Rozbiórka
qetz.13 CC BY-NC-SA 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

Rozbiórka

Grzegorz Bogdał

Ubywa ludzi, którzy używają rękawiczek i płynów odkażających przy wejściu do sklepu, prawie nikt już nie zachowuje odstępów, klienci tłoczą się w kolejkach. Wpadniemy w pętlę, epidemiczny Dzień Świstaka – kolejny odcinek dzienników pisarzy i pisarek z czasu pandemii

Jeszcze 5 minut czytania

Wtorek, 5 maja 

Od rana chmury i deszcz. Za oknem robota stoi, a już się przyzwyczaiłem, że co rano siadam przy stole w kuchni i zanim zacznę pracę nad opowiadaniem, patrzę na ten rozpirz. W przerwach tak samo. Doniczki z kwiatami, które postawiła U., trochę zasłaniają mi widok. Rozbiórka starego biurowca, sto metrów z hakiem od okna, zaczęła się ponad miesiąc temu. Długo to trwa. Rozbierają ostrożnie, po kawałku, bo wokół zabudowania. Nie da się rąbnąć rozhuśtaną kulą i pozamiatać. Niby to wciąga, chociaż emocje właściwie żadne.

Najciekawsze, co się dotąd zdarzyło, to dwóch gości w jaskrawozielonych kamizelkach. Żałuję, że nie zapamiętałem, kiedy to było. Wyszli na dach: jeden, potem drugi. Budynek był wtedy dłuższy, ale nie potrafię już powiedzieć, ile teraz z niego zostało, połowa czy mniej. Pierwszy gość mocował się z konstrukcją przypominającą trzepak, ale koślawy, z wystającą po boku, zbyt długą poprzeczką i trójkątnymi podpórkami. Szarpał się z tym, patrzyłem, czy mu się uda, wreszcie przesunął kawałek w lewo, w stronę krawędzi. Pojawił się drugi gość, kopnął coś, chwycił, pociągnął i przymocował do środkowej poprzeczki. Zeszli jeden po drugim, niezapięte kamizelki łopotały im od wiatru. Biurowiec i mój blok ustawione są pod takim kątem, że wydawało się, jakby nie szli po równym, tylko rzeczywiście schodzili w dół, po pochyłym, zasłaniani przez krawędź dachu, ubywało ich po trochę, najpierw znikły nogi, potem kamizelki, w końcu głowy. Między poprzeczkami trzepaka coś błysnęło, biała postrzępiona mgiełka, i dopiero wtedy się zorientowałem, że tam jest wąż, z którego leci woda rozpraszana podmuchami powietrza.

Wodę puszczali też z dołu, z platformy na czerwonej ciężarówce. Czasami pod zbyt słabym ciśnieniem i ledwo docierała do ścian. W tym czasie ciemnozielony chwytak na końcu pomarańczowego ramienia delikatnie odrywał kawałki budynku. Z niego również lała się woda, ciekła po czarnych przewodach i w dół, na gruzowisko.

Od tej pory patrzę częściej, jak się mają sprawy, ale na razie nic równie ciekawego się nie wydarzyło albo to przegapiłem. Parę razy przeszedłem w pobliżu. Widać całą klatkę schodową, wymalowaną na zielono, a gdy to się zaczęło, wieczorami było słychać kapanie i stukanie, jakby urządziły się tam jakieś zwierzęta.

Deszcz ustał. Koło jedenastej usłyszałem, że jednak zaczęli pracę. Szczypali po kawałku budynek, tyle że u samego dołu, jakby sprawdzali dla zabawy, ile można naruszyć konstrukcji, żeby nie runął. Byłem już wtedy w pokoju, robiłem korektę. A. mi doradziła, żeby oddzielić te dwa zajęcia – opowiadanie pisać w jednej przestrzeni, korekty cudzych tekstów robić w drugiej. To działa, łatwiej mi się skupić. Zamykam się więc rano w kuchni, ale ostatnio nie na dłużej niż dwie godziny, bo potem muszę robić to, za co mi płacą – w pokoju. Pozamykałem okna, na rozbiórkę dobrze się patrzy, ale drażni mnie hałas. Pracuję przy muzyce, żeby mieć z tego jakąś przyjemność. 

Chciałem czegoś ciekawego, to dostałem. Późnym wieczorem wyszedłem z Rutą na ostatni spacer. Drogowcy malowali trójkąty na jezdni. Jeden jeździł niewielką platformą, złożoną chyba z części ze skupu złomu. Kierował nią na stojąco, sprawiało to wrażenie, że ta jazda niczemu nie służy. Inny trzymał długi biały pas, końcówka zaginała się na jezdni. Tak jakby chwycił namalowany na przejściu dla pieszych prostokąt i podniósł go.

Środa, 6 maja 

Dzienniki odosobnienia. Zapiski pisarzy i pisarek z Polski i Austrii

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu „Dwutygodnika” i Austriackiego Forum Kultury w Warszawie, który będzie obejmował 6 polskich i 3 austriackie dzienniki z czasu odosobnienia. Partnerem cyklu jest dom kultury Literaturhaus Graz, który co tydzień publikuje kolejne odcinki „Die Corona-Tagebücher” – dzienników wybranych pisarzy i pisarek austriackich. Trzy z nich do polskiego przekładu wybrała i przełożyła dla nas Sława Lisiecka.
Zamówione dzienniki są też formą wsparcia pisarzy i pisarek, którzy podczas pandemii tracą spotkania autorskie, źródła zarobku i możliwość wydawania książek. Wśród polskich autorów i autorek pojawią się wkrótce m.in. zapiski Justyny Bargielskiej i Weroniki Murek.  

Austriackie Forum Kultury w Warszawie jest miejscem dialogu, wymiany kulturalnej i społecznej. Inicjuje, wspiera i organizuje projekty kulturalne i naukowe, a także imprezy służące nawiązywaniu trwałych kontaktów. Forum realizuje swój program we współpracy z partnerami w całej Polsce, jest także członkiem EUNIC Warszawa, a w 2020 r. objęło jego prezydencję. W tym roku AFK obchodzi 55-lecie istnienia.

Stracony dzień. Wstałem za późno, właściwie nic nie popisałem, miałem też sporo pracy, a muzyka mnie drażniła, więc żadnej ulgi. Do tego okropna pogoda, niskie, żółtawe chmury. Próbowałem się jakoś pobudzić, dlatego włączyłem „So far, so Good… so What!” Megadeath, ale ledwo zniosłem do końca. Później zmieniałem co chwilę albumy i zespoły, z nadzieją, że wreszcie coś mi podpasuje, nic z tego nie wyszło. Dopiero po południu wytrzymałem przy „November” Dennisa Johnsona, niewiele tam dźwięków, pierwszą część odsłuchałem do końca. Chyba nawet zasnąłem na chwilę przy tym.

Rano wyszedłem z Rutą i natknąłem się na pas z wczoraj, ale gdzie indziej. Leżał skręcony na trawniku przy Armii Krajowej, trąciłem go butem. Biały z jednej strony, szary z drugiej. Drogowcy musieli zapomnieć albo po prostu zostawili. Na jezdni były świeże strzałki do skrętu w prawo.

Z góry widzę dach podziemnego garażu przy bloku. Jest wysypany ciemnym ozdobnym tłuczniem. Pojawiły się na nim ślady butów. Ktoś się tam wspiął i pozbierał rzeczy, które wyleciały albo zostały wyrzucone z balkonów i okien. Po śladach butów mogę rozpoznać, gdzie do niedawna leżał kalkulator.  

Sobota, 9 maja

Wieczorem pojedziemy do B… W poniedziałek U. musi wrócić do pracy, co jest bez sensu, wszystkie obowiązki może wykonywać z domu. Tyle dobrze, że na trzy dni w tygodniu, a nie codziennie. Odkąd ogłosili izolację, z nikim się nie widywaliśmy, ale w takiej sytuacji wizyta u B… nie zaszkodzi, też się z nikim nie spotykali. U. strzyże mnie maszynką jak zwykle prawie na zero.

Wcześniej mam cały dzień wolny, mógłbym pisać, tyle że jestem zmęczony pracą i nie mogę się do tego zebrać. Odpuszczam i zalegam na wersalce z „Nocnym kowbojem” Jamesa Leo Herlihy’ego. Film widziałem dwa razy, powieść dorwałem niedawno, zapomniałem gdzie, nie spodziewałem się, że będzie tak dobra. W tygodniu podczytywałem po kawałku, wieczorami. Dzisiaj machnąłem ponad sto stron, do końca. Joe Buck jest wspaniały, pozornie to naiwniak i głupek o złotym sercu, w rzeczywistości jest w nim o wiele więcej, na pewno zagubienie i smutek, które powoli sobie uświadamia. Wydaje się do szpiku amerykański w swoim kowbojskim stroju i z marzeniami o sukcesie, ale w końcu obraca się przeciwko temu, i to brutalnie, co staje się jasne w scenie z facetem, który wygląda dosłownie jak flaga USA. Trudno było mi się przyzwyczaić do Gnidy/Rizzo – w powieści jest młodym blondynem, a wyobraźnia ciągle mi podsuwała Dustina Hoffmanna z filmu. Cała ta historia nie jest szczególnie wesoła, jednak czuję, że tych kilka godzin to był odpoczynek, chyba dlatego, że od wielu dni nikt niczego ode mnie nie chce. 

Ruta znosi pełno kleszczy. Ma bardzo gęstą sierść i przy głaskaniu nie zawsze można wyczuć, że jakiś się wbił. To dziwne uczucie, kiedy trafia się dłonią na taką kulkę. Wysypują się potem z niej na podłogę opite i napęczniałe. Odkąd M. opowiedział mi, jak kiedyś pomylił kleszcza z rodzynkiem z sernika i dopiero przed włożeniem go do ust zorientował się, co trzyma w palcach, za każdym razem, gdy je widzę, prześladuje mnie obraz, a nawet wrażenie kleszcza w ustach. Ruta, kiedy takiego zauważy na podłodze, lubi się nim bawić. Trąca, bierze do pyska i wypluwa, a ponieważ są nabrzmiałe, spodziewam się, że mogą strzelić w każdej chwili. Zabraniam jej to robić. U. stanęła teraz na jednym: mnóstwo krwi jak na niedużą kulkę. Obroża przeciw kleszczom niby porządna, ale nie działa. Kilka lat temu taką mieliśmy i też był problem. Jednak niedawno sprzedawca mnie do niej przekonał. Twierdził, że to musiał być przypadek, trudno o coś skuteczniejszego. Ufam mu, zna się, robi dobre wrażenie. Napisałem do niego, kazał przyjść, to coś wymyśli. Odkładam to na inny dzień, ma otwarte tylko do 13, a ja dzisiaj unikam obowiązków.

P. obiecał po nas przyjechać, żebyśmy nie musieli korzystać z autobusu. Wrócimy piechotą, to tylko pięć kilometrów, albo taksówką. Czekamy przed wjazdem na drogę do naszego bloku. Wypatrujemy samochodu P., nigdy go nie widzieliśmy, wiemy tylko, że to alfa. Blisko nas zatrzymuje się sportowe niskie auto, ignorujemy, nie ta marka. Ale po chwili wychodzi z niego P., niedawno kupił. U. siada z przodu, ja się pakuję do tyłu. Głową prawie dotykam szyby, stopy muszę ułożyć w odwrócone „V”, jedziemy. Na Opolskiej przekonuję się, jaki ma zryw.

Kiedy będę mógł wrócić na kurs prawa jazdy? Zacząłem w lutym, zrobiłem połowę teorii, rozchorowałem się, a gdy wyzdrowiałem, zaczęli już wszystko zamykać. Elki już jeżdżą, ale podaruję sobie naukę w rękawiczkach i masce, przy coraz wyższych temperaturach. Poza tym wyjeździłbym godziny, a do egzaminu i tak nie wiadomo, kiedy będzie można podejść.

Dobrze się siedzi i gada z M. i P., o wszystkim i o niczym. Zwłaszcza po takiej przerwie w kontaktach. Sporo śmiechu. Im później, tym lepiej się robi. W telewizorze lecą teledyski, ale głos jest ściszony, a muzyka puszczona z innego sprzętu. Wychodzimy po północy, oczywiście nie chce nam się wracać na nogach, zamawiamy taksówkę. Od kierowcy oddziela nas foliowa zasłona. Nie odzywa się przez całą drogę, co mi wcale nie przeszkadza, taksówkowe rozmowy są przereklamowane.

Wyprowadzam na chwilę Rutę. Latarnie pogaszone, światła tyle co z budynków. Spotykamy jeża. Ruta interesuje się nim przez chwilę, nie zamierza atakować, jak to robi w przypadku myszy, kretów, wiewiórek i wielu innych zwierząt. Macha nawet ogonem. Jeż czeka skulony, aż odejdziemy.

Niedziela, 10 maja

Jesteśmy trochę niewyspani. U. wzięła dodatkowe zlecenie, ja chwilę gram na konsoli, potem oglądam odcinek „Wojny wietnamskiej”, serialu dokumentalnego Kena Burnsa. Chyba pierwszy raz mam wrażenie, że ktoś porządnie wyjaśnia, o co chodzi w tej wojnie. Informacji i wątków jednak sporo, dlatego staram się przynajmniej raz w tygodniu zobaczyć odcinek, żeby się nie zgubić. Dużo świetnych archiwalnych fotografii i nagrań. Niepokoi mnie chwilami wizualna atrakcyjność, podbita jeszcze ścieżką dźwiękową, niektóre obrazy mi się podobają, jakbym patrzył na kadry dobrze zrobionego filmu wojennego, i sam nie wiem, czy powinno mi być nieswojo z tego powodu czy nie.

Drzemka dla odzyskania sił, bo dzisiaj wyjątkowo późnym popołudniem i wieczorem czeka mnie trochę pracy, musimy przygotować do wysyłki dwa spore teksty. Potem odpoczywamy z U., od jutra zmiana, odwlekamy koniec dnia. 

Poniedziałek, 11 maja

U. wróciła do pracy stacjonarnej, nie ma tam co robić, mało kto jest na miejscu. Jestem zły, że niepotrzebnie ją narażają. Pod tym względem mam lepiej od niej, na początku epidemii przeszedłem na tryb pracy zdalnej, ale za to bywa, że ta praca rozciąga się poza wyznaczone granice – łatwiej było ich przestrzegać, kiedy pracowaliśmy na miejscu. Od pewnego czasu mam też więcej obowiązków. Trochę z własnej winy, bo dwa tygodnie temu wziąłem drugie pół etatu w innym miejscu, szkoda mi było odrzucić okazję, zwłaszcza teraz. Pomyślałem, że to dobrze móc regularnie dorobić, zamiast od zlecenia do zlecenia. Na razie trzy miesiące na próbę. Od tej pory z pisaniem gorzej, ale staram się nie odpuszczać żadnego dnia, nie chcę stracić łączności z tekstem. Według A. potrzeba około półtora miesiąca, żeby się na spokojnie zorientować w nowej pracy i ocenić, czy chce się w niej zostać.

Przed szesnastą idziemy z Rutą do zoologicznego, jest gorąco, wlecze się w obie strony. Przypomina mi tym Fusziego, który ledwo chodził. Z Rutą tak się dzieje od kilku dni. Startuje normalnie, idziemy równo i nagle zwalnia. Od początku epidemii wchodziliśmy na piąte piętro po schodach, wolałem unikać windy. Teraz nie ma na to szans, zapiera się i czeka, aż wcisnę guzik. Zastanawiam się, czy to wyłącznie kwestia upału czy też wiek. Nie pamiętam, by tak wolno chodziła rok temu. Kupiłem silniejsze krople, z innymi składnikami niż w obroży – sprzedawca doradził poza tym, żeby ją poluzować, jest założona trochę za ciasno.

Wieczorem tysiąc znaków. Za mało mi przybywa, jeżeli chcę skończyć opowiadanie do początku czerwca. Potem od dawna zaplanowany urlop. W nowej pracy muszę wziąć wtedy bezpłatny, jeszcze nie uzbierałem wolnych dni, a urlop tylko od jednej to żaden odpoczynek.

Do niedawna po zmroku częściowo zburzony biurowiec i stojący za nim blok wyglądały jak jeden budynek, z nieco bardziej kolorową częścią po prawej, oddzieloną w pionie nierówną granicą. Linie ich dachów były na niemal tym samym poziomie, biurowiec częściowo zasłaniał blok, a resztę robiła ciemność. Teraz już rozbiórka zaszła tak daleko, że w wyrwie między dachami widać niebo.  

Wtorek, 12 maja

Rano jest chłodniej, Ruta przyspieszyła, nie zwalnia w trakcie spaceru. Maszyny jeszcze stoją, chwytak jest szary od pyłu. Ostatnio widzę coraz więcej jednorazowych maseczek, poniewierają się na trawnikach, pod murami, na chodnikach. Ubywa ludzi, którzy używają rękawiczek i płynów odkażających przy wejściu do sklepu, prawie nikt już nie zachowuje odstępów, klienci tłoczą się w kolejkach. Mam wrażenie, że wpadniemy w pętlę, epidemiczny Dzień Świstaka. Będziemy się, jak Bill Murray, budzić w kółko na dźwięk tej samej melodii, dopóki wszystko nie zostanie zrobione tak, jak trzeba.

Zacząłem o ósmej, napisałem kilka zdań. O dziesiątej przesiadka na korektę, koniec o osiemnastej, z krótkimi przerwami w trakcie. Z głośników na biurku leci thrash, nie za głośno, jeden album zlewa się z drugim, biorę, co podpowie Tidal, omijam jedynie zespoły z piszczącymi wokalistami. Dobrze mi się pracuje przy złej muzyce. Chłosta albo młócka, gdyby przełożyć nazwę tego gatunku, świetnie zresztą oddaje to, czym jest korektorskie, seryjne czytanie dużej ilości tekstów na różne tematy. Po wszystkim jestem oszołomiony, jakby mi ktoś przyłożył w łeb.

Siedzimy chwilę z U. Nie mam siły rozmawiać, bo przez te teksty czuję się, jakby cały dzień ktoś do mnie gadał. Kładę się i zamykam oczy, żeby odpocząć od patrzenia, nie chcę zasnąć, ale zasypiam. Budzę się przed dwudziestą pierwszą. Idę do pokoju U. Ona też przysnęła. Na film już za późno, włączamy serial.

Środa, 13 maja

Znowu dużo pracy. Przeszedłem na spokojniejszą muzykę, spodobały mi się albumy Branta Bjorka, perkusisty Kyuss, zwłaszcza dość oszczędny, niemal w pełni instrumentalny „Jacoozzi”.

W miejscu rozbiórki pojawił się dźwig z wysuwanym czarnym ramieniem. Na haku ma zawieszoną belkę z długą siatką dla osłony budynku blisko biurowca. To chyba nic nie daje, belka z siatką obraca się i kołysze od wiatru, do tego facet z ciężarówki za późno puszcza wodę, dopiero gdy kawałki ścian spadną na ziemię. Druga maszyna z chwytakiem dołączyła do rozbiórki. Skubie z innej strony, widzę tylko kawałek – zasłania ją walcowaty budynek mieszkalny. Ciasno tam mają. Przez dziury na wylot w biurowcu widać w oddali kawałek lasu.

Odkąd więcej pracuję, przestałem chodzić na dłuższe spacery. Ostatnio ponad tydzień temu: skończyłem i poszliśmy z U. do Wolskiego Dołu. Sporo ludzi. Wróciliśmy wieczorem, przyjemnie zmęczeni. Dzisiaj wyrywam się po południu z Rutą, później muszę jeszcze zrobić korektę. Przez okno wydawało się, że maszyny poruszają się wolno, ale gdy idziemy tamtędy, ich ruchy są bardzo szybkie, tylko rwane, jakbym patrzył na film, w którym brakuje klatek. Wkrótce wchodzimy w spokojniejszą ulicę, Ruta jest pobudzona, reaguje na każdy szelest. Długo nie chce odejść od żywopłotu, w którym trzepocze się ptak. Podsuwam jej pod pysk smakołyk, ale go ignoruje. Skacze kilka razy na siatkę, staje na tylnych łapach. Wreszcie daje za wygraną i ruszamy, wpatruje mi się w kieszeń, gdzie trzymam smakołyk. Na tyłach domów jednorodzinnych rozpleniły się zarośla, pokrzywy wyrosły prawie do ramion, pod krzewem znajdujemy martwego jeża. Ruta go obwąchuje, a potem co kawałek zjada po źdźble trawy. Kiedy wracamy, cały ogon, portki i sierść przy łapach ma w brzozowych kotkach. Zamiatała je po drodze ze ścieżek i chodników. 

Czwartek, 14 maja

Akapit napisany, jestem z niego zadowolony, ale też zły, że to za mało i że gdybym miał więcej czasu, szybciej bym skończył albo wpadł na pomysły, które teraz mi uciekają. Ruta przestała znosić kleszcze. Dzisiaj do południa pracy trochę mniej. Niewiele czytałem dla siebie samego w tym tygodniu, zacząłem tylko „Recydywistę” Vonneguta. Czytania jednak mam dość. W wolnej chwili włączam „Outer Worlds” i gram trochę. Zapowiada się ciekawie, dobre dialogi, sporo humoru i ironii, retrofuturystyczny klimat, jakby ludzie podbili kosmos w latach 50. „Po co tkwić na Ziemi, skoro możesz sięgnąć gwiazd? – głos lektora prowadzi przez intro. – Przeprowadź się do Arkadii, jedynej kolonii na pograniczu posiadanej i zarządzanej przez korporacje! Podróż trwa zaledwie dziesięć lat, a dzięki wygodnej, bezpiecznej komorze hibernacyjnej czas minie jak z bicza strzelił. Po przebudzeniu znajdziesz się w idealnym społeczeństwie stworzonym z myślą o maksymalnej produktywności. Gwarantujemy pełnoetatowe zatrudnienie”. Mieszkańców kolonii, do której trafia bohater, gnębi jakaś zaraza – o tym, kto dostanie leki, decyduje zatrudniająca ich firma, a wnioski o chorobowe rozpatrywane są tu w ciągu kilku tygodni. Po wyzdrowieniu trzeba jakoś ten bezproduktywny okres odpracować, żeby firma nie poniosła strat.

W środku dnia drzemka.
Biurowca ubywa coraz prędzej, został kawałek, tylko w jednym pionie są jeszcze wszystkie piętra. Ptaki wciąż tam przysiadają, zrywają się do lotu i za chwilę wracają. Mimo zamkniętego okna słychać zgrzyt metalu wyrywanego z konstrukcji. Nagle zawala się cały poziom przedostatniego piętra i osiada niżej. Sprawdzam w wyszukiwarce, co tam właściwie było, bo nie wiem, mieszkamy tu dwa lata. Krakowska Fabryka Aparatów Pomiarowych. Zajmowała cały teren, na którym teraz stoi osiedle. Biurowiec to już chyba ostatnie, co po niej przetrwało. Chciałbym, żeby to wszystko już tak zostało, prawie zburzone, nieuprzątnięte.

Jeszcze jutro i spokój. W sobotę albo niedzielę może pójdziemy gdzieś dalej z U.

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Austriackiego Forum Kultury w Warszawie i „Dwutygodnika”. Partner cyklu: Literaturhaus Graz.
logo