IRMINA RUSICKA: Czym jest Muzeum w Podziemiu i jak powstało?
MUZEUM W PODZIEMIU: Powstanie Muzeum w Podziemiu wzięło się trochę z żartu, a trochę z rozczarowania i zmęczenia naszym sposobem funkcjonowania w polu instytucjonalnym. Istotne jest również to, że wszyscy byliśmy pracownikami i pracowniczkami Muzeum Współczesnego Wrocław, w którym chcieliśmy się spełniać, a od pewnego momentu nie bardzo mogliśmy. Zaczęło się od żartów, że więcej przestrzeni na sensowną pracę mamy w podziemiu niż w miejscu zatrudnienia. Wraz z kolejnymi absurdalnymi decyzjami podejmowanymi przez dyrekcję zaczynaliśmy traktować ten pomysł coraz poważniej. Naszą grupę powołaliśmy w momencie, gdy już wszystkie i wszyscy zwolniliśmy się z MWW. Nazwa jest oczywiście nawiązaniem do działalności Teatru Polskiego w Podziemiu (podobnie jak nazwa Muzeum Współczesnego nawiązuje do Teatru Współczesnego) i pojawiła się spontanicznie podczas jednej z naszych rozmów.
W lutym tego roku zainicjowaliście swoją działalność wystawą Marioli Przyjemskiej w Galerii u Kosałki. Jak do tego doszło?
Wystawa Przyjemskiej we Wrocławiu była planowana już w 2021 roku – po pokazie w Zachęcie „Konstrukcja, konsumpcja, melancholia” miała zostać przeniesiona do MWW. Umowy podpisano, podjęto zobowiązania finansowe. Na ostatniej prostej muzeum poprosiło artystkę, żeby zrezygnowała z prac z cyklu „Victoria’s Secret”, które przedstawiają zbliżenia krucyfiksów i wyobrażenia męki Pańskiej (fotografie zostały wykonane w różnych kościołach oraz w Muzeum Narodowym w Warszawie). Z oczywistych powodów artystka odczytała prośbę jako akt cenzury i wycofała się z wystawy. Wtedy Jerzy Kosałka zaprosił Przyjemską do pokazania „ocenzurowanego” cyklu w jego galerii, jednocześnie proponując osobie od nas, aby została kuratorem wystawy. Jako grupa byliśmy po poważniejszych rozmowach dotyczących działalności Muzeum w Podziemiu i uznaliśmy, że to dobry moment na naszą pierwszą akcję. W ten sposób, za zgodą Marioli i Jerzego, staliśmy się kimś w rodzaju współproducenta pokazu „Tego nie zobaczysz w muzeum”. Wystawa została zainaugurowana 24 lutego, a więc w dniu, w którym pierwotnie miał się odbyć wernisaż w MWW. Chcieliśmy zachować anonimowość, dlatego poprosiliśmy cię o zrobienie pierwszej „wizytówki” Muzeum w Podziemiu, natomiast Jerzego Kosałkę o performatywne zaanonsowanie naszego istnienia.
Muzeum w Podziemiu
to funkcjonująca od początku 2023 roku wrocławska patainstytucja, której aktywność prowokowana jest zmęczeniem instytucjonalnym. Jej członkowie pozostają anonimowi. Nie definiuje się jako kolektyw artystyczny, ale raczej jako konceptualna idea, wcielana w życie dzięki wyobraźni artystycznej, prowadzeniu gry ze znaczeniami i procedurami. Ważnymi cechami Muzeum w Podziemiu pozostaje nieufność wobec zinstytucjonalizowanego systemu sztuki przy jednoczesnym dążeniu do naśladowania faktycznych funkcji instytucji. Dlatego też w obszarze jego zainteresowań znajdują się zarówno działania krytyczne, ironiczno-fikcyjne, jak i użyteczno-profilaktyczne.
Dotychczasowa aktywność Muzeum w Podziemiu: współpraca przy wystawie Marioli Przyjemskiej „Tego nie zobaczysz w muzeum” w Galerii u Kosałki (24.02–8.03.2023), wystawa „Jeszcze przyjdziesz na nasz wernisaż” podczas 21. edycji Przeglądu Sztuki Survival (23–27.06.2023), wystawa „Trybiki” w ramach Wrocław Off Gallery Weekend (24–26.11.2023).
Dlaczego Muzeum Współczesne Wrocław nie chciało pokazać prac Marioli Przyjemskiej?
To naprawdę dziwna sytuacja, ponieważ MWW początkowo zareagowało bardzo entuzjastycznie na propozycję, która wyszła od Hanki Wróblewskiej, ówczesnej dyrektorki Zachęty. Wystawa została włączona do planu i wszystko wskazywało, że szykuje się ciekawa współpraca z poważnym partnerem z Warszawy. Być może dyrekcja nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wyrazista i krytyczna jest twórczość Marioli Przyjemskiej. Z drugiej strony uznanie cyklu „Victoria’s Secret” za obrazoburczy jest absurdalne. Doprowadzenie do sytuacji, w której zaplanowana i wyprodukowana we współpracy z Zachętą wystawa nie dochodzi do skutku, jest jednym z przykładów świadczących o chaotycznym sposobie zarządzania instytucją. Muzeum Współczesne współfinansowało także katalog towarzyszący wystawie Przyjemskiej w Zachęcie. W książce tej podane są nawet terminy, kiedy „Konstrukcja, konsumpcja, melancholia” miała być pokazywana w MWW – odsłona wystawy, która nigdy się nie odbyła.
Mariola Przyjemska, „Tego nie zobaczysz w muzeum”, plakat do wystawy w Galerii u Kosałki
Kolejna wasza akcja miała miejsce podczas czerwcowego Przeglądu Sztuki Survival – „Jeszcze przyjdziesz na nasz wernisaż”. Do kogo kierowaliście ten komunikat?
To znowu zgrywa. Muzeum w Podziemiu nie zawiązało się po to, aby działać przeciwko komuś. Mamy też duży dystans do tego, co robimy. Nie dysponujemy gotową receptą na idealne funkcjonowanie muzeum sztuki współczesnej. Jesteśmy grupą znajomych, spotykamy się, chcemy razem działać. Robimy to w sposób niezależny, bez zaplecza. Muzeum w Podziemiu nie zna jeszcze swojej przyszłości, uczy się, obserwuje, przyswaja i wzrasta w takich, a nie innych warunkach. Sporo przeszliśmy jako zespół: okres prowadzenia MWW przez Dorotę Monkiewicz, pojawienie się Andrzeja Jarosza i jego tragiczne zakończenie kadencji, kolejny konkurs na stanowisko dyrektora, który wygrała Sylwia Świsłocka-Karwot, i w końcu – nasze zwolnienie się z pracy. Działalność w Muzeum w Podziemiu to dla części z nas rodzaj terapii. Właśnie dlatego poprosiliśmy cię o przygotowanie pocztówki nawiązującej do pracy Jiříego Kovandy („Čekám, až mi někdo zavolá” z 1976 roku – „Czekam, aż ktoś do mnie zadzwoni”). Realizowałaś już powtórzenia gestów Adama Rzepeckiego czy Zofii Kulik w takiej formie. Wybraliśmy pracę Kovandy, bo jego minimalistyczne akcje miały stymulować relacje międzyludzkie, były próbami nawiązywania kontaktu, a zarazem spełniały funkcję terapeutyczną. Tego typu gesty nie miały oddziaływać natychmiast, ale przynosić efekt w dłuższej perspektywie. To bliskie nam strategie. W refleksji nad sztuką bardzo nas interesuje również napięcie pomiędzy innowacyjnymi ideami, niekiedy utopijnymi, a momentem ich porażki. Fascynujący jest proces rozwoju nowatorskich zjawisk artystycznych, które w określonym czasie ponoszą klęskę, aby znowu się odrodzić w nieco innej formie, w innych okolicznościach i na nowo spróbować osiągnąć taki efekt, jaki kiedyś nie był możliwy. Dobrze to ilustruje końcówka filmu „Hydrozagadka” Andrzeja Kondratiuka, gdy bohater grany przez Zdzisława Maklakiewicza mówi do Romana Kłosowskiego: „Tym razem się nie udało, ale następnym razem…”, na co ten odpowiada: „Też się nie uda!”, i obaj są bardzo podekscytowani możliwością podjęcia kolejnej próby.
Wyczuwam w tym podejściu koncepcję Muzeum Sztuki Aktualnej Jerzego Ludwińskiego, której, jak wiemy, z różnych względów nie udało się we Wrocławiu w pełni zrealizować. Opowiedzcie więcej o waszej metodzie pracy i o tym, jak widzicie efekt działania Muzeum w Podziemiu.
Nie zakładamy, że nasza aktywność doprowadzi do rewolucji w polu sztuki, ale przez sam fakt zwrócenia uwagi na określone problemy pewien efekt w mikroskali może zostać osiągnięty. Efekt związany ze zmianą świadomości u określonej grupy osób. Nasze działanie w ramach Przeglądu Sztuki Survival – którego hasłem przewodnim w tym roku był „Erzac” – miało pokazać, czym jest Muzeum w Podziemiu. Czym i w jaki sposób chcemy się zajmować. Tak, ważnym punktem odniesienia jest dla nas działalność Jerzego Ludwińskiego. Nadal inspirujące są jego wypowiedzi, w których przedstawia sposób działania Galerii pod Moną Lisą, będącej zaledwie przestrzenią przejściową, w gruncie rzeczy – rodzajem korytarza. Ludwiński robił jednak wiele, żeby w pełni wykorzystać potencjał tego miejsca, żeby jak najwięcej osób przeszło w Empiku, gdzie mieściła się galeria, od wejścia do czytelni i zobaczyło ekspozycję. Dodatkowo centralnym punktem tych wystaw nie były wernisaże, lecz specjalnie organizowane dyskusje podsumowujące. Dyskusje, w których, jak wiemy z przekazów, uczestniczyło mnóstwo ludzi chcących się dowiedzieć czegoś nowego, chcących skonfrontować swoje przemyślenia z postawą danego artysty czy artystki. Ludwiński prowokował, rzucał hasło i – jak opowiadał o tym Jan Chwałczyk – doprowadzał do mentalnej sytuacji, w której ludzie siłą rzeczy zaczynali między sobą dyskutować. Chyba w podobny sposób chcemy myśleć o Muzeum w Podziemiu – jako o pewnej idei, która się materializuje w określonych okolicznościach, nawet jeśli te okoliczności nie są w pełni sprzyjające i nie zapewniają świetlanej przyszłości. A może właśnie dlatego.
Minęły prawie trzy lata, odkąd stanowisko dyrektorki MWW objęła Sylwia Świsłocka-Karwot. Nie jest już „nową” dyrektorką, więc można coś powiedzieć o zaproponowanym przez nią programie. Jak go oceniacie?
Czy czytałaś jej aplikację konkursową?
Tak, czytałam. W skrócie: Prawda, Dobro, Piękno.
Pomińmy więc kwestie artystyczne, bo chyba są realizowane dość konsekwentnie. Tym, co faktycznie wydawało się dla nas ważne w zgłoszonej aplikacji, był sposób kierowania zespołem. Podkreślono chęć stworzenia przestrzeni do realizacji zawodowej oraz że za pracą będzie szło godziwe wynagrodzenie.
Brzmi dobrze.
Tak. Dało nam to nadzieję, że pomimo tego, co mętne w przedstawionym programie, uda się stworzyć solidne ramy współpracy. Że nawet jeśli nie będziemy się zgadzać w kwestiach artystycznych, to będziemy mogli wspólnie realizować założenia i misję instytucji.
Ostatecznie tak się nie stało. Dlaczego uważacie, że nie dało się dłużej pracować w MWW?
To złożony proces, którego każda osoba – w zależności od pełnionej funkcji – doświadczyła w trochę inny sposób. W konkursie cały zespół poparł kandydaturę dotychczasowego kuratora Piotra Lisowskiego. Ostateczne rozstrzygnięcie nie było nam w smak, ale uszanowaliśmy decyzję komisji – nikt nie zgłaszał protestów, nie robił medialnego rabanu. Zależało nam na Muzeum Współczesnym oraz rozwijaniu jego idei, wywiedzionej z działalności Ludwińskiego i całej spuścizny konceptualnego Wrocławia. Pani Świsłocka-Karwot cały czas podkreślała chęć pracy na określonym poziomie merytorycznym i deklarowała swoją otwartość na propozycje programowe pochodzące od zespołu. Zgłaszaliśmy więc nasze pomysły; na początku nawet spotykały się one z aprobatą. Później jednak dyrektorka często zmieniała zdanie. To był podstawowy problem. Nawet jeśli wyrażała wolę współpracy, to na kolejnym etapie wszystko rozbijało się o jej niezdolność do rozmowy i podjęcia konstruktywnej decyzji. Wyglądało to w taki sposób: wchodzisz do gabinetu dyrektorki, żeby ustalić prostą rzecz, spędzasz tam godzinę, nie mogąc powiedzieć choćby jednego zdania, bo musisz wysłuchać wykładu, a potem i tak nic z tego nie wynika. Regularnie miały się odbywać spotkania zespołu kuratorskiego, ale już w marcu 2021 roku pomysł ten został zarzucony (dodajmy w tym miejscu, że od kilkunastu miesięcy w MWW nie pracuje ani jedna osoba na stanowisku kuratora wystaw i kuratora kolekcji). Mówiono jedną rzecz, za chwilę się okazywało, że ustalenia są zupełnie inne. Pani dyrektor działała bardzo emocjonalnie. Ta chwiejność sprawiała, że nie dało się normalnie pracować. Niektóre osoby były wręcz doprowadzane do płaczu. Świsłocka-Karwot starała się wdrażać wyraźnie hierarchiczne zasady, nie tylko w zarządzaniu, ale i w codziennym funkcjonowaniu, co przy tak małym zespole i ograniczonej przestrzeni często bywało groteskowe. Oczywiście cały czas doszukiwała się spisków i działań skierowanych przeciwko niej. Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej dawał też o sobie znać jej brak zorganizowania na każdym poziomie: artystycznym, a zwłaszcza administracyjnym. Padało tylko wiele słów bez pokrycia, więc ludzie zaczynali mieć dość takiej sytuacji. Przestali widzieć szansę na to, że w muzeum czeka ich jakakolwiek przyszłość. W efekcie długoletni pracownicy i pracowniczki się pozwalniali, a ich obowiązki w dość niejasny sposób delegowano na innych. Nowe osoby przez dłuższy czas się nie pojawiały, bo nie ogłoszono rekrutacji. Większość z nas na tyle poważnie traktowała swoją pracę, że wykonywaliśmy nawet obowiązki, które nie były przypisane do naszych stanowisk. Z tego, co wiemy, taki stan rzeczy trwa do tej pory.
W Muzeum Współczesnym działał związek zawodowy. Czy próbowaliście negocjować warunki pracy, dialogować z dyrektorką albo Wydziałem Kultury?
Mieliśmy związek zawodowy. Nie działał on w sposób konfrontacyjny wobec pracodawcy, nie zgłaszaliśmy żadnych rewolucyjnych postulatów. Mimo to dyrektorka uważała, że cały zespół jest wobec niej bardzo negatywnie nastawiony, czego dowodem rzekomo była naszą aktywność związkowa. Można to oczywiście uznać za przejaw syndromu oblężonej twierdzy.
W ciągu półtora roku od objęcia stanowiska przez Sylwię Świsłocką-Karwot z pracy w Muzeum Współczesnym zwolniło się 15 z 19 zatrudnionych osób. Wydział Kultury we Wrocławiu tego nie zauważył?
Finalnie z pracy zrezygnowali niemalże wszyscy, niezależnie od pełnionej funkcji czy działu, w jakim było się zatrudnionym: od montażystów, przez księgowe, po kuratorów. Warto zaznaczyć, że żadna osoba nie została zwolniona. Same rezygnowałyśmy, często bez upatrzonej innej posady. Około półtora roku po objęciu stanowiska dyrektorka składała sprawozdanie z dotychczasowej działalności na posiedzeniu rady miejskiej. Padło pytanie, dlaczego z Muzeum Współczesnego zwolniło się tyle osób. Odpowiedź była krótka: że osoby te szukały nowych możliwości do realizacji zawodowej. Nikt nie zadał wówczas pytania, dlaczego te osoby nie mogły się realizować zawodowo w MWW. I to jest pytanie, którego do tej pory nikt głośno nie zadał. A teraz z pracy rezygnują osoby zatrudnione już po naszym odejściu. Na stronie internetowej Muzeum Współczesnego nieustannie można znaleźć ogłoszenia o pracę, rotacja się nie zatrzymuje.
Cała ta sytuacja jest inna niż w Zachęcie, CSW Zamku Ujazdowskim czy w Muzeum Sztuki w Łodzi. Dyrektorka Muzeum Współczesnego Wrocław została powołana przez miasto Wrocław, a władzę sprawuje tutaj PO. Mam też poczucie, że historia Muzeum Współczesnego we Wrocławiu, poza lokalnym środowiskiem, jest mało rozpoznana. W 2018 roku Magazyn Szum opublikował tekst Stacha Szabłowskiego, w którym autor analizuje kondycję instytucjonalnego pola byłej Europejskiej Stolicy Kultury. Od tamtej pory, poza pojedynczymi recenzjami, nie było większego poruszenia środowiska wokół MWW. Dlaczego?
Dochodzimy do źródła problemu: na poziomie samorządowym nie ma w zasadzie żadnej poważnej różnicy pomiędzy PO a PiS. Dodatkowo w Polsce mamy do czynienia z bardzo silnym utożsamieniem instytucji z osobą, która aktualnie sprawuje funkcję dyrektora lub dyrektorki. To naszym zdaniem tłumaczy, dlaczego nie było tekstów o sytuacji w Muzeum Współczesnym Wrocław. W 2016 roku, po rozstrzygnięciu konkursu na niekorzyść Doroty Monkiewicz, środowisko wstawiło się za Dorotą, a jednocześnie odwróciło się od Muzeum Współczesnego, prowadzonego przez inną osobę. Zespół jednak pozostał wtedy w niemal niezmienionym kształcie, a sam Andrzej Jarosz nie sabotował zaplanowanego programu. Jego własne propozycje były mocno akademickie, zdarzały się kwiatki, jak wystawa Ignacego Czwartosa, ale nie można powiedzieć, żeby w latach 2016–2019 program MWW był konserwatywny. Odbyły się takie wystawy jak „Szczurołap”, wystawa Piotra Bujaka „Red Is Bad”. Zostały zatrudnione nowe osoby – Małgorzata Miśniakiewicz i Joanna Kobyłt. Zrealizowano „Stany skupienia”, największą od paru lat wystawę feministyczną. Warto wspomnieć, że właśnie wówczas zainicjowano projekt „Prywatne mitologie”, który polegał na prezentowaniu prac z kolekcji MWW w sposób przepracowujący dziedzictwo neoawangardy. Udało się też zrealizować wiele innych ciekawych inicjatyw (działań muzycznych, performatywnych i edukacyjnych). W 2021 roku zmieniło się wszystko. Półtora miesiąca po objęciu stanowiska przez nową dyrektorkę w magazynie „Format” ukazał się wywiad z nią, zatytułowany „Ja jestem zmianą”... Jeśli zaczynasz pracę w instytucji, która działa od dziesięciu lat, ma doświadczony zespół i rzucasz takie hasło, to albo nie wiesz, co tam się dzieje, albo świadomie dajesz wyraz swojej buty. To właśnie modelowy przykład szkodliwego utożsamienia osoby dyrektora z instytucją. Nie jest to jednak tylko problem Wrocławia. Popatrzmy na muzea narodowe, na inne muzea, w których źle się ostatnio dzieje, na Zachętę, na instytucje, które nie są muzeami.
Problem uwikłania w mechanizmy instytucjonalne poruszyliście w waszej ostatniej interwencji „Trybiki”. Na czym ona polegała?
W zaprzyjaźnionej Galerii u Kosałki zrobiliśmy wystawę, na której pokazaliśmy prace Bartka Buczka, Iwony Ogrodzkiej, Łukasza Surowca i Liliany Zeic, a także twoje wideo „Potknięcia”. Ekspozycję uzupełniał program performatywny. Działania te anonsował i moderował Zbigniew Libera (w końcu to uznany przewodnik po sztuce). Należy dodać, że wszystko odbywało się w ramach Wrocław Off Gallery Weekend, czyli oddolnego przeglądu wrocławskich inicjatyw artystycznych, które funkcjonują w obiegu niezależnym. W przygotowanym przez nas projekcie skupiliśmy się na zjawisku alienacji w sektorze kultury – na tym, jak osoby artystyczne są instrumentalizowane, a ich praca stanowi pożywkę dla tłustych kotów delegowanych na odcinek zarządzania sztuką w Polsce. Chcieliśmy pokazać zarówno wierzchołek tej góry, czyli fatalne w skutkach nominacje na stanowiska dyrektorskie w najbardziej prestiżowych instytucjach, jak i samą jej podstawę: codzienne bolączki zwykłych pracowników i pracownic, artystów i artystek, które skutkują wypaleniem zawodowym, zaburzeniami psychofizycznymi oraz innymi formami „utraty samego siebie”. Nasza interwencja nie wyczerpała tematu, była zaledwie wstępnym sondowaniem tego pola gry. Mamy nadzieję, że jeszcze wiele możemy zrobić dla tytułowych trybików.
W jakim krajobrazie działa Muzeum w Podziemiu? Jaka jest aktualna polityka kulturalna Wrocławia?
Na Przeglądzie Sztuki Survival pokazaliśmy pracę Karoliny Freino „Drzewo upamiętniające pobicie Jerzego Ludwińskiego”. Jest to ironiczno-fikcyjna propozycja pomnika – drzewa, którego procesy życiowe są podtrzymywane, ale przez regularne przycinanie pędów jego rozrost ma zostać ograniczony. Udokumentowane pobicie Ludwińskiego w czerwcu 1971 roku, będące kontekstem dla tej pracy, traktujemy jako sytuację symbolizującą wrocławską politykę kulturalną. Mamy do czynienia z niezwykle inteligentnym, ambitnym i żywo myślącym człowiekiem, który przyjeżdża do Wrocławia, żeby realizować wszystko to, czego nie mógł zrealizować gdzie indziej. Został zwabiony przez pewne slogany związane z otwartością tego miasta, bo już w latach 60. stolica Dolnego Śląska była „miastem spotkań”. Ludwiński miał stanowić część wielkiego ruchu awangardowego, wyznaczonego nazwiskami Grotowskiego, Tomaszewskiego, do pewnego stopnia także Różewicza. Ostatecznie okazało się, że jedyne, co mógł zrobić, to prowadzić przez trzy i pół roku Galerię pod Moną Lisą (a i ta działalność nie była pozbawiona rys). Wszystkie większe koncepcje zostały mu albo odebrane i wypaczone (Muzeum Sztuki Aktualnej), albo nie zostały zrealizowane (Centrum Badań Artystycznych). No i wreszcie dochodzi do wspomnianego już pobicia w niejasnych okolicznościach, najprawdopodobniej sprowokowanego przez Służby Bezpieczeństwa, które chyba było jednak nie tylko ostrzeżeniem, ale wyraźnym sygnałem, że autor „Sztuki w epoce postartystycznej” nie jest już mile widziany we Wrocławiu. Dzisiaj nie zamawia się już ekipy, żeby zrobiła z kimś porządek, natomiast sam stosunek do osób artystycznych jest tak samo postawiony na głowie. Sygnały są jasne: albo robisz według naszych zasad, albo nie jesteś mile widziany. Albo robisz tak, żebyśmy mogli to skapitalizować, albo nie widzimy żadnego celu twojej działalności i nie będziemy jej wspierać. Europejska Stolica Kultury we Wrocławiu odbiła się silną czkawką. Hasła były wzniosłe, ale nic za nimi nie stało. To się cały czas za nami ciągnie. Władze wciąż mają ambicje robienia kultury spektaklu, która może i dobrze wygląda na Instagramie, lecz niewiele z niej wynika. Wszystko to, co nie prezentuje się dobrze na zdjęciach, nie jest mile widziane. No i tutaj pojawiamy się my, z naszymi papierami, archiwaliami i postkonceptualnymi utopiami.