Grzegorz Bogdał, po sześciu latach od debiutanckiej „Florydy”, wraca z równie krótką książką z opowiadaniami. W nowym tomie został tylko cień po tamtym zestawie postaci zbudowanych na przeróżnych osobliwościach. Nawet jeśli wydawca próbuje sprzedać nowe teksty Bogdała według strategii pasującej bardziej do „Florydy” (że niby czego tu nie będzie: „Najmniejszy kucyk na świecie, mężczyzna w przebraniu wiewiórki, umierająca ciotka, rezolutna kapucynka”!), to przecież widzę, że postaci zasiedlające „Idzie tu wielki chłopak” nie są jakąś zgrają dziwaków. Przeciwnie, odnoszę wrażenie, że przez sześć lat od debiutu krakowski autor szukał przede wszystkim sposobu na uzwyklenie swoich bohaterów.
Są głównie facetami i głównie w wieku trzydziestu paru lat. Zobojętniali na życie, pozwalają przepływać mu gdzieś bokiem. Problemy komunikacyjne i kamienie nerkowe odziedziczyli po rodzicach. Gdyby z Borysa Szyca z „Warszawianki” odjąć blazę i erotomaństwo, dostalibyśmy bohatera Bogdałowskiego. Z zewnątrz wygląda całkiem nieźle, może nawet bywa refleksyjny, tylko że najbardziej brakuje mu refleksji o nim samym. Choćby taki Szymon, gość z tytułowego opowiadania. Zwykł o sobie mówić, że nigdy „nie znosił kłopotów”, ale to chyba tylko wygodny sposób, żeby powiedzieć: „nie znoszę odpowiedzialności”. Jest tu takich na pęczki.
Najściślej rzecz ujmując, idzie im raczej o to, żeby wymiksować się od wszelkiej oceny. Tak jak to robi bohater opowiadania „W górę serca”, który zamiast zwyczajnie wracać z pracy na budowie do domu, potrafi zamykać się na całe dnie i noce w kabinie żurawia. Prosta kalkulacja – można spojrzeć z lotu ptaka na wszystkich wokół, a jednocześnie uciec przed wzrokiem innych.
Grzegorz Bogdał, „Idzie tu wielki chłopak”. Czarne, 200 stron, w księgarniach od sierpnia 2023
Bo w prozie Bogdała świadomość bycia obserwowanym działa trochę jak bandaż uciskowy, nie pozwalając na swobodny przepływ prawdziwej osobowości bohaterów. Pod czujnym okiem nowoczesnego społeczeństwa siłą rzeczy trzeba schować w kieszeń niedoskonałe „ja” i wytwarzać „ja” alternatywne – awatar empatycznego, porządnego gościa, który ma w małym palcu stosowanie się do reguł nowoczesności. Tylko że to strasznie męczące. Mężczyźni z kolejnych opowiadań na pewno tęsknią więc za czasami, kiedy pielęgnowanie swojego męskiego pierwiastka nie groziło żadnym cancelingiem czy towarzyską banicją.
W związku z tym kusi, żeby czytać „Idzie tu wielki chłopak” jako kolejną opowieść o kryzysie męskości, spis symptomów końca pewnej epoki, satyrę na współczesnych facetów, którzy tego końca nie wyczuli i usilnie brną pod prąd nowego układu. To nośny temat, możliwy do przerobienia na łatwe do odczytania kody i gwarantujący szybki poklask. Rozpisany na niespełna dwieście stron opowiadań działałby jak szybki test na zdrową mentalność: widzisz w tych bohaterach figury godne pożałowania? Słusznie, witamy we właściwym obozie!
Ale z jakiegoś powodu nijak mi nie idzie takie czytanie. Książka wygląda na gotową do przyswojenia w cztery godzinki, a mnie to zajmuje dwa razy dłużej. Rzecz w tym, że ze swoimi tematami Bogdał obchodzi się ze sporą dozą ostrożności, bez epatowania interpretacyjnymi gotowcami. Pewnie, czasem walnie zdanie, w którym wyłoży filozofię całego opowiadania – jak w otwierającym książkę „Kucyku”, gdzie zbyt zgrabna ekspozycja głównego bohatera streszcza całość refleksji o jego dysfunkcji: „oto jesteś: zaraz czterdziestka, nie dorobiłeś się mieszkania ani dzieci, właśnie kończysz związek, który dla obojga był udręką, większą dla ciebie, każdy przyzna, i porzucasz dziewczynkę bez oka, na pocieszenie znajdując jej ledwo żywego kucyka”. Przez większość czasu Bogdał ogrywa jednak swoje postaci w niuansach, zmusza do wyszperania treści spomiędzy wierszy tekstu. A co najważniejsze – nie kluczy wokół centralnego problemu na autopilocie.
Bo to, co szumnie nazwano „kryzysem współczesnego mężczyzny”, jest u Bogdała, mówiąc ściślej, kryzysem układu nastawionego na wieczne performowanie silnej męskości. Różnica polega na tym, że tutaj ofiarami są sami mężczyźni, a agresorem – system, który przyuczał ich do odgrywania testosteronowej napinki. W konsekwencji ich poczynania są tu dyktowane przez słowa: „powinienem”, „trzeba”, „wypada”, a słownik emocji ogranicza się do kilku podstawowych zwrotów. Można je łatwo przegapić, uznać za pośledni, a na pewno niewartościujący, element narracji. Zwłaszcza że Bogdał operuje głównie zdaniami twierdzącymi, jakby tylko informował, bez zadawania zbędnych pytań.
Tyle że te niedługie teksty, poukładane z prostych słów, w rzeczywistości precyzyjnie nazywają permanentny stan lękowy męskiej części społeczeństwa. Choćby to, jak równając do kulturowych standardów, są oni uzależnieni od wiecznej kalkulacji: „Jeszcze raz ocenia swoje siły. Wolałby nie zrobić z siebie pośmiewiska. Decyduje się na zamaszystego plaskacza. Pogarda lepsza niż nokaut. Jakie jest ryzyko, że tamten odda”. Ci goście równie dobrze mogliby występować w filmach Rubena Östlunda. Kamera szwedzkiego reżysera – w „Turyście” czy „W trójkącie” – podobnie jak fraza Bogdała chwyta drobne grymasy niepewności i przebłyski skrywanych emocji. Widać dokładnie, że żadnemu z bohaterów opowiadań nie jest w tym układzie wygodnie. Z prężenia muskułów i symbolicznego mierzenia się na długość członków jest tu więcej szkody niż pożytku, niepotrzebnie buzują nerwy i boleśnie napinają się wszystkie żyłki.
W klasycznej formule na prozę o słabościach patriarchatu ocena moralna byłaby miażdżąca dla męskich bohaterów. U Bogdała następuje raczej polifoniczna debata, w której zwykły przegryw ma równie ważny głos co przykładny ojciec czy poukładana koleżanka z pracy. Z wielogłosu dziesięciu opowiadań wybrzmiewa głównie poczucie, że wszystkich ich łączy banalne przekleństwo człowieczeństwa, zwyczajna omylność i normalna potrzeba akceptacji.
Może dlatego w tle tych tekstów roi się od tylu zwierzęcych bohaterów kontrapunktujących ludzkie punkty widzenia. Ilekroć ta czy inna osoba odzywa się ze swoimi ludzkimi namiętnościami, gdzieś obok pohukuje sowa albo szczeka pies. Sam autor nie tłumaczy roli nie-ludzkich osób swojego dramatu, ale chyba najlepiej wierzyć, że wcale nie mają nam one niczego powiedzieć, nie próbują przekazać żadnej nauki. Bo przecież można też tak, bez kalkulacji.
Partnerami cyklu tekstów wokół debiutów literackich są Fundacja Instytut Gombrowiczowski oraz Muzeum Witolda Gombrowicza, współorganizatorzy przyznawanej przez Prezydenta Radomia Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.