Dziennik Rambo
Bob May, cc

17 minut czytania

/ Obyczaje

Dziennik Rambo

Barbara Klicka

Im bardziej siedzę tu sama, tym bardziej myślę o ludziach. Konkretnych, ale też – o zgrozo! – o ludności w ogóle. Najchętniej zobowiązałabym wszystkich, żeby raz dziennie meldowali się esemesem – kolejny odcinek dzienników pisarzy i pisarek z czasu pandemii

Jeszcze 4 minuty czytania

Poniedziałek, 27 kwietnia

Dziś urodziny obu moich braci. Skubani, powciskali się w świat tego samego dnia, tylko że mama zrobiła sobie osiem lat przerwy między robotą przy pierwszym i drugim. Między Tadeuszem a Wojtkiem. W każdym razie osiem lat przerwy od rodzenia 27 kwietnia. Co roku myślę, że jak to możliwe trafić z dziećmi w tę samą datę, liczę miesiące do tyłu i wychodzi mi jakiś lipiec, może sierpień, więc lata i namioty, choć pewnie w przypadku mojego młodszego brata to nie był już namiot, raczej nowy dom, z ogrodem, z rododendronem, który się podlewało maślanką, albo domek kempingowy typu wisła gdzieś nad Krutynią lub Jeziorem Długim, w którym mieszkały raki. Zresztą w Krutyni też mieszkały raki, pamiętam. I rodziny łabędzi, do których nie wolno było podpływać kajakiem, bo zaniepokojony biały rodzic mógł zrobić się agresywny. Pamiętam tatę, który bronił nas kiedyś przed tym innym tatą przy pomocy wiosła. To była jednorazowa sytuacja, ale myślę o niej w zwielokrotnieniu, w wielu odsłonach.

Zanim zamknięto kawiarnie, umówiłam się na herbatę z J. Miasto już było pustawe, ale jeszcze trochę bardziej wprost – nie ukrywało się tak bardzo za maseczkami, wielkoformatowymi obwieszczeniami o wirusie i stosami foliowych rękawiczek. W lokalu mogłyśmy przebierać w stolikach i padło na wieloosobową jasną lożę. Było gadane o różnych rzeczach; o pensjach, których się nie ma, o wyrzutach sumienia, że się je ma, o koleżance J., która chodziła kupować nowalijki podlewane deszczem z radioaktywnej chmury po wybuchu w Czarnobylu, i nic się jej nie stało, o tych, którym się stało bez żadnych wybuchów, o kombatanctwie, o tym jak się je nosi tej wiosny. I o tym, że może właściwym testem na koniec świata, którego – wiadomix – nie ma i nie będzie, okaże się liczba dzieci, które urodzą się jakoś dziewięć miesięcy po ogłoszeniu lockdownu. Zdaje się, powiedziałam wtedy, że nie obstawiam, żeby numer z pikiem demograficznym mógł się nam znowu udać, nawet mimo tej piekielnie ciepłej wiosny, ale dziś przychodzi mi do głowy, że się myliłam, że istnieje już w przyszłości data, od której będzie się zaczynał pesel szczególnie wielu obywateli. Pisząc „nam”, mam na myśli naprawdę nas. I nie, nie mam pewności, czy jest się z czego cieszyć. (Swoją drogą, śpiewana przez Fettinga w czołówce „Prawa i pięści” fraza „dzieci urodzą się nowe nam” zawsze wydawała mi się jedną z najokrutniejszych w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Bo co to właściwie oznacza? Że co, że kit już z tamtymi bachorami, że co tu będziemy o nich gadać po próżnicy, skoro praktyczniej jest sobie trzasnąć nowe, świeższe, różowsze, takie w dodatku, które będą umiały przeżyć?).

Dzienniki odosobnienia. Zapiski pisarzy i pisarek z Polski i Austrii

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu „Dwutygodnika” i Austriackiego Forum Kultury w Warszawie, który będzie obejmował 6 polskich i 3 austriackie dzienniki z czasu odosobnienia. Partnerem cyklu jest dom kultury Literaturhaus Graz, który co tydzień publikuje kolejne odcinki „Die Corona-Tagebücher” – dzienników wybranych pisarzy i pisarek austriackich. Trzy z nich do polskiego przekładu wybrała i przełożyła dla nas Sława Lisiecka.
Zamówione dzienniki są też formą wsparcia pisarzy i pisarek, którzy podczas pandemii tracą spotkania autorskie, źródła zarobku i możliwość wydawania książek. Wśród polskich autorów i autorek pojawią się wkrótce m.in. zapiski Grzegorza Bogdała i Justyny Bargielskiej.  

Austriackie Forum Kultury w Warszawie jest miejscem dialogu, wymiany kulturalnej i społecznej. Inicjuje, wspiera i organizuje projekty kulturalne i naukowe, a także imprezy służące nawiązywaniu trwałych kontaktów. Forum realizuje swój program we współpracy z partnerami w całej Polsce, jest także członkiem EUNIC Warszawa, a w 2020 r. objęło jego prezydencję. W tym roku AFK obchodzi 55-lecie istnienia.

I tak im bardziej siedzę tu sama, tym bardziej myślę o ludziach. Konkretnych, ale też – o zgrozo! – o ludności w ogóle. Prowadzę rejestr, chciałabym wiedzieć, co u kogo, czy ma się. Najchętniej zobowiązałabym wszystkich, żeby co najmniej raz dziennie meldowali mi się esemesem. Te dzieci z przyszłości również mogłyby to robić. Wystarczyłoby na przykład coś w rodzaju: jest ok. Albo: pogoda ładna. Albo: jestem, byłam, mam. Wystarczyłoby tyle i jeszcze to, żebym nie musiała odpowiadać.

Wtorek, 28 kwietnia

Kupiłam białą lewkonię. Za pięć. Miałam dziś nie myśleć o: pieniądzach, schnięciu, domku za miastem, małym, ale całorocznym, pięknej kiecce, którą przytargałam do mieszkania jakiś czas temu, ale nie mam jej gdzie założyć, o tym, jak radzą sobie inni, czy lepiej, czy gorzej, gdzie się plasuję w rankingu radzenia, o wolontariatach, których nie podjęłam, o ciepłym, wilgotnym maju, którego jeszcze nie ma i już nie będzie. Miałam nie myśleć, ale chyba w końcu pierdolę cały ten kołczing morowego czasu, wszystkie złote porady, medytacje, pilates, świadome oddychanie i zestawy ćwiczeń na brazylijskie pośladki do robienia w domu. Pierdolę rzekome szansy na wglądy, kolejne dni tygodnia z tak zwanym ja w roli głównej. Bo być może na sali są tacy, którym covid przyniósł pół ulgi, stał się dowodem, którego długo szukali, dowodem na to, że bakcyl, który ktoś przywlókł im chwilę wcześniej, naprawdę istnieje i potrafi mieszkać też zupełnie na zewnątrz, na gładkich powierzchniach, reklamówkach, w tramwajach? W końcu to zaraźliwe, aktywne nic, z którym się miało czołówkę, ubrało wyjściowe wdzianko, mówi się o nim na wszystkich kanałach. Czy nie ulga? No ulga przecież, tak się na moment uwspólnić, rozpłynąć. Na przykład pan w Rossmannie, który uśmiecha się błogo znad mydła, oczami, nie widać mu ust, nie widać mu zębów – jestem pewna, że jest w końcu u siebie. Voilà, proszę pana, oto i strata, której mieliśmy nigdy nie odnaleźć.

Teraz będę prosić o to, żebym mogła tu zostać, mimo tego, co zostało właśnie pomyślane. Swoją prośbę uzasadniam następującymi wydarzeniami: wystawiłam miseczkę z wodą dla ptaków i przez pół dnia udawałam, że nie istnieję, żeby nie bały się z niej korzystać, poszłam na spacer z samotnym człowiekiem, nie pożyczyłam pieniędzy koleżance z daleka, bo sama ich nie mam, ale najuczciwiej podzieliłam się z nią pomysłami na to, kto mógłby nam za coś zapłacić, powiedziałam sąsiadce, że ładnie śpiewa i w dodatku naprawdę tak myślę, figuruję, podlewam rozmaryn.

Środa, 29 kwietnia

O dziewiątej zadzwonił K. z pytaniem, co by było, gdyby wysiadły nam telefony. Powiedziałam mu, że to samo, tonem, który mógł sugerować, że bardzo wierzę w telepatię z bilokacją, ale po dwóch godzinach rozmowy, kiedy nacisnęłam u siebie czerwoną słuchawkę, pomyślałam o buncie, o tym, że w ciągu ostatnich trzech tygodni, z nadużywania lub z nudów, wszystko usiłowało odmówić mi posłuszeństwa: telefon, komputer, pralka. Moja przyjaciółka, najodważniejsza osoba, jaką poznałam w życiu, zadzwoniła kilka dni temu ze środka ciemnego mieszkania, łkając, że nie ma prądu. Mówiłam: poczekaj, poczekaj do rana, jeśli zapłaciłaś – włączą, jeśli nie zapłaciłaś – zrobię na ciebie szybką zrzutę na fejsie i wszystko się przecież ułoży. Nie pomogło: nim udało się zlokalizować wywalony zewnętrzny korek, zamieniłyśmy się obie w przerażone trzylatki. A potem jasność i dużo szczęścia o drugiej rano, wiadomo.

Pisałam, że pierdolę pilates? Kłamałam. Są momenty, w których jednak nie pierdoli się spraw, dzięki którym na chwilę wraca się w okolice tak zwanej siebie, i gdybym miała obstawiać, powiedziałabym, że są to te. Momenty, w sensie. Ćwiczymy więc sobie z K., A. i J. online. Cztery kobiety, w czterech pustych pokojach (w strojach sportowych, z bosymi stopami), o umówionej godzinie rozkładają maty (trzy granatowe, jedna pomarańczowa), przez chwilę mówią do siebie (śmieją się do siebie, sobie opowiadają, co jadły na cztery obiady), potem ich relacje z laptopem skutkują seriami powtórzeń, uniesień nóg albo ramion. K. prowadzi treningi, jest w tym naprawdę dobra – chwali, koryguje, woła nas imionami i wie, co robi. Kamerki komputerów obcinają nam na zmianę nogi, ręce lub głowy, skracają nas, wydłużają, a ustawione pod odpowiednim kątem mają też wpływ na ekspozycję kości policzkowych. Tajemna moc układów scalonych, kart dźwiękowych, zminiaturyzowanych kamer, routerów, alchemia sprzętu i prądu, zwraca nam mięśnie brzuchów i ud. Nie wiadomo dokładnie, kiedy mogłyby się nam one znów przydać, ale najwidoczniej zakłada się tutaj bez żadnych podstaw, że uprawiamy gimnastykę w środku cyfrowego bardo, że słusznie jest być gotową na jakieś realne lato. Drobne deformacje to niewygórowana cena za tyle radości, prawda?

Tyle że korki, wiadomo.

Czwartek, 30 kwietnia

Dziś urodziny ma mój przyjaciel. Pod koniec kwietnia prawie codziennie ktoś się rodzi, Basiu – powiedział wczoraj mały chłopiec, któremu składałam telefoniczne życzenia z okazji siódmej rocznicy. No rzeczywiście, prawie codziennie. A przyjaciel, który zawodowo czyta i pisze, mówił mi kilka dni temu, że w 2021 spodziewa się zalewu literatury covidowej, że trzeba się będzie przez to przedzierać, podarować pamiętnikom pandemii osobne półki w księgarniach i suwerenne kategorie w nagrodach literackich. Oto więc, tadam, robię za spóźnioną forpocztę, mój drogi, przynoszę ci swój dzienniczek w urodzinowym prezencie. Że nic jeszcze nie widać? No pewnie. Na swoją obronę mam to, że piszę to nie z powodu potrzeby czułego serduszka, a nawet, powiedziałabym, wręcz przeciwnie. I jeszcze to, że chwilami przychodzi mi na myśl, że ten moment to nie tylko nieco smrodliwa poczekalnia, że właśnie już się dzieje jakaś właściwa droga. No wiem, wiem – nigdy tak jeszcze nie było, żeby rzeczy w większości się nie kończyły, ale co, jeśli macherom od zarządzania wirusową informacją (podobnie jak innym zwyrolom od zabaw cudzym losem, z których każdy, och, och, jak bardzo liczy na zrozumienie swojej trudnej sytuacji) zależy na tym, żeby teraz zostało przeoczone, żeby dało się jakoś uwierzyć w to, że jedyne, co jest do zrobienia, to zmienić się w bezkolizyjne czekanie? Uwierzyć, że jest się teraz nie dziś, że niech no tylko zakwitną jabłonie, spadnie deszcz, krzywe na wykresach zaokrąglą się, złagodnieją, niech no tylko jeden z drugim pozałatwia swoje zabójczo ważne sprawy i już wtedy, już wtedy będzie można odpocząć z głową na, tego tam, świata ramieniu? Nie wiem dokładnie, co da się zrobić osobom w takim międzyczasie, poza tym że – pamiętam – o wiele za dużo.

Na wszelki wypadek więc codziennie łamię prawo. W ramach treningu i skromnych możliwości, rzecz jasna. Byłam w Izabelinie i w Laskach, kiedy obowiązywał zakaz wychodzenia (nie wysiadłam z samochodu, ale i tak – uważam – się liczy), poszłam do parku poczytać i na ławce zsunęłam maseczkę (ta mrożąca krew w żyłach przygoda skończyła się rozmową z dwoma młodymi mężczyznami w pełnym umundurowaniu, których smutne oczy mówiły do mnie coś w rodzaju: proszę, załóż to na twarz, my przecież też nie możemy oddychać), skorzystałam ze sklepu i z poczty w godzinach dla seniorów (przez nieuwagę, niechcący, nie wiedziałam, która godzina, nie wiedziałam dokładnie, gdzie idę), grałam w scrabble i na cudzej konsoli (brydż się nie liczy, bo był grany online, na kurniku), a nawet zdecydowałam się na usługę oferowaną przez fryzjerskie podziemie. Przez telefon umówiliśmy się na maseczki, ale kiedy weszłam, oboje je po prostu zdjęliśmy. Tak jakoś wyszło. Znajomy, który obcina mi włosy, stanął za mną, położył mi dłonie na głowie, długo bawił się kosmykami, a potem zapytał: nie masz nic przeciwko temu, że cię tak dotykam?

(Dostałam dziś mnóstwo kwiatów, jedne nawet z wazonem.)

Piątek, 1 maja

Jeszcze wyspa. Wyspa być może najbardziej ze wszystkiego. Na wyspie spędziłam święta, większość słonecznych dni marca i kwietnia. Za sprawą wyspy wyglądam teraz, jakbym właśnie wróciła z Włoch, tylko takich, w których się wszystko nie stało, w których odwołano ostatnie pół roku. Na wyspie jadłam, pracowałam, spałam i posypywałam się piachem. Obecny status wyspy jest mocno niejasny, głównie z powodu tego, że nie jest już wyspą. Była nią jeszcze przed chwilą – gołym okiem widać te miejsca, w których rzeka ją oddzielała od lądu. W tym roku woda cofnęła się (wszyscy wiemy dlaczego, a i tak po zrobieniu samego siku nie udaje nam się raczej trafiać w mniejsze przyciski spłuczek) i bardzo suchą stopą da się zbiec ze skarpy na piach, który był błotem, na trochę błota, które było rzeką, a potem już spokojnie po muszlach, kwarcu i ptasich śladach na środek Wisły. Na pierwszy rzut oka nic na wyspie nie mieszka na stałe – może zresztą nie zdążyło wypełznąć – poza jednym spłukanym drzewem, które jeśli mocniej popada, swobodnie popłynie przez Warszawę i Płock aż do tamy we Włocławku. Nie pada, więc leży. Przy nim rozbijam obozy, stawiam kubek z yerba mate, który przywlekam tu z domu, rozkładam jakieś papiery, czasem komputer, a zazwyczaj zwyczajnie nic. Po drugiej stronie Wisły jest ruchliwiej, słychać policyjne komunikaty puszczane przez szczekaczki na radiowozach, te o obowiązku nieopuszczania miejsc zamieszkania, dla własnego dobra, nad rzeką lata awionetka za awionetką, nie wiem zresztą, czy tak się nazywa te obiekty uczestniczące w ruchu powietrznym, w każdym razie samolociki nad rzeką pojawiają się z taką częstotliwością, jakby się wyroiły na wiosnę, piach sypie mi się do wszystkich kieszeni. Żeby tu dotrzeć, trzeba iść od ostatniego miejsca, gdzie da się zaparkować samochód, tak ze dwa kilometry, przez chaszcze zmieszane z butelkami, po betonowej ostrodze nad wodą z pianką, potem minąć pogryziony przez bobry zagajnik, trzy żeremia, dwie strugi, których też nie ma, ale zostały po nich rowy i mostki z grubych gałęzi. Wraca się raczej inną drogą.

Sobota, 2 maja

Trochę mnie jednak dziwi, że ludzie wciąż coś świętują. Dziś flagę i imieniny taty. Nie napiszę, że mojego, bo niby czyj miałby być. Dzwoni K., opowiadam mu, że pan w masce w ciapaje chwalił się panu w masce gładkiej, że mimo sytuacji udało mu się nabyć dwie gęste flagi, którymi będzie teraz przez całą przyszłość przyozdabiał jeden z domów na Filtrowej. (Tak powiedział: gęste.) I jeszcze że znajomi ojca co roku śpiewali na jego imieninach, czasem przez wiele godzin, głównie jakieś operetkowe arie („przyjdzie ktoś bezdomny, głodny i ułomny, komu w gębę napluł los”), że naprawdę zorientowałam się, że się starzeją, kiedy te drugomajowe trele zaczęły kończyć się przed dwudziestą trzecią. Teraz przyszło mi do głowy, że może zawsze kończyły się o tej porze, tylko wcześniej jedenasta wydawała mi się nocą, kto wie. W każdym razie od kilku lat nie śpiewają wcale, albo ja tego nie słyszę, małe dziewczynki nie mogą towarzyszyć im z kuchni i swobodnie przyswajać bezcennej wiedzy o tym, że jesienią góry są najszczersze albo że będziem strzec morza.

Słyszałam, że się mamy odmrażać, ruszać do sklepów i w świat. Że nic w zasadzie się nie zmieniło, tyle tylko, że czynniki decyzyjne już w takim stopniu nie będą liczyć na moją cierpliwość i zrozumienie sytuacji. Proszę bardzo – już nie będę rozumieć.

Niedziela, 3 maja

Na działce znajomych wszyscy zdejmujemy maseczki. Szpaki kopulują jak dzikie, M. podaje informacje o tym, że w Polsce można spotkać na wolności chomika europejskiego oraz że Jagiełło zmarł za sprawą słowików. Kiedy jemy kanapki, pojawia się nagle sąsiadka – znajoma, bardzo starsza pani z lekką demencją. Ma na sobie liliowy polar, spodnie w gwiazdki i szalik, którym zakrywa same usta. Usiłujemy trzymać dystans, ale pani naciera, z sobie tylko znanych powodów chce nam koniecznie szeptać do uszu. Wyciągamy swoje maski z kieszeni, mówimy, że powinna uważać, że jest w grupie ryzyka, ale dla niej to tylko zaproszenie do zabawy, jakby chciała koniecznie pograć tej wiosny w zbijaka. Rozstępujemy się przed nią, ona głośno się śmieje i prawie nas goni. M. postanawia ją zagadać, pyta o różne rzeczy, o zegarek, który ma na ręce, o to, czy ktoś ją odwiedza, w końcu o psa, z którym przychodziła przez lata, a o którym wiadomo, że umarł. Na wzmiankę o zwierzątku w końcu się zatrzymuje, widać, że ma żal do M., że zepsuł jej humor. Mówi z wyrzutem: Rambo? Rambo teraz to światem chodzi.

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Austriackiego Forum Kultury w Warszawie i „Dwutygodnika”. Partner cyklu: Literaturhaus Graz.
logo