miłości Bliźniego prowadzi całkiem długa droga.

Literacki Sopot


Cykl tekstów poświęconych debiutom literackim powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot. Dziesiąta edycja odbędzie się w dniach 19-22 sierpnia 2021 roku, a motywem przewodnim będzie literatura włoska.

 

 

 
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).