Tylko sobie zerkać

Igor Kierkosz

Książki Adama Kaczanowskiego są bardziej wywrotowe niż otwarcie deklarowane eksperymenty, bo po prostu pisze on tak blisko powszedniości, że aż awangardowo. Jeśli w „Ze Słowackiego” jest konceptualistą, to na pewno nie bardziej niż dotychczas

Tylko sobie zerkać

Jeszcze 3 minuty czytania

Tylko sobie zerkać

W internecie nazywają ich lurkerami. To tacy, co sobie chętnie zajrzą, poczytają, skorzystają, ale żeby samemu coś publicznie napisać, cokolwiek zainicjować, to już niekoniecznie. Raczej nieszkodliwi ludzie, pewnie zresztą większość niż mniejszość z nas. Lurkerzy – nawet jeśli z reguły nie reagują – to przecież widzą, obserwują. Możliwe, że uważniej niż pozostali.

Trzeba było siedemnastej książki, żeby Adam Kaczanowski wyszedł z szafy jako jeden z nich. Nie żeby wcześniej nie dawał sygnałów – praktycznie cały jego dorobek bierze się z ekstremalnego podglądactwa, może tylko w tym bardziej etycznym wydaniu, które dzisiaj nazywa się uważnością. No ale gdybym tak powiedział, czułbym, że w tym przypadku to trochę przestrzelone słowo. Jeszcze ktoś by pomyślał, że w literaturze Kaczanowskiego mieszka ten nieszczęsny czuły narrator. Tymczasem to pisanie wypływa, owszem, z uważnego przypatrywania się, ale jeszcze bardziej z nachalnego przysłuchiwania, gdzieś na granicy wścibskości. O jego metodzie zwykło się mówić, że to poetyka „grubej kreski”, chociaż ja bym raczej kombinował z „wąskim kadrem”. W końcu nie o dorysowywanie tu idzie, tylko o robienie zbliżeń – zerkanie w okienko monitora, w okno na podwórze. Taki żywot lurkera.

Z boku

Kaczanowski obserwuje z tym rodzajem inteligencji, który łatwo pomylić ze złośliwością. Bo jak to tak – pisarz z klatki obok będzie nam grzebał w sekretach, wyciągał nasze brudy? W najnowszej książce odsłania się ze swoim grzebaniem o tyle śmielej, że bez żadnej krygacji sięga po wpisy z zamkniętej grupy na fejsie. „Ze Słowackiego” to kompilacja wypowiedzi z sąsiedzkiego forum, na którym żoliborzanie zebrali się, rzecz jasna, w celu wzajemnej pomocy, a w praktyce, rzecz równie jasna, tylko uprzykrzają sobie życie. Jak na pisarza lurkera przystało, Kaczanowski staje z boczku i spokojnie sobie słucha.

Choć to też nie do końca tak, bo przecież całość jest mocno parafrazowana, narrator jakoś ją sobie formatuje, jakoś przekomponowuje, a ostatecznie doprowadza do zupełnie fikcyjnej, daleko posuniętej eskalacji. Bezpośrednio z podglądactwa jest tu hiperrealistyczny punkt wyjścia, cała reszta to już czysto gatunkowa jazda bez trzymanki. Dość powiedzieć, że zaczyna się od zupełnie niewinnych wpisów („Czy ktoś mi doradzi, jak zatamować krew z czubka małego palca?”), a kończy na horrorowej masakrze („Morze mojej krwi w windzie. (…) Utoniecie w mojej krwi”).

Adam Kaczanowski, „Ze Słowackiego”. Ha!art, 104 strony, w księgarniach od października 2023

I może to nawet sensowne, że wkracza tu logika koszmaru, bo osiedlowemu forum faktycznie bliżej do filmu grozy niż do demokratycznego safe space’u. Od komentarza w dobrej wierze do wyzwisk i obowiązkowych ataków ad personam przechodzi się tu jednym krokiem, jak z przedpokoju na klatkę schodową. Ekstremalna eskalacja zdarzeń i przemocy w „Ze Słowackiego” to po prostu nieco bardziej przegięta ilustracja internetowej wymiany zdań. Nawet jeśli nie oberwiemy bluzgiem, to w najlepszym wypadku zaatakuje nas, sama w sobie opresyjna, niekończąca się ściana tekstu. W końcu egalitarność facebookowej grupki zachęca do wyrzygiwania swoich prywatnych historii z najmniejszymi szczegółami. Skoro nie ma limitu znaków, to nie ma też miejsca na zwięzłość:

Ja parę dni temu, rano, po przebudzeniu, zauważyłam, że drzwi wejściowe do naszego mieszkania są uchylone. Nie mam stuprocentowej pewności, że je zamknęłam na klucz, mogłam nie przekręcić klucza, ale na pewno nie zostawiliśmy ich niedomkniętych. Laptopy, portfele, telefony, nic nie zginęło. Wszystko było na swoim miejscu, więc to nie była kradzież, nie żadne włamanie. Mąż mówi, że pewnie któreś z nas niedokładnie zamknęło drzwi i tyle, może jakiś przeciąg na klatce schodowej czy coś, ale ja nie wiem, czuję się z tym dziwnie. Teraz co wieczór, przed pójściem spać, sprawdzamy, czy drzwi są zamknięte na klucz. I on, i ja. A, i mamy w mieszkaniu kota. Cud, że wtedy przez te uchylone drzwi nie uciekł.

Bliska rzeczywistości jest też forma samego tekstu, naśladująca ciąg facebookowego walla. Stare posty wyświetlają się na nowo, kiedy tylko ktoś dorzuci swój komentarz, popularne wątki wracają na szczyt feedu, a my oczywiście czytamy na okrągło wciąż to samo, na własne życzenie karmiąc się nieuchronnym nadmiarem. Kaczanowski rozumie, że wykarczowanie tych wypowiedzi z naddatkowych informacji, z tych wszystkich cytatów z mężusia i wtrętów o niesfornym kocie byłoby pogwałceniem zasady mimesis. A „Ze Słowackiego” to przecież – na swój pokręcony sposób, ale jednak – realistyczna opowieść o współczesności.

Ze środka

Dlatego fakt, że wydawnictwo Ha!art włącza tę książkę do swojej Linii Konceptualnej, może być trochę mylący. Jasne, czytanie tego przypomina scrollowanie facebookowej ściany i w tym sensie jest to proza konceptualna, grająca z formą i z czytelniczymi przyzwyczajeniami. Ale temu eksperymentowi daleko do takich Ha!artowych konceptów jak „Narodowy spis zespołów” Artura Sobieli i Tomasza Sikory albo „Hejt polski” Mai Staśko – czyli pozycji z nurtu found footage, stricte kompilacyjnych, nieingerujących w zastany materiał, a w związku z tym dalekich od codziennych doświadczeń zjadaczki prozy.

Tymczasem Kaczanowski to jednak porządny pisarz, nie żaden kompilator. Jeśli w nowej książce jest konceptualistą, to na pewno nie bardziej, niż był nim dotychczas. Jego literatura zawsze wymykała się potocznym definicjom eksperymentu – nie była efekciarska ani nastawiona na przewrót, nie szukała na siłę dziwności. I paradoksalnie dokładnie to robiło z niego dziwaka na tle rodzimej produkcji literackiej. Teksty Kaczanowskiego są bardziej wywrotowe niż otwarcie deklarowane eksperymenty, bo po prostu pisze tak blisko powszedniości, że aż awangardowo.

Inna sprawa, że ta powszedniość potrafi u niego wyglądać jak totalna groteska. Niezależnie od tego, czy podpatruje jakąś rodzinę ze stołecznego osiedla, pracowników nudnego biura czy dzieciaki na placu zabaw, powstałe obrazki wydają się jakoś przekręcone, wykoślawione. Dopiero przy bliższej lekturze wychodzi na jaw, że to niezupełnie tak. Że wrażenie dziwności bierze się tu nie z kreowania szalonych sytuacji. Przeciwnie, Kaczanowski wyciąga na wierzch zupełnie codzienne praktyki, które tylko mocą umowy społecznej uznajemy za przekroczenia.

Co zresztą wcale nie przeszkadza nam w nich uczestniczyć. W książce „Zabawne i zbawienne” były to choćby przepychanki pracowników biura z panem sprzątającym, zamawianie jeszcze żywych zwierząt w restauracjach albo nienawistne małżeńskie kłótnie o zgubione klucze. Słowem – drobnostki, które dopiero w zbliżeniu wypadają w najlepszym razie niepokojąco, a w najgorszym – zupełnie przerażająco.

Można by czytać „Ze Słowackiego” jako rozwinięcie tych obserwacji, jeśli nie w ogóle kontynuację wielu innych ulubionych motywów autora. Sześć lat temu pisał w „Celach” (w wierszu „Zatłoczony korytarz miłości”), że „Niewiele brakuje ludziom, by zaczęli rzucać się sobie do gardeł w autobusach”, i ta prognoza w zasadzie w najnowszej książce się spełnia. Kaczanowski dorzuca do niej jeszcze rozdział opisujący fikcyjny film, a coś podobnego mieliśmy przecież w „Czego boją się rodzice” z 2019 roku. Nie mówiąc już o tym, że „Ze Słowackiego” dzieli się na trzy diametralnie różne części, jakby autor nie mógł pociągnąć spójnej narracji dłużej niż przez parędziesiąt stron – a to już w ogóle jego firmowy chwyt. Czy ze znajomej materii tego projektu literackiego Kaczanowski wyciska więc ostatecznie cokolwiek świeżego?

Z dołu

Trzeba by najpierw zapytać, po co mu te ciągłe powroty, bo przecież nie z nostalgii ani z lenistwa. Trochę przypomina w tej kwestii Białoszewskiego – owszem, zrobił sobie ze wspólnot mieszkaniowych powtarzalny temat, tylko że za każdym razem testuje różne strategie jego opracowania. Nie zawiodą się ci, którzy oczekują od „Ze Słowackiego” tylko poprzestawiania znanych pionków, ale dla poszukiwaczek innowacji też jest tu mnóstwo do odkopania. Jeśli więc Kaczanowski uprawia literacki recykling, to robi to koncertowo.

Mnie najciekawiej było patrzeć, jak klaruje się jego refleksja o życiu w samym środku systemu. O sile sprawczej, a raczej niemocy lokatorów późnego kapitalizmu i późnej polskości. Wiem, brzmi to jak powtarzany do znudzenia w nowej literaturze atak na najłatwiejsze cele, zresztą od lat te same. Nawet przestrzeń osiedla prawie samoistnie układa się w zręczną metaforę, w której linia podziału na „naszych” i „tamtych” biegnie wzdłuż ogrodzenia. Stawką w walce tych plemion jest poszerzenie strefy wpływów o dodatkowy kawałek trawnika, wyratowanie paru tujek od wycięcia, zarezerwowanie placu zabaw wyłącznie dla miejscowych dzieci. To metafora o niewyczerpanym potencjale – nowe żoliborskie osiedle jako soczewka, w której skupia się prawda o Polsce. Jasne, że to kusi.

Tylko że Kaczanowskiego nie interesuje tworzenie wielkich analogii. Mało tego, w samej książce próbuje pokazać, jak śmiesznie wypadają one na gruncie artystycznym. Właśnie po to tworzy postać cynicznego producenta, który – zanim przyzna, że tak naprawdę nienawidzi swojej pracy – spełni fantazję o filmowej adaptacji „Lekarza wiejskiego” Kafki, wrzuci do niej zagmatwane symbole, włoży w usta bohaterów przypadkowe frazesy o rewolucji, puści w tle sztuczny szloch; generalnie zrobi wszystko, żeby urzeczywistnić utopię sztuki, która swoimi środkami komentuje i naprawia rzeczywistość.

Ostatecznie producentowi wyjdzie z tego jakieś kuriozum, pusty gest. Kiedy na ekranie przetoczy się „Rewolucja płonących toi toiów”, a widzowie na pokazach testowych pomarudzą, że w sumie to nic z tego nie kumają, producent dorzuci w montażu planszę mówiącą: „NIEPEWNOŚĆ I ZAGUBIENIE TO INTELEKTUALNYCH PRZYGÓD SPEŁNIENIE”. I nadal będzie mógł sprzedawać swój film, targetując go do widzów o inteligenckich aspiracjach, którzy tak bardzo pragną traktatu o współczesnym świecie, że zobaczą go nawet w sztucznie sfabrykowanym bełkocie.

Głupie? Pewnie, ale ten fikcyjny plan fikcyjnego producenta sprawdza się i w zupełnie rzeczywistym świecie, skoro czołowy polski krytyk marksistowski zupełnie serio doszukuje się w powieściowej „Rewolucji płonących toi toiów” gestu „wendety prac społecznie niezbędnych”, co może i nie byłoby nadużyciem z perspektywy marksistowskiej, ale w kontekście całej powieści brzmi jednak jak nadmierne zaufanie owemu producentowi. A mówiąc ściślej – jego cynicznemu modus operandi, wedle którego mamy wsłuchiwać się w diagnozujące rzeczywistość opowieści, które w gruncie rzeczy niczego przecież nie załatwiają. Może też po prostu nie przekonują mnie interpretacje, które redukują „Ze Słowackiego” do opowieści z kluczem.

Z miłości

Kaczanowski chyba nigdy nie wierzył w diagnozy, w zbawienne odpowiedzi na kryzys, w próby ratowania świata poprzez literaturę. Nie dlatego, że jest nihilistą albo że lekceważy walkę o lepsze jutro. On najzwyczajniej w świecie jest pospolitym lurkerem, a jego brak odpowiedzi to też prawomocna reakcja. Trudno o pisanie dalsze od koniunktury, a przy tym wcale nie migające się od istotnych kwestii wziętych prosto z naszych podwórek. Pisanie, które nie zadowala się zmasowanym nalotem na łatwe cele, ale rozbraja je własnymi metodami, trochę przy okazji, bez powiewania sztandarem aktualności. Wydaje mi się, że patrząc sobie gdzieś z boku, Kaczanowski odkrywa więcej niż najgłośniejsi ideowcy. Sam wyjaśniłby pewnie, że nie będzie walczył o idee, dopóki walka w istocie „nie ma nic wspólnego z nami”.

Wziąłem sobie ten cytat z „Zatłoczonego korytarza miłości”, tamtego wiersza, o którym już wspominałem. Mógłby zresztą robić za manifest Kaczanowskiego, bo – zupełnie odwrotnie niż klasyczne manifesty – z deklaratywności ma w sobie niewiele, co najwyżej tyle: „Nie chce mi się już gadać o świętych obrazach i obrazkach. To nie ma nic wspólnego z nami”. Oprócz tego, że to jeden z najpiękniejszych znanych mi wierszy o miłości, przy okazji jest autorskim wyznaniem wiary w to, co potrafi literatura. Albo raczej: jak nie potrafi w wielkie słowa i może właśnie w swoich momentach ułomności porusza najbardziej.

Ale to w innej książce, „Spisie treści”, Kaczanowski wygłasza swoje credo jeszcze prościej, może najprecyzyjniej: „W dupie mam każdego mądralę, którego poruszają idee, nie ludzie”. To by nawet pasowało jako jego komentarz na tamtym żoliborskim forum, pewnie zebrałby sporo reakcji. Tylko że jemu chyba nadal najlepiej, kiedy tylko sobie zerka.