Niewiele wiem o łasce. Podobno to „pomoc, opieka lub niezasłużony dar udzielany przez Boga człowiekowi”. Nigdy jej nie doświadczyłem, nie czekam też na nią, bo uważam ją – tak jak Boga – za nierzeczywistą ideę, czysto ludzki wymysł. Pomimo to – a może właśnie dlatego – opowiadania Flannery O’Connor traktuję jako dar.
Piszę o tym, ponieważ O’Connor – głęboko wierząca katoliczka, której obce jednak było moralizatorstwo, dewocja czy religijna egzaltacja – twierdziła, że we wszystkich jej „opowiadaniach chodzi o oddziaływanie łaski na postać, która nie bardzo chce jej się poddać, ale większość ludzi uważa je za szorstkie, brutalne, pozbawione nadziei” (przeł. Krzysztof Majer). Chętnie usytuowałbym się po stronie tej większości, biorąc pod uwagę, jak wielu bohaterów jej opowiadań ginie tragiczną śmiercią lub doznaje krzywdy, ale oznaczałoby to, po pierwsze, redukcję tej niejednoznacznej prozy, po drugie, ignorowanie zdania świadomej własnego warsztatu autorki. Po trzecie zaś – i chyba najważniejsze – lektura tych tekstów nie prowadzi do poczucia zadomowienia, choćby w złu i nieszczęściu, lecz wytrąca z równowagi. Groza zderza się tu z ironią, wydarzenia przybierają nieoczekiwany obrót (lub przeciwnie: fatalna siła pcha je w jednym kierunku), postaci zaskakują swoim zachowaniem, a finały historii pozostawiają czytelnika równie bezradnym jak ich bohaterów.
Flannery O’Connor, „Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane”. Przeł. Maria Skibniewska, Michał Kłobukowski, W.A.B., 589 stron, w księgarniach od kwietnia 2019Urodzona w 1925 roku w stanie Georgia, na południu USA, gdzie spędziła większość krótkiego życia, O’Connor debiutowała w wieku 21 lat opowiadaniem „Pelargonia”, o starym Dudleyu, który przeprowadził się do córki, do Nowego Jorku. Dotąd widział to miasto jedynie na filmach, a w dzieciństwie był raz w Atlancie. W hrabstwie Coa, gdzie dotychczas żył, po śmierci żony zamieszkał w „hoteliku pełnym staruszek, którym klekotało w łepetynach”. Teraz jednak i w Dudleyu klekocze niepokój, czy nie popełnił błędu, przenosząc się do dużego miasta, gdzie – mimo obecności córki – czuje się obco. Tytułowa pelargonia, której wypatruje w oknie mieszkania naprzeciwko, jest zaś dla niego impulsem przywołującym wyidealizowane wspomnienia rodzinnych stron.
Podobno pierwsza wersja tej historii kończyła się tragedią, ale początkująca pisarka, pod wpływem współuczestników warsztatów pisarskich na Uniwersytecie Iowa, złagodziła ją. Później kilkakrotnie wracała do tej opowieści, przepisywała ją na nowo, szukając właściwej wersji. Ostatnią, zatytułowaną „Dzień sądu”, ukończyła niedługo przed śmiercią w 1964 roku, po długiej i ciężkiej chorobie. „Pelargonia” oraz „Dzień sądu” otwierają i zamykają wydany właśnie po raz pierwszy w Polsce kompletny zbiór jej opowiadań pod tytułem „Ocalisz życie, może swoje własne” (w przekładzie Marii Skibniewskiej i Michała Kłobukowskiego).
Lęk przed wielkim miastem wraca też w innych utworach autorki i – jak to u niej bywa – komizm łączy się tu z dramatem. Na przykład w „Sztucznym Murzynie”, gdzie dziadek zabiera wnuka na pierwszą wycieczkę do miasta, by ten odkrył, że nie jest ono „wcale tak bardzo wspaniałym miejscem. Pan Head zamierzał pokazać mu wszystko, co tam trzeba zobaczyć, aby potem do końca życia najchętniej siedział w domu”. Zderzanie kolejnych, podszytych lękiem i niepewnością, niekiedy absurdalnych przykładów niechęci dziadka z ciekawością i odwagą wnuka bawi, aż chłopiec niechcący powoduje – niegroźny w gruncie rzeczy – wypadek i zostaje otoczony przez rozemocjonowany tłum, a dziadek się go wypiera i odchodzi. W przewrotny sposób realizuje się więc cel pana Heada, ale jego zdrada nie kończy jeszcze opowieści, O’Connor umiejętnie manipuluje dramaturgią i zwodzi czytelnika.
Powtarzających się tematów, chwytów, a w pewnym sensie także postaci jest w tych opowieściach znacznie więcej. Czytanie ciągiem zebranych opowiadań O’Connor pozwala odkrywać kolejne lejtmotywy czy wręcz obsesje – repetycje i remiksy to co najmniej podpory, o ile nie fundamenty tej prozy. W licznych historiach jedną z pierwszoplanowych postaci jest właścicielka farmy, wdowa, której zdolne dorosłe dziecko, syn lub córka, żyje razem z nią, ale dystansuje się od świata i problemów matki. Jak Wesley z „Greenleaf” – wykładowca dojeżdżający kawał drogi na drugorzędną uczelnię, gdzie wykłada – który mówi matce wprost: „Nie wydoiłbym krowy, nawet gdyby od tego zależało zbawienie twojej duszy”. Albo Joy/Hulga (urzędowo zmieniła imię) z wybitnego opowiadania „Poczciwi wiejscy ludzie” – tęga blondyna ze sztuczną nogą. „Pani Hopewell wciąż traktowała ją jak dziecko, chociaż Joy skończyła trzydzieści dwa lata i była bardzo wykształcona. Lekarze uprzedzili matkę, że córka, przy najtroskliwszych staraniach, dożyje co najwyżej do czterdziestu kilku lat. Miała słabe serce. Joy nie ukrywała, że gdyby nie to, uciekłaby daleko od czerwonych wzgórz rodzinnej okolicy i od poczciwego wiejskiego ludu”.
Ślad autobiograficzny jest tu wyraźny: w grudniu 1950 roku, gdy O’Connor jedzie pociągiem do rodzinnego domu, jej stan gwałtownie się pogarsza (echa tego znalazły się w opowiadaniu „Dreszcz”). Okazuje się, że jest chora na toczeń rumieniowaty, autoimmunologiczną chorobę, stopniowo odbierającą sprawność – tę samą, z powodu której dziesięć lat wcześniej zmarł jej ojciec. W szpitalu w Atlancie zostaje poddana długiej eksperymentalnej terapii hormonalnej. Latem 1951 roku wychodzi i przeprowadza się z matką na odziedziczoną przez nią farmę Andalusia, do dwupiętrowego białego domu. Tu spędza resztę życia i pisze najlepsze opowiadania – osadzone głównie w ograniczonych sceneriach. I choć O’Connor nie była odludkiem, prowadziła korespondencję i chętnie przyjmowała gości, w jej historiach przybysze zwykle stanowią zagrożenie – nie zawsze od razu rozpoznane – lub co najmniej zaburzają spokój.
Innymi ulubionymi bohaterami O’Connor wydają się starcy i dzieci. Co ciekawe, dzieci są niemal bez wyjątku brzydkie, czasami nierozgarnięte (lub za takie uważane). Próżno tu szukać uroczych chłopców i dziewczynek. Jest za to: „tłusta kretynka w harcerskim mundurku”, „brzydka, gruba dziewczyna z pryszczatą twarzą”, „blada, gruba dwunastolatka” czy spłakany i usmarkany czterolatek, który ma „długą twarz, wypukłą brodę i szeroko rozstawione oczy”. Te „szeroko rozstawione oczy” wracają przynajmniej jeszcze raz, u chłopca z innego opowiadania, jakby stanowiły piętno tych, których spotyka zły los.
Dzieci i starcy w świecie O’Connor czują i rozumieją więcej niż „poczciwi ludzie”, nic zatem dziwnego, że nieraz pojawiają się w parach – jako dziadek z wnukiem lub wnuczką. Ta wyjątkowość nie chroni ich jednak przed niesprawiedliwym czy okrutnym postępowaniem. Łączą ich silne ambiwalentne relacje. Miłość może się przerodzić w nienawiść, jak we wstrząsającym „Widoku na las” o przymierzu bardzo do siebie podobnych dziadka i wnuczki, związanych również niechęcią do okrutnego ojca dziewczynki. Twarz dziewięcioletniej rezolutnej Mary Fortune jest „wierną, choć zmniejszoną kopią twarzy starego (…), była krępa jak dziadek i miała tak samo jak on bardzo jasne niebieskie oczy”. Nie dość jednak na tym: „z charakteru także była do niego podobna. Odziedziczyła po nim wyjątkową inteligencję, silną wolę, upór i energię. Różnica wieku między nimi wynosiła siedemdziesiąt lat, mimo to dzieliła ich znikoma duchowa odległość”. W tym podobieństwie graniczącym z utożsamieniem kryje się źródło przyszłego okrutnego konfliktu – jakby jedna strona za wszelką cenę chciała zaznaczyć swoją odrębność, wyzwolić się z narzuconej harmonii.
Podobnie jest we wspomnianym już „Sztucznym Murzynie”: „Dziadek i wnuk wyglądali prawie jak bracia, nierozdzieleni wielką różnicą wieku, bo twarz pana Heada w dziennym świetle miała wyraz młodzieńczy, a twarz chłopca przybrała wyraz starczy, jak gdyby Nelson wszystko już poznał i wolał o tym zapomnieć”. Stopienie dwóch osób w jedną pozwala spojrzeć na ich wzajemne zmagania niczym na psychomachię, a na realistyczną opowieść jak na quasi-moralitet – decyzja podjęta w kluczowym momencie przeważa szalę opowieści. „Quasi” jednak, bo nie jestem pewien, czy zawsze można z przekonaniem stwierdzić, na którą stronę.
Dwuznaczność, a nawet wieloznaczność, jest niewątpliwą zaletą twórczości Flannery O’Connor – czyni ona z lektury wyzwanie, każe wracać do już przeczytanych tekstów, nie pozwala zastygnąć w poczuciu pełnego zrozumienia. Wokół interpretacji powszechnie uznawanego za mistrzowskie opowiadania „Trudno o dobrego człowieka” z 1953 roku wciąż toczą się dyskusje. Opowieść ta pochodzi z początku drugiego okresu w życiu O’Connor (jeśli podzielić je na czas przed chorobą i w chorobie) i otwiera serię znakomitych opowiadań, które powstają na farmie – w niczym lub niewiele mu ustępujących. Uważam jednak „Trudno…” za przełomowe w twórczości O’Connor z innego powodu – po raz pierwszy autorka pozbawiła w nim życia niemal wszystkich bohaterów. Odtąd wyzbywa się litości dla swoich postaci, które często stają w obliczu śmierci i giną, zwykle gwałtownie, zgodnie z wyrażonym w „Umarłe są bidne jak nikt” przekonaniem, że „wszystkie dni są sądne”. Śmierć – doświadczana i zadawana – ma tu siłę przemieniającego błysku zrozumienia.
„Trudno…”, historia rodziny, która podczas wycieczki wpada w ręce osobliwego bandyty Niezgody (w oryginale to Misfit) i jego kompanów, wymyka się łatwym uogólnieniom. Makabra i komedia nie tyle sąsiadują tu ze sobą, ile splatają się ze sobą i stają nierozłączne. Opowiadanie rozpoczyna się od sprzeciwu i, nomen omen, niezgody, gdy starsza kobieta wymusza na swoim synu zmianę celu podróży. Ta przebiega w rozgardiaszu prowadzącym do wypadku i wreszcie spotkania ze spersonifikowaną już Niezgodą – jakby ta pisana małą literą doszła do takiej intensywności, że musiała zyskać swoje wcielenie. Paradoksalnie jednak, mimo potworności, jakie spotykają dzieci i wnuki starej kobiety, a także ją samą, to Niezgoda zaprowadza porządek i spokój. Trudno powiedzieć, czy to działanie diabelskie czy boskie. W tym świecie przecież – jak myśli kobieta z opowiadania „Czemu się wzburzyli poganie” – „jenerał z mieczem w ustach, idący siać przemoc, to Jezus”.
Ale nie tylko zło w tych niepokojących historiach ma wiele wymiarów. Podobnie jest z miłością oraz dobroczynnością. W „Ocalisz życie, może swoje własne” przybłęda złota rączka dostaje – to chyba najlepsze słowo, biorąc pod uwagę, jak to się odbywa – za żonę upośledzoną kobietę. Z kolei „Poczciwi wiejscy ludzie” tworzą fenomenalną scenę erotyczną. Oto Joy udaje się na schadzkę ze sporo młodszym od siebie wędrownym sprzedawcą Biblii, z którego jeszcze niedawno kpiła. „W którym miejscu kończy się twoja drewniana noga?” – pyta ją chłopak na pastwisku, a potem, w stodole, prosi: „Pokaż mi, jak masz tę sztuczną nogę przymocowaną do ciała”. Stopniowe przesuwanie granic intymności podczas rozmowy prowadzi wreszcie do momentu, gdy chłopak mówi: „A teraz pokaż mi, jak to się odejmuje i zakłada. Odjęła protezę, tak jak sobie życzył, potem założyła z powrotem; pozwoliła, żeby z kolei on sam ją odczepił, i zrobił to, obchodząc się ze sztuczną nogą tak, jakby była żywa”. To, co na początku sprawiało wrażenie zmysłowo-komicznej gry podszytej niejasnym lękiem, od tego momentu staje się nadużyciem – chłopak zabiera protezę Joy.
Krzywdę wyrządzają również ci, których intencje wydają się zupełnie czyste – niosący pomoc innym. Obdarzając uwagą obce, poszkodowane przez los osoby i poświęcając się dla nich, stają się zarazem okrutne dla swoich najbliższych. O’Connor przedstawia ich jako opętanych ideą dobroczynności. Taka jest matka Tomasza z „Ciepła rodzinnego gniazda”, która „mając najlepszą w świecie wolę, karykaturowała cnotę, praktykowała ją z tak bezrozumną gorliwością, że wszyscy wciągnięci w krąg jej działania ludzie wychodzili na głupców, a sama cnota stawała się śmieszna”. Kobieta stawia sobie za cel uratowanie popadającej w konflikty ze społeczeństwem Star, biednej „nimpermaniaczki” (jej pobudzona seksualność niepokoi otoczenie – stąd łatka nimfomanki). Lituje się nad nią wbrew przestrogom syna i wbrew nieustannym porażkom – dziewczyna najwyraźniej nie jest zainteresowana cnotliwym życiem w takiej wersji, jaka marzy się jej opiekunce. Narastające napięcia w tym specyficznym trójkącie – lęk Tomasza przed erotyzmem Star odgrywa tu niebagatelną rolę – znajdują ujście w finale.
Temat naiwnej dobroczynności podejmuje O’Connor również w „Kulawi wejdą pierwsi”. Sheppard, ojciec dziesięcioletniego Nortona, za wszelką cenę pragnie ocalić przed wykolejeniem poszkodowanego przez los Rufusa. Jednocześnie znęca się psychicznie nad własnym synem, próbując za wszelką cenę wpoić mu wyznawane przez siebie zasady i nauczyć go poświęcania się dla innych. Ta historia oczywiście nie może się skończyć dobrze. Dobroczynność to wierzchołek góry lodowej – głębiej Sheppard odkrywa w sobie z przerażeniem nienawiść, a jego miłość do ludzi okazuje się drogą do przemocy.
Uszczęśliwianie innych na siłę, trzymanie się mylnych wyobrażeń to sposób, w jaki funkcjonuje wielu bohaterów opowiadań O’Connor, nie tylko maniakalni dobroczyńcy. Co ciekawe, mają oni silne przekonanie o swojej sprawczości – jakby świat i ludzie mogli poddać się ich woli i przyjąć z ich rąk zbawienie. Rufus mówi któregoś razu do Nortona: „Jak ty możesz z nim [Sheppardem] wytrzymać? (…) Przecież on się ma za Jezusa Chrystusa”.
No właśnie – co w sytuacji, gdy ktoś nie chce przyjąć pomocy, czy to ludzkiej, czy boskiej? Łaska w historiach O’Connor jest szorstka i brutalna. Spada na człowieka wtedy, gdy jest już za późno na nadzieję. Równie dobrze można nazwać ją przemocą – to przez nią Bóg przychodzi w tych opowieściach do ludzi. Bo czym innym, jeśli nie przemocą, jest – wracając do słów autorki o łasce zacytowanych na początku – siła, która oddziałuje na człowieka, choć ten nie chce się jej poddać?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).