Komora echa
Joana Coccarelli CC BY 2.0

13 minut czytania

/ Obyczaje

Komora echa

Julya Rabinowich

Wciąż jestem spokojna. Moje życie tak często było stanem wyjątkowym, że teraz nie wydaje mi się osobliwe. W tych czasach będzie chodziło o długi oddech, o czułe formy kontaktu, o solidarność i wiarygodność – kolejny odcinek dzienników pisarzy i pisarek z czasu pandemii

Jeszcze 3 minuty czytania

Dla większości ludzi jest to druga noc w zamkniętym pomieszczeniu. Dla mnie, z małą przerwą trzech skradzionych dni na wolności, już dwunasta. To dziwne przyzwyczajenie, które właściwie wcale nie jest jeszcze przyzwyczajeniem, lecz wspomnieniem. O wręcz bezkresnych dniach choroby, które spędziłam w szpitalu. Potem: w domu. Sama w swoim mieszkaniu. Odcięta od zewnętrznego świata. Te echa moich minionych lat, spotęgowane nagle i rozciągnięte, rozrosły się, tworząc niesamowitą kakofonię, która przesłania teraźniejszość.

Teraźniejszość pozostaje ukryta za siedmioma woalami samotności, trzeba jej szukać. Codziennie od nowa. Pies jest znów chory, serce mi się kraje. Zaciemniam dla niego moją sypialnię, nie mogę spać ani czuwać. Staję przy oknie. Ulicą idzie ktoś, w kim byłam kiedyś zakochana, a z kim potem od roku nie rozmawiałam. Teraz on przechodzi obok, spostrzegamy się, machamy do siebie i rozmawiamy ze sobą, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło, a przecież to może dziać się tylko dlatego, że coś się wydarzyło: wirus, który położył kres naszej codzienności.

23 marca 2020

Minął tydzień, nadal jestem sama w swoim mieszkaniu. Tęsknię do przyjaciółek, tęsknię do mojego dziecka i krewnych, ślady hamowania w klatce piersiowej robią się coraz głębsze. To, co wspólne, śpi; miasto śpi, śpi też życie. Ale budzi się we mnie dziecko uchodźca, podnosi głowę i obwieszcza: WTF, znów ta niepewność, psiakrew. A ja mówię: przetrwamy i to. Uspokój się wreszcie i idź w końcu spać. Już późno. Jeszcze nie staje się to koszmarem, pocieszam się więc tym, że tak jest dobrze.

Nakrywam uroczyście stół, ceramika bolesławiecka w białe kropki, zawieszam też na gałązkach wierzby kolorowe wydmuszki. Świąteczny stół. Wszystko to będzie teraz stało na obrusie z niebieskiej tkaniny drukowanej, dopóki wszyscy znów się nie zobaczymy – wspomnienie o byciu razem i obietnica. Codziennie przechodzę obok tego nakrytego stołu, ma on w sobie coś bajkowego, ale i groźnego, chociaż rzadko dopuszczam do siebie to uczucie. Nie cenię samotności, lecz kiedy jestem sama, dobrze mi się pracuje. I: nigdy nie jestem całkiem osamotniona. Pies tak czy owak przełamuje barierę dźwięku, pies przełamuje wszelkie mury, wzniesione wokół ludzkich serc, skrupulatnie, potrafiłby nawet sprawić, że pękłyby obręcze wokół torsu żelaznego Henryka z baśni braci Grimm. Niektórzy koledzy odbywający kwarantannę woleli jednak być sami niż w kiepskim towarzystwie, a teraz zauważają, że i tak są w kiepskim towarzystwie. Telefony komórkowe żarzą się przy czerwonych uszach, zmienna przestrzeń wirtualna rozrasta się w nowym prawybuchu, wpływamy weń − bezcielesne dotknięcie sieci. Ja wciąż jestem spokojna. Moje życie tak często było stanem wyjątkowym, że teraz nie wydaje mi się osobliwe. W tych czasach będzie chodziło o długi oddech, o czułe formy kontaktu, o solidarność i wiarygodność. Tymczasem „Die Presse” i „Der Kurier” piszą, że pilnie potrzebne materiały medyczne dla Włoch zostały skonfiskowane w Polsce i w Czechach, po czym rozdzielone między ich własne szpitale. Orban wykorzystuje ten nieprzychylny czas i zamraża ostatnie resztki demokracji w swoim kraju. W zwierciadle eskalacji ukazują się nowe twarze. Krajów dotyczy najwyraźniej to samo, co dotyczy również poszczególnych ludzi w czasach kryzysu. Kiedy to wszystko już minie, zostanie przezwyciężone, przeżyte: jak potem będziemy się wzajemnie traktować? Ta wzajemność, która właśnie rozpada się na interesy jednostek, małostkowe, niebezpieczne.
− Zobaczysz − mówi dziecko uchodźca. – Znów zasznurujesz buty do wędrówki. Wiem to. Znam to. Nigdy tego nie zapomnę.
− Chodź – mówię do niego. – Przeczytam ci opowieść na dobranoc.

31 marca 2020

Dzienniki odosobnienia. Zapiski pisarzy i pisarek z Polski i Austrii

Tekst publikujemy w ramach wspólnego cyklu „Dwutygodnika” i Austriackiego Forum Kultury w Warszawie, który będzie obejmował 6 polskich i 3 austriackie dzienniki z czasu odosobnienia. Partnerem cyklu jest dom kultury Literaturhaus Graz, który co tydzień publikuje kolejne odcinki „Die Corona-Tagebücher” – dzienników wybranych pisarzy i pisarek austriackich. Trzy z nich, w tym zapiski Julyi Rabinowich, wybrała i przełożyła dla nas Sława Lisiecka.
Zamówione dzienniki są też formą wsparcia dla pisarzy i pisarek, którzy podczas pandemii tracą spotkania autorskie, źródła zarobku i możliwość wydawania książek. Wśród polskich autorów i autorek pojawią się wkrótce m.in. zapiski Barbary Klickiej i Grzegorza Bogdała.  

Austriackie Forum Kultury w Warszawie jest miejscem dialogu, wymiany kulturalnej i społecznej. Inicjuje, wspiera i organizuje projekty kulturalne i naukowe, a także imprezy służące nawiązywaniu trwałych kontaktów. Forum realizuje swój program we współpracy z partnerami w całej Polsce, jest także członkiem EUNIC Warszawa, a w 2020 r. objęło jego prezydencję. W tym roku AFK obchodzi 55-lecie istnienia.

Dni tygodnia rozpływają się w niezbyt kolorowym filmie i tracą swoje znaczenie. Mój świat z każdą chwilą oddziela się od świata nastawionego na wspólne przebiegi zdarzeń. Już niechętnie rozmawiam przez telefon, słowa wypowiadane do świata zewnętrznego są trudniejsze niż dawniej. Dobrze mi się pisze, w próżni. Kiedy mówię głośno, wydaje się to dziwne, niezwykłe, również męczące. Z krótką przerwą jestem od ponad trzech tygodni sama. Moje mieszkanie stało się inkubatorem, w którym dobrze odżywiona dojrzewam do ponownych narodzin. To też znam, już kiedyś leżałam w takim odosobnionym pomieszczeniu, zdana na dary z zewnątrz, jako wcześniak na oddziale noworodków w leningradzkim szpitalu. Oczywiście nie pamiętam tego, ale z pewnością mam przeczucie owego wspomnienia. To odosobnienie utrwaliło się we mnie, zostało zapisane w moim DNA, podobnie jak lęk przed systemami absolutystycznymi, przed ograniczeniem wolności, wyssanym z mlekiem matki. Podczas gdy koronawirus odbiera powietrze do oddychania, obok rozkwita dyktatura z Orbana łaski. Wspomnienia mieszają się z widokami na przyszłość, stając się ołowianym amalgamatem. Obojętność wielu ludzi już nie dziwi, lecz przeraża. Po raz pierwszy najdziwniejsze teorie spiskowe pojawiają się nie tylko z prawej strony, ale i z lewej. Nawet socjodarwinistyczne przejawy survival of the fittest. Pobrzmiewa tam ton: poświęćcie starych i niepotrzebnych. Jest petycja domagająca się natychmiastowego cofnięcia kwarantanny. Spojrzenie na Włochy czy Francję powinno właściwie być oczywiste: dotyka to nie tylko starych i osłabionych. Nie będzie tak źle, to jednak mantra tych, którzy nie chcą emigrować, aby nauczyć się lęku. Lęk zaś jest moim kompasem, mój system wczesnego ostrzegania jest świetnie skalibrowany, i niczego nie żałuję. Nasz kanclerz nie znajduje twardych słów dla skandalu o nazwie Ischgl. Mówi, że nie ma czasu wypowiadać się na temat występków Orbana. Jeszcze nie tak dawno nazwał go przyjacielem. Zarządzenia, które zmieniły nasze życie, są konieczne i chętnie się im poddaję. Ale milczenie kanclerza odnośnie do tego, co dzieje się obok, nie tylko zostawia gorzki posmak w ustach, lecz także sprawia, że zimny dreszcz przechodzi moje plecy obrastające tłuszczem. Nigdy więcej nie chcę musieć przeżywać tej nieustannej niepewności, ograniczania sztuk i ich zagrożenia, umierającej wolności prasy, tego zakrojonego na szeroką skalę bezprawnego pozbawiania wolności i zagrożenia – i nie zaakceptuję tego. Nie zaakceptuję tego również w tym inkubatorze, którym stało się moje mieszkanie, ta z oddaniem dezynfekowana wysepka w niepewności.

6 kwietnia 2020

Lęk, który z rozmaitych szczelin medialnych wpełzał aż do łóżka, łagodnieje w czwartym tygodniu. Skóra moich dłoni wciąż jest szorstka i czerwona, ale trochę dochodzi do siebie, bo nie oddaję się już w regularnych i zbyt krótkich odstępach orgiom mydlanym. Klucz jednak zaraz po wejściu do mieszkania nadal wrzucam do wiadra pełnego mydlin. Nie wolno zmieniać koni na środku rzeki. Ale zmieniam zimową kołdrę na lżejszą, co do tej pory jest jedyną rzeczą, jaka daje mi stabilne poczucie końca zimy – nadal nie byłam jeszcze dłużej niż pół godziny à la longue na zewnątrz. Jeśli jednak mocno wyciągnąć szyję, prawie do zwichnięcia, można przez okno w kuchni oglądać kasztanowiec na podwórzu i pęczniejące pąki. W lustrze obserwuję podobne widowisko. Moja wiosenna figura jest zorientowana raczej na Rubensa niż na Schielego. Zanoszę bardzo mocno kulejącego psa do lecznicy, z braku profesjonalnego transportera w plecaku, który zawieszam sobie odwrotnie, z przodu na piersiach, niczym pseudokangur. Pani doktor weterynarii z poważną miną bierze ode mnie pacjenta, ja tymczasem, aby nie złamać zasady zachowania jednometrowego odstępu na chodniku, muszę stać pod rusztowaniem obok kliniki jak imitacja odrętwiałej pantery z wiersza Rainera Marii Rilkego. Na znajdującym się tuż obok rusztowaniu jakiś mężczyzna z wściekłą miną trenuje podciąganie się na drążku i wisi przyczepiony jak małpa. To jest jak do tej pory najbardziej zwierzęce erotyczne spotkanie wiosenne. Pies dostaje nowe lekarstwo i na znak stabilizacji z werwą Ronalda kopie inne psie kupy. Na kilka metrów w dal. Sny pływają w zbyt mętnych wodach, żeby móc je złowić w chwili przebudzenia. Prawie przesypiam początek spotkania online, klnę – gdzie jest to spowolnienie? – biegnę pędem do laptopa, łapię w pośpiechu szminkę i elegancką marynarkę, przewracam kubek z kawą na dokumenty. Włosy nie leżą, jak należy, połączenie trwa. Prowadzimy zaległą rozmowę ze studentkami germanistyki, która to rozmowa miała się odbyć w Rauris, ale została odwołana. Ślepy lot bez kawy z poczuciem, że podczas wideokonferencji nie powinno się wstawać, gdy ma się na sobie elegancką marynarkę, a pod spodem sfatygowane spodnie w kropki od pidżamy.

A zatem pełne napięcia oczekiwanie uderzenia ustępuje, oczom ukazuje się zaś dziwaczność nowego dnia powszedniego. Przy tym nie mówimy tu wcale o wiadrze z mydlinami ani o kluczu. Ale tęsknota pozostaje. Za czymś uchwytnym, za siedzącym naprzeciwko rozmówcą, za tym, co jeszcze przed trzema miesiącami wydawało się takie trwałe, nie do skruszenia − ten pozór normalności.

Tydzień nie jest tygodniem nie jest tygodniem. Każdy dzień można zaprzepaścić, każda godzina jest obojętna. Pobudka, spacer z psem, śniadanie, próba pisania, social media, spacer z psem, próba pisania, obiad, oczywiście dieta, spacer z psem, social media, jedzenie słodyczy, aż podniebienie robi się nieczułe od kleistego nadmiaru, bo wcześniej dieta. Spacer z psem, social media, zaniechanie próby pisania, chwila płaczu, wysłanie krewnym wiadomości podnoszących na duchu, chwila płaczu, social media, drobny skandal, sen. Pobudka, śniadanie, spacer z psem, płacz. Pisanie. Śmiech. Sen. Pobudka. Już się nie maluję, siedzę w pidżamie, moja fryzura jest upiorem dawno zmarłych z fryzurami na czeskiego piłkarza i z odrostami. Mój fryzjer pokazuje na wideo rodzaje stylingu. Nie cierpię kobiety, która patrzy na mnie z lustra. Sebastian Kurz prowadzi nas do równoległego uniwersum, w którym zawsze odbywa się konferencja prasowa, jest denerwującym dziwadłem, czarną dziurą, która codziennie obramowuje cały kraj sprawdzonym alfabetem walki wyborczej: Nowy Czas, Nowy Kurs, Nowa Normalność. Oglądam wszystkie filmy Disneya, które oglądałam jako dziecko. Obżeram się. Płaczę. Ten rozstrój jest bolesny i absolutnie śmieszny. Chcę, żeby minął. Wiem, że potrwa jeszcze przez jakiś czas. I wtedy uderza we mnie jak panzerfaust pewna wiadomość. Wpis na Facebooku, którego znaczenie nie od razu jest jasne: „Ja wyzdrowiałem, moja żona czuje się dobrze, mój syn też. Tacie niestety się nie udało”. Muszę przeczytać go kilkakrotnie, zanim zrozumiem, chociaż mój umysł już zrozumiał, tylko serce jeszcze nie. Mój wujek, który od lat samotny i nieszczęśliwy czeka w domu starców w Nowym Jorku na odwiedziny mojej mamy, jego siostry. Miała polecieć do niego w przyszłym tygodniu. Koronawirus przekreśla wszystkie nasze plany i zabiera go. Mama może już teraz przebukować lot, ale będzie sama w Nowym Jorku. Mama nie może zobaczyć tego wpisu. Dzwonię do niej, ale nie odbiera. Wysyłam jej paniczne wiadomości, żeby przed otwarciem komputera, przed zajrzeniem na Facebooka koniecznie do mnie zatelefonowała. Potem leżę bezsennie, aż świt powoli wstaje za dachami domów.

Fryzura z króciutką grzywką, monotonia mojego obecnego życia, samotność: naraz pełna obojętność, gdy pęka skorupa zwyczajności, i to, co spychamy w podświadomość, wyziera na zewnątrz. Zadaję sobie pytanie: czy rzeczywiście zrobiłaś wszystko, co chciałaś zrobić? A odpowiedź brzmi oczywiście: nie. Jeszcze boleśniejsze jest zrozumienie, że nie zrobię tego także wtedy, gdy ten stan, który oni nazywają wyjątkowym, wreszcie się skończy. Zasypiam nad ranem i nie słyszę telefonu od mamy. Fuck you, corona.

Przełożyła Sława Lisiecka

© by Julya Rabinowich. Powielanie tylko za pisemną zgodą autorki i z adnotacją: Tekst jest częścią projektu „Die Corona-Tagebücher” Domu Literatury w Grazu
© for the Polish edition Austrian Cultural Forum in Warsaw
© for the Polish translation by Sława Lisiecka and the Austrian Cultural Forum in Warsaw

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Austriackiego Forum Kultury w Warszawie i „Dwutygodnika”. Partner cyklu: Literaturhaus Graz.
logo