Czytać znaczy żreć

Igor Kierkosz

„Dawno temu w Warszawie” – długo oczekiwana kontynuacja opowieści Jakuba Żulczyka o dilerze warszawskich elit – siłą rzeczy staje się sprawdzianem, czy literatura da radę dogonić nowoczesne miasto. I czy pisarz wyjdzie z tego wyścigu z twarzą

Czytać znaczy żreć

Jeszcze 4 minuty czytania

Czytać znaczy żreć

Co za koszmar. Nie dość, że twoja książka sprzedała się w setkach tysięcy egzemplarzy, to jeszcze serial na jej podstawie dorzucił do stawki kolejny wór oczekiwań. W co drugim wywiadzie pytają cię, czy będzie sequel, a tu mija prawie dziewięć lat, w trakcie których zmieniasz się ty i twoje pisanie. Zresztą zmieniasz się nie tylko ty, cała popkultura pędzi innym torem. Z excelów największych wydawców i studiów filmowych jasno wynika, że w cenie są emancypacyjne fabuły, ważne tematy i dotychczas marginalizowane reprezentacje. Publiczność zdążyła się zorientować, że nie zawsze trzeba jej do szczęścia: więcej, bardziej i efektowniej, czasem można też: czulej, bardziej świadomie. Powiedzieć w towarzystwie, że lubi się brutalne, męskie opowieści, to już trochę obciach. Tymczasem „Ślepnąc od świateł” należy jeszcze do poprzedniego świata, w którym wyższą formą uznania było stwierdzenie „mocny”, a nie „potrzebny”. I weź tu napisz tę kontynuację.

Zresztą dopiero co serial „Warszawianka” pokazał, że można się mocno przejechać na niby sprawdzonym, niby uniwersalnym pomyśle. Borys Szyc dwoił się i troił, żeby oddać rozterki wielkomiejskiego bon vivanta, a i tak po premierze krytycy narzekali, że „wielkie miasto” jest już gdzie indziej. Nawet jeśli w scenariuszu Jakuba Żulczyka główny bohater nazywał się Czuły, to sporo widzów i widzek uznało, że to nie ich rodzaj czułości. Że już niekoniecznie spędzają każdy kolejny weekend na Zbawiksie, żeby o świcie snuć przećpaną gadkę o swoich porzuconych partnerkach i porozpoczynanych terapiach. Mają to już za sobą.

„Dawno temu w Warszawie” – długo oczekiwana druga część historii o dilerze warszawskich elit – siłą rzeczy staje się sprawdzianem, czy literatura da radę dogonić nowoczesne miasto. I czy pisarz wyjdzie z tego wyścigu z twarzą.

Proza uliczna

Sam autor dużo opowiada o tym, że ta powieść musiała być inna od „Ślepnąc…”. Całkowicie się z nim zgadzam, ale chyba mamy na myśli zupełnie różne powody. Ja szedłbym w argumenty o nieprzystawalności tamtego sposobu tematyzowania przemocy do dzisiejszej wrażliwości czytających. Żulczyk mówi z kolei o niebezpieczeństwie znudzenia swoich odbiorców; o tym, że przejrzeliby próbę odcinania kuponów i nie łyknęli znowu tego samego rodzaju opowieści. Jak rozumiem, różnica między nami wynika więc z profesji: podejrzliwość krytyka wobec konwencji versus strach autora przed utratą czytelnika.

Jakub Żulczyk, „Dawno temu w Warszawie”. Świat Książki, 800 stron, w księgarniach od października 2023

Tylko że to rozróżnienie zaczyna się przy „Dawno temu w Warszawie” niuansować. Po raz pierwszy w swojej karierze Żulczyk tak mocno wychodzi naprzeciw różnym oczekiwaniom, balansuje między odmiennymi językami, zdaje się otwierać na zupełnie nowe grupy czytelniczek. Bohater jego powieści nie dość, że „kupił sobie komputer”, to jeszcze zaangażował się politycznie, zadeklarował światopoglądowo, stanął po stronie faktycznej – nie tylko romantycznie rozumianej – czułości.

Pazina, w pierwszej części sprowadzona do figury „damy w opałach”, tutaj wraca jako niejednoznaczna bohaterka. Przy dzisiejszej mainstreamowej koniunkturze najłatwiej byłoby z niej zrobić feministyczną wersję dawnej siebie – odwrócić wektor na sprawczość – ale Żulczyk nie idzie w takie oczywistości. Oddaje Pazinie tyle samo głosu co Jackowi, drugiemu głównemu bohaterowi, a przy tym nie wykuwa jej charakteru w krysztale. Nawet jeśli robi z niej opiekunkę przytułku dla poharatanej przez życie queerowej młodzieży, to jednocześnie pokazuje Pazinę w sytuacjach, kiedy ta nie radzi sobie z obowiązkami, przesadza z ziołem, podejmuje złe decyzje. Jacek dla odmiany staje się gościem, któremu nie da się nie współczuć, ale którego dosłownie chwilę później trudno nie potępić. Diler elegant zrzuca drogie ciuchy i odwala najbardziej ambiwalentne akcje ze wszystkich dotychczasowych bohaterów Żulczyka. W tym układzie tylko Dario pozostaje w miarę prostolinijną postacią – jego przemiana to po prostu ciągłe przesuwanie granic ekstremum. Ale o tym za chwilę.

Bo jeśli idzie o otwarcie na nowe grupy odbiorców, to ważniejsze rzeczy dzieją się na drugim i trzecim planie. Obok gwiazd ze „Ślepnąc od świateł” nową powieść zasiedlają wyjątkowo znajomi przedstawiciele rodzimego krajobrazu społecznego. Zwierciadło Żulczyka tym razem przechadza się po dziedzińcu wypełnionym protestującymi kobietami, opresjonowanymi LGBT-ami, zmęczonymi aktywistkami. Do tego dochodzą nieudolni politycy, przemocowi policjanci, zawodnicy MMA wyjęci niemal wprost z dzisiejszych freak fightów. Przyznacie, dość szeroka panorama społeczna. Jakby tego było mało, wszystkich ich zastajemy w momencie pandemii, zahaczamy o rok 2019, a późniejsze rozdziały są datowane kolejnymi miesiącami 2020 i 2021 roku. Współcześniej niż w „Dawno temu…” już się nie da, obszerniej też byłoby trudno (całość to dokładnie 800 stron prozy).

Serial „Ślepnąc od świateł”, HBO, 2018Serial „Ślepnąc od świateł”, HBO, 2018

Wychodzi więc na to, że nowa powieść Żulczyka odpowiada na głód potężnej współczesnej narracji, za którą niektórzy tak tęsknią. Nawet jeśli dyskusja o niej wydaje się dość przebrzmiała, to kategoria „wielkiej powieści” wciąż bywa punktem odniesienia – a to w kontekście Ishbel Szatrawskiej, a to Edwarda Pasewicza. Gdy na spotkaniach autorskich Mateusz Górniak ironicznie zapowiada, że jego kolejna książka będzie właśnie „wielką prozą polską”, to przecież sugeruje, że i najmłodsze pokolenie piszących jest tego głodu świadome. Głodu, który z jakiegoś powodu nie daje się zaspokoić. A co, jeśli niektórzy zwyczajnie nie chcą dać się nakarmić?

Śródliteratura

Kiedy opowiadałem znajomym ze środowiska, że pracuję nad tekstem o nowej książce Żulczyka, jakoś często słyszałem: „Współczuję”, choć wtedy jeszcze nikt nawet jej nie przeczytał. Sam łapałem się na ostrożnych odpowiedziach, że „nie jest tak źle”, że to „nawet interesująca” książka. Jakbym nie mógł powiedzieć – po prostu, jak człowiek – że mi się podoba.

Takie wyznanie wiary to nie wyłącznie deklaracja estetyczna, ale też etyczna; grzech przeciwko ustalonemu (niby przez kogo?) konsensusowi. Ten zakłada, że literatura Żulczyka – gatunkowa, nieraz wulgarna, dobrze się sprzedająca – nie do końca mieści się w naszych hierarchiach. W praktyce oznacza to choćby ograniczanie obecności w konkretnych mediach i brak nominacji od gremiów konkretnych nagród literackich. W ten sposób, wierząc w istnienie bardziej i mniej uprawnionych hierarchii, sami sobie robimy ograniczony obieg kultury. Nie ma w nim miejsca (właściwie czemu?) dla porządnych, bardziej rzemieślniczych pomysłów na literaturę. Mam wrażenie, że podstawowy warunek załapania się na wyścig o krytycznoliterackie uznanie nadal pozostaje ten sam. Bycie spoza tak zwanego środka.

Tymczasem, kiedy pisałem wyżej o swojej podejrzliwości wobec konwencji, miałem na myśli tylko jedną rzecz: głupio, żeby robiła za wymówkę przy niedostatkach jakości. Bo gdy skrzypi konstrukcja albo bohaterowie są niewiarygodni, to niewiele pomoże tłumaczenie, że „nie rozumiesz konwencji”. Problem w tym, że rezerwę wobec wzorców gatunkowych łatwo zamienić w elitaryzm, który skazywał Żulczyka na krytycznoliteracką banicję.

Na tym etapie moglibyśmy już dać sobie spokój ze środowiskowym snobizmem. Nie sądzę, że do recenzowania książek Żulczyka koniecznie potrzeba krytyczki, która „interesuje się kulturą niską”. Możemy również skończyć z gadaniem, że czytać Żulczyka to jak słuchać „Lambady”, podczas gdy literatura właściwa to raczej Mahler. Nie przypominam sobie też na przykład, żeby przy okazji premiery gigantycznych „Ksiąg Jakubowych” ktoś – tak jak przy „Wzgórzu psów” – wyliczał opłacalność lektury według wzoru: cena za książkę podzielić przez liczbę stron. Jasne, pisania Żulczyka można nie lubić, można wytykać mu konkretne braki. Ale to nieprawda, że nie da się o nim poważnie porozmawiać.

Serial „Ślepnąc od świateł”, HBO, 2018Serial „Ślepnąc od świateł”, HBO, 2018

Czy chcę przez to powiedzieć, że nie mam zarzutów do „Dawno temu w Warszawie”? Pewnie, że nie. Ale żeby o nich pogadać, wolałem ustalić, że w ogóle chcemy się wzajemnie słuchać. Zgoda? To jedziemy dalej.

Diabły

Gdyby spiąć katalog dzieł Żulczyka w jedną grubaśną antologię, dostalibyśmy w sumie bardzo konsekwentną opowieść – ponad pięć tysięcy stron o powstawaniu i panoszeniu się zła w gościnnym w gruncie rzeczy świecie. Oczywiście zła pod przeróżną postacią. Czasem dosłownego, ubranego w cieńszy woal („Wzgórze psów”, „Czarne słońce”), czasem w grubszy („Instytut”), a ostatnio w coraz bardziej realistyczny, ludzki konkret („Informacja zwrotna”). Tak czy inaczej – za każdym razem wszechogarniającego. Bo u Żulczyka sprawa jest prosta: nawet jeśli sam nie jesteś zainteresowany wchodzeniem w konszachty ze złem, to ono i tak zainteresuje się tobą.

W „Dawno temu w Warszawie” ta maksyma zyskuje najdalej posuniętą, praktyczną realizację. Odkrywanie zła odbywa się tu przez realistyczne opisy przemocy. Brutalna ilustracja zastępuje gładki bon mot częściej niż dotychczas u tego pisarza. Nie zliczę, ile razy ktoś traci tu zęby, ile razy krew i rzygi bryzgają na warszawskie ulice, ile par spodni zostaje obsikanych ze strachu i z poniżenia. W pewnym momencie zahacza to aż o misery porn, a ja zaczynam pytać: po co?

Że to wszystko w ramach metafory, nie trzeba mi wcale tłumaczyć. Nie oczekuję też trigger warningów, w końcu dopiero co powtórzyłem sobie „Czarne słońce” i generalnie wiem, co potrafi autor. Ale żebyśmy dobrze się zrozumieli – nowa książka Żulczyka to naprawdę hardkor. Do tego stopnia, że gubię celowość całego zamysłu. Dario to już nie żaden bułhakowowski czort w skórze człowieka, tylko prawdziwe uosobienie Lucyfera. Zresztą inni bohaterowie wprost nazywają go diabłem.

Sam Żulczyk tłumaczy, że chciał zwalczyć romantyczny wizerunek polskich gangsterów – tych wszystkich typów w rodzaju Masy czy Pershinga, o których tak łatwo nagrać hitowy odcinek podcastu true crime albo napisać im poczytną biografię. Nowy Dario miał też odpowiedzieć na kult narosły po memicznej roli Jana Frycza, otrzeźwić fanów psychopatycznego przecież mordercy. I to wyjaśnienie do jakiegoś momentu nawet działa. Tylko że z biegiem fabuły pomysł na rozbrajanie poprzez epatowanie ohydztwem eskaluje do poziomu kosmicznego, obrzydzanie wchodzi w fazę przeginki. Ostatecznie zostajemy nie ze zdekonstruowanym mitem romantycznego gangusa, tylko z mitem zastępczym – gangusa przegiętego – tak samo łatwego do oswojenia jak poprzedni, jakoś bezpiecznego w swoim odklejeniu.

Fartowna konsekwencja jest taka, że największy diabeł Dario nie daje rady przekrzyczeć ciekawych wątków pomniejszych pionków w tej grze – skorumpowanych polityków, niemoralnych gliniarzy, szeregowych ziomków dilerów. Z tym że ja już się gubię, czy to bardziej sukces Żulczyka, czy przypadkowy wynik jego przeholowań. Tak czy inaczej, efekt jest pozytywny. Jak to się mówi: opowieść żre.

Grypsy i kebsy

Bo akurat jeśli idzie o prowadzenie wątków, to Żulczyk nie ma sobie wiele do zarzucenia. Przeciwnie, mam wrażenie, że tak rzetelnie skonstruowana powieść nie udała mu się nigdy wcześniej. Ani tak bogata w zwichrowane charaktery. Dario to osobna sprawa, trochę przestrzelony projekt, ale wokół niego orbituje zgraja naprawdę barwnych i po ludzku skomplikowanych postaci.

Jacek i Pazina, to wiadomo; jest jeszcze Ewelina i ten drugi policjant, oboje nie do jednoznacznej oceny; są dzieciaki z Pazinowego przytułku ze swoimi nastoletnimi (i przekonującymi!) problemami; są wspólnicy Daria, którzy przy okazji opowiadają jeszcze historię międzynarodowego eksportu siły roboczej. Mówiąc krótko: dzieje się.

Obecność każdej z postaci jest tu uzasadniona konstrukcyjnie, chociaż na początku trudno wpaść na jakiś konkretny wzór, wyczuć schemat, zgodnie z którym odgrywają swoje gatunkowe role. Na scenę wkraczają dokładnie wtedy, kiedy mają szansę namieszać w fabule, wywrócić oczekiwania, podbudować suspens. Kiedy Żulczyk w końcu spienięża zawiązane wcześniej wątki, zaczynam rozumieć, co to znaczy rzeczywiście wciągająca książka.

No i jest jeszcze Kurtka – założę się, że twój nowy ulubiony bohater, mój na pewno. Niby wyluzowany, ale przecież śmiesznie pospinany gość, co próbuje sił w dilerce i pewnie nie zna innej kultury niż hip-hop ani innego jedzenia niż kebab, a jak przychodzi co do czego, to psuje szyki temu i owemu i funduje czytelniczkom jeden z wielu plot twistów. A że Kurtka jest jednym z trzech pierwszoosobowych narratorów „Dawno temu…”, to w kilku fragmentach dostajemy bardzo udany przykład Żulczykowej stylizacji. Brzmi to mniej więcej jak „Tu byli, tak stali” Gabriela Krauzego, z tym że doprawione krajowym towarem: „Masz rację, mordo, wszystko ma dwie strony. Druga strona jest taka, że siedzę w suce. Psy szczęśliwe, pierwszy raz w covidzie trafili taki łup. (…) Sprawdzam baga, w środku dycha zipa, ale mądrze, w słoiku plastikowym po medyczniaku, plus recepta w laminacie”.

Ale co zrobić z drugim, przeciwstawnym biegunem stylizacji, na którym wspomniana Pazina nawija jak milenials świeżo nawrócony na inkluzywność? Wiecie – „osoby sexworkerskie”, „hetero, trans i cis”. Im autentyczniej wypada Kurtka, tym podejrzliwiej patrzę na fragmenty Paziny: „Gdy zapytałam go, jak mam się do niego zwracać, odparł, że jest mu to obojętne. Traktuję poważnie każdą odpowiedź na to pytanie, również taką”. Na początku myślałem, że to takie napinanie się za wszelką cenę na aktualność w języku, że Żulczyk trochę kolonizuje nie swoje, queerowe narracje. Że kiedy jego bohaterka chce dobrymi uczynkami odkupić grzechy swego świata, sam autor próbuje odkupić lata swoich męskocentrycznych opowieści, i tylko niechcący, wbrew intencjom, wychodzą z tego fałsz i paternalizm.

Tylko że to nie do końca tak, chyba nawet zupełnie na odwrót – pisarz po prostu dostrzega problem, o którym mówię, i eksponuje go z całą szczerością swojej czterdziestoletniej głowy. Jeśli wkłada w usta bohaterki równościowe frazesy, robi to, żeby skomentować jej niemoc. A przy okazji własną. Jest przecież świadomy, że żeby nadążyć za pokoleniem Z, nie wystarczy odpalić jego playlist, skopiować stylu ubioru, włączyć w swój słownik całej tej inkluzywności i osobatywy. Chwiejny język Paziny czytam jak przyznanie się do słabości całego pokolenia milenialsów. To przecież również książka o piekle zgotowanym przez nie młodszym generacjom Polek i Polaków.

Wielkie żarcie

To fakt, w „Dawno temu w Warszawie” rejestr poprawnościowy miesza się z daleko posuniętą eksploatacją. Mimo dużej objętości książki robi się tu ciasno od przeciwstawnych pomysłów na robienie literatury. Jeden z nich zakłada troskliwe pochylanie się nad ważkimi tematami, drugi – szafowanie brutalnymi środkami dla osiągnięcia swojego celu. To niebezpieczna ciasnota, jakby na powierzchni mikrokawalerki wielkomiejski lewak mieszkał wspólnie z niepoprawnym politycznie wolnościowcem.

Ale jakimś cudem te napięcia wytwarzają pożądaną elektryczność, a efekt końcowy – przynajmniej teoretycznie – przypomina wyobrażenia o wielkiej powieści na miarę naszych czasów. Współczesna tematyka? Jest. Epicka wielowątkowość? Jeszcze jak. Komentarz społeczny czy polityczny? Są oba. A najważniejsze, że wszystko to najzwyczajniej w świecie sprawnie działa na poziomie opowieści, co w rodzimej literaturze wcale oczywistą rzeczą nie jest. Czy w praktyce „Dawno temu w Warszawie” zaspokoi wspomniany głód? Raczej nie. Tylko że to już – bardziej niż o książce Żulczyka – świadczy o naszych oczekiwaniach.

Na tych łamach próbowano już rewidować kategorię środkowości, ten „fałszywy, nadgniły u samego zarania konstrukt – niby że z jednej strony jest to wysokie, z drugiej to niskie, a tu w środku takie trochę lepsze, ale zarazem trochę gorsze”. Może to samo trzeba by zrobić z naszym apetytem wobec prozy, na nowo go przeorientować albo dać sobie spokój z tym konkretnym? Żebyśmy przypadkiem – w wiecznym oczekiwaniu na Wielką Polską Powieść Współczesną – nie poumierali z głodu.