Trzask-prask

Igor Kierkosz

Eksperymenty z narracją, popkulturowe przypiski i leksykalne tarcia wypełniają „Dwie powieści ruchu” Mateusza Górniaka po sam czubek, a autor i tak wygospodarowuje miejsce na przemyślenie swoich spraw

Trzask-prask

Jeszcze 2 minuty czytania

Trzask-prask

Zaczynam ten akapit po raz trzeci, coś mi tu zawsze nie siedzi. Jakbym nudził się słowami, które już wklikałem w Worda. To Mateusz Górniak mi zrobił, wcześniej wszystko było okej. A teraz wnioski układają mi się za wolno, nie nadążają za tym, co w książce. Tylko nie zrozumcie mnie źle, to nie jest rzecz „porywająca”, której „nie chce się odłożyć”. Sam odkładałem ją namiętnie, przy pierwszej lekturze prawie co drugie zdanie. Chyba nic dziwnego, skoro te zdania potrafią wyglądać tak: „Byłem fioletowym rowerem i nuciłem Awarakadawara, awarakadawara”. Wisi takie już na pierwszej stronie i nie bardzo wiadomo, co z nim zrobić. Zbyt abstrakcyjne, żeby zaczepić się o nie jak o fabularny kawałek. Zbyt zawikłane, żeby było interpretowalne.

W pierwszym odruchu czytam więc Górniaka jak niemimetyczną poezję, szukam niefiguratywnych obrazów i emocji, próbuję zrozumieć powracające metafory „pićka”, „paliwka”, „tarapatów”. Ale szybko się orientuję, że tu wcale nie trzeba wydumanego trybu lektury. „Dwie powieści ruchu” orbitują zupełnie blisko ziemi, można się w nich po ludzku poprzeglądać, jeśli ktoś potrzebuje. Za bardzo się ostatnio przyzwyczailiśmy, że takie rzeczy – jeśli mamy się z nimi utożsamić – muszą się ograniczać do autotematycznych wynurzeń bez eksperymentu na słowie. Widać nie muszą.

Mateusz Górniak, „Dwie powieści ruchu”. Wydawnictwo Filtry, 192 strony, w księgarniach od czerwca 2023

Tutaj, na przykład, tematyczny konkret nie narzuca się ze swoimi deklaracjami, pływa sobie swobodnie w nieprzezroczystej materii języka. Eksperymenty z narracją, popkulturowe przypiski i leksykalne tarcia wypełniają tę prozę po sam czubek, a Górniak i tak wygospodarowuje miejsce na przemyślenie swoich spraw – nie można powiedzieć, że to książka zakochana wyłącznie w swojej dykcji, chociaż przy bardzo pobieżnym czytaniu może tak wyglądać. Na dowód mam kolejne zdania, przy których łatwo wywrócić oczami: „Leniwe Oko to bycie w drodze” albo: „to opowieść (…) o ludziach i nieludziach, co (…) stają się trzaskiem albo praskiem”. Czyli niby o jakich?

Otóż nawet jeśli bohaterowie nucą swoje awarakadawara, nawet jak rodzą się za sprawą zderzenia z samochodem, liczą czas odtworzeniami „In the Air Tonight” DJ-a Screw i w ogóle wydają się jacyś odklejeni, to w gruncie rzeczy cały czas są tymi samymi normikami, którym Górniak oddawał sprawiedliwość w „Trash Story”. Centralny dla nowej książki Bohater to zwykły chłopaczek, który powiedziałby o sobie, że lubi walić konia i coś sobie rozjebać petardą. Szalenie interesującą postacią staje się w sumie tylko dlatego, że wszelkie działania – te całkiem zwykłe i całkiem odjechane – wynikają u niego z chorobliwej niecierpliwości do świata. Jego paliwem jest rozmontowywanie porządków, wchodzenie w rzeczywistość wbrew jej naturalnemu kierunkowi. Bycie w świecie po to, żeby „Coś się stało. Jebnęło”.

Naturalnie więc zaczynam czytać tę książkę społecznie, politycznie. I to mi się, owszem, wszystko ładnie układa – „Dwie powieści ruchu” to wezwanie do urządzenia eskapady wbrew starczemu mentalowi, antynostalgiczny manifest przeciwko zgodzie na status quo, bunt wymierzony w fanów kapitalistycznej mizerii, tych profesjonalnych administratorów systemu, którym trzeba się przeciwstawić, żeby nie zrobili nam świata uporządkowanego po swojemu. W pewnym momencie Bohater odcina się im zupełnie wprost: „Pani myśli, że dobrze mieć duży dom za dużym płotem. A ja myślę, że dobrze mieć głowę wystawioną za szybę zapierdalającego auta. Tylko wtedy się czuje, że się jest, i tylko wtedy ma się kontakt z rzeczywistością. Na drodze, w tarapatach – cokolwiek to w danym momencie znaczy”.

Jest to o tyle odżywcze pisanie, że Górniak nie nagina się do zwyczajów zaangażowanej prozy – tutaj nikomu się nie chce wygłaszać apeli, bohaterowie po prostu całym jestestwem pracują na rzecz swojej filozofii ruchu. Najbardziej lubię ją odczytywać zupełnie normicko – ktoś powie, że najnudniej, jak się da – bo bez napinki na odkrywanie znaczących prawd o współczesności. Raczej jako sposób wchodzenia w relację ze światem. Myślę sobie, że „mieć głowę wystawioną za szybę zapierdalającego auta” staje się tu naczelną zasadą jakiegoś nowego mindfulnessu. To wykręcony trening uważności, w którym nikt ci nie każe głęboko oddychać i się zatrzymywać, tylko aktywnie i z całą mocą przeżywać ogrom bodźców.

W takich warunkach najbliżej życia są ci, którzy nie chcą się z nim raz na zawsze poukładać – ci wszyscy odklejeńcy ze swoimi zajawkami, ze swoimi tarapatami. W poezji zrobił dla nich miejsce Filip Matwiejczuk („Różaglon”), w rodzimej prozie, z taką werwą, chyba tylko Górniak. Jego „ja i moje tarapaty” to najładniejsze wyznanie miłości, odkąd Matwiejczuk nawijał: „ja i moje kury jebiemy procedury”. Chyba obaj mieli na myśli to samo – osobne miejsce w świecie. Zresztą narrator Górniaka zupełnie wprost wymienia „Różaglon” wśród najważniejszych książek, jakie należy mieć przy sobie, uciekając od tych bardziej wytartych szlaków życia.

Jest tu sporo więcej do odpakowania, bo pierwsza z „Dwóch powieści ruchu” działa jeszcze jako manifest metaliteracki. Sama narracja podporządkowuje się filozofii bohaterów. Zamiast zatrzymywać się na deklaratywnej bajerze, spełnia własne postulaty, zuchwale mącąc frazę. Niemal każde zdanie jest tu nową przygodą, mało które pozwala odsapnąć – tekst ma iść szybko, ma się ciągle redefiniować. Trudno się tą opowieścią znudzić, bo zdania Górniaka działają według podobnych namiętności co jego bohaterowie. Jeśli mówią oni o potrzebie ciągłej zmiany, to zaraz następuje faktyczna wywrotka w narracji. Jeśli pędzą Furą po autostradzie, to narracja pędzi z nimi: „Komuś papierosa? Ja dzięki. Mi. Mhm. Masz. Dzięki. Masz. Mhm. A ty chcesz przeciwbóla może? Właśnie, co się będziesz męczyć. No to daj. Masz. Dzięki. I już są w drodze”. Mają się do czego spieszyć, na horyzoncie majaczy im nowy, wspaniały świat.

Jasne, ich dążenia mogą wyglądać jak projekt niemożliwy do realizacji. W końcu w pierwszej powieści („Chata, taka z drewna”) ucieczka do tytułowej chaty jest pragnieniem jakiejś antykapitalistycznej utopii. Ale powieści są dwie. A w drugiej („Nomadka”) Górniak chce chyba powiedzieć, że sprawa nie jest wcale tak skomplikowana, a na pewno nie straceńcza. To tekst diametralnie inny, bardziej jak z bitników niż z futurystów, choć autor sprawdza w nim dokładnie te same ruchowe koncepcje co w „Chacie…”. Swoją Nomadkę wrzuca jednak w środek najzwyklejszego ze zwykłych dni, a zdaniom pozwala swobodnie wybrzmiewać. „Na jednym z osiedli jest taka ławka, po prostu, zwykła ławka, na której zaczęła się nasza przyjaźń. (…) Pokochałyśmy się energetycznie”. Po doświadczeniu pierwszej powieści ta druga brzmi tak zachowawczo jak jakaś modernistyczna nowelka.

Patronite

I bardzo dobrze. Bo przy tej okazji wychodzi na jaw, że koncept Górniaka to nie jednorazowy strzał, że potrafi zadziałać w diametralnie innym otoczeniu, nie musi chować się za wybuchową frazą. Nasza Nomadka spędza dzień jak randomowa studentka – tu popije drogawą kawkę, tam spotka znajomych, po drodze załatwi jakieś sprawunki, spali kilka wyproszonych szlugów i wyskoczy na basen, a wieczorem wkręci się na domówkę. Zero trzasków i prasków, żadnego Leniwego Oka ani innych kuriozów. A przecież jej ruchy są o tym samym, tarapaty tamtych są jej tarapatami. Kluczowe jest tu odkrycie, że da się z tym żyć. Że jakkolwiek niewygodnie urządzono nam świat, możemy w nim robić własne manewry – mościć się w szczelinach popękanego systemu, aż zupełnie skruszeje. Aż trzaśnie.