MARTA BAŁAGA: Co interesuje cię teraz w kinie?
PIOTR ADAMSKI: Od razu z grubej rury. Po prostu lubię to robić. Znacznie łatwiej robi mi się filmy, niż trawi codzienność.
Pytam, bo wydaje mi się, że „Ukryta sieć” jest znacznie bliżej rzeczywistości niż na przykład „Eastern.”
„Otwarcie” i „Eastern” to są moje autorskie filmy. „Eastern” zahacza o rzeczywistość poprzez parabolę i takie rzeczy nadal mocno mnie interesują. Z kolei „Ukryta sieć” jest bardziej dosłowna. To adaptacja książki – zostałem zaproszony do jej realizacji przez producenta Jurka Kapuścińskiego. To zupełnie nowy rejon, bo po raz pierwszy w życiu robiłem coś, co nie było do końca moje. Ten styk popularnego i autorskiego podejścia okazał się jednak całkiem interesujący.
Usłyszałem ładną opinię, że „Ukryta sieć” to „niewierna adaptacja”. Może ta niewierność okazała się dobrym sposobem, choć pisałem przecież scenariusz z autorem książki! Z Kubą Szamałkiem i Łukaszem Maciejewskim, scenarzystą. Oni też chcieli się w tę niewierność pobawić, bo film to jednak coś innego niż książka.
Julita [grana przez Magdalenę Koleśnik] to postać, którą dość trudno wyczuć. Rzadko pozwala sobie na jakiekolwiek uczucia. Jest twarda, a przynajmniej wydaje jej się, że musi taka być.
W książce była trochę bardziej „miękka”. Nie wiem, z czego to u mnie wynika. Może z tego, że zaczynałem w zupełnie innym miejscu? Pole dramaturgii, którego narzędziem są właśnie emocje, to coś, czego uczę się z każdym filmem.
W tych wcześniejszych aktorzy też nie byli jakoś przesadnie ekspresywni. Zawsze fascynowały mnie postaci, które wszystkiego nie pokazują, które mają w sobie tajemnicę. Julita też taka jest. Jest dość ambiwalentną postacią i nie da się tu przeprowadzić tego prostego podziału: „Ktoś będzie teraz dobry, a ktoś inny zły”. Pracuje w brukowcu, robi niemoralne rzeczy, a jednak chcemy za nią iść, bo ma z tego autentyczny fun.
Ten brak emocji jest bardzo ciekawy. W „Eastern,” w którym ludzie żyją według kodeksu krwi, też pokazywałeś sytuacje, kiedy oczekujemy krzyku, a panuje cisza.
To nie jest mój modus operandi – albo jeszcze o tym nie wiem – bo „Eastern” był jednak mocno konceptualnym filmem. „Średniowieczny kodeks wrzucony we współczesną Polskę” – to hasło od razu wygenerowało pomysł na ten świat. Świat dystopijny, którego nie znamy, rządzący się regułami, których nie rozumiemy, ale koherentny. Tam się wszystko zgadza! Uznałem, że jeśli ta rzeczywistość będzie odarta z warstwy emocjonalnej, którą filmy mają zwykle bardzo kolorową, będzie to jeszcze bardziej kłuło w oczy.
Wspomniałeś, że nie pochodzisz z filmowego światka. Więc skąd?
Jestem po Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu.
Czyli w „Otwarciu,” rozgrywającym się w galerii sztuki, od razu naśmiewasz się z czegoś, co doskonale znasz?
Nie naśmiewam, tylko z przekorą się do tego uśmiecham. Nie wiem nawet, czy planowałem już wtedy jakąś drogę filmową. Film wydał mi się ciekawym narzędziem do tego, żeby pomieszać dokumentalne podejście z tym fabularnym. Wziąć Zbyszka Liberę i zainstalować go w sytuacji, która jest dość bliska jego życiorysu. Przygotowaliśmy go na tym „łożu śmierci” i umówiliśmy się na 40 minut stanu agonalnego. Ludzie, którzy tam wtedy przyszli, cała kupa znajomych, zderzyli się z tym obrazem po raz pierwszy. Ich reakcje są prawdziwe. Wytworzyła się wtedy bardzo specyficzna atmosfera, a plan zdjęciowy zmienił się w swoisty performans. Jeśli można sobie pozwolić na takie eksperymenty, to ja sobie na nie pozwalam.
Zupełnie jak stalker w „Ukrytej sieci”, który przygląda się, jak bohaterka reaguje na kolejne zadawane jej ciosy.
Wychowałem się na kinie Michaela Hanekego, von Triera. Obaj tworzą filmową iluzję, ale jednocześnie od razu nam o tym mówią. I okazuje się, że to wcale nie przestaje działać! Wydawało mi się to jakąś niesamowitą uczciwością. Nie tylko pokazują mi, że to gra, ale jeszcze mnie w nią wciągają.
Kiedy wziąłem do ręki książkę Kuby, spodobało mi się to, że jej groza wynika po części z wątku inwigilacji przez najnowszą technologię. Ale przecież kino to też taka swoista inwigilacja. Przyglądamy się innym ludziom jako proszony, a może czasem nieproszony gość. Bo co to znaczy, gdy podglądamy ich w momentach, kiedy by tego nie chcieli? W filmie bardzo długo nie widzimy antagonisty, ale od samego początku patrzymy na Julitę jego oczami. Może właśnie to budzi grozę? Nie wiesz, kto – lub co – ci się przygląda lub kogo oczami patrzysz. Niby chcesz się dowiedzieć, ale może właśnie nie? I wolałabyś, żeby po prostu przestało? A może widz ma wtedy frajdę, bo tak naprawdę wszyscy chcemy być Wielkim Bratem i dlatego ciągle gapimy się w Instagram? Voyeuryzm może być bardzo satysfakcjonujący.
Piotr Adamski. fot. archiwum prywatne
Piotr Adamski
Autor filmów, obiektów oraz instalacji artystycznych. Urodził się w 1982 roku. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu (2007) oraz Szkołę Wajdy (2013). W latach 2009–2011 wraz z Karoliną Brzuzan współtworzył duet twórczy Adamski/Brzuzan. Autor filmów: „Otwarcie”, „Eastern” i „Ukryta sieć”. Ten ostatni niedawno wszedł do polskich kin.
Ciekawi cię zło?
Gdyby posłużyć się jungowską opowieścią, to ta warstwa cienia po prostu w nas jest. Ciągle wybija się na powierzchnię. Ciemna strona postaci albo – w tym konkretnym przypadku – ciemna strona pewnej kobiety, bo kobiety też mają swój cień. Mógłbym zażartować, że moje bohaterki są już w jakimś postemancypacyjnym świecie, a ja nie muszę opowiadać o tym, że są po jasnej stronie mocy. Może to mnie pociąga: próba oddania pełnowymiarowości ludzkiego istnienia razem z jego mrokiem. Może ja sam mam dość głęboki cień?
Zauważyłam, że rzadko wyjaśniasz coś w swoich historiach. Przedstawiasz pewną rzeczywistość i od razu skaczemy na głęboką wodę.
Bardzo nie lubię przegadanych filmów. Takich, które nachalnie tłumaczą nam, co się dzieje. Niestety, łatwo przesadzić w drugą stronę i zgubić gdzieś widza. Zabawa polega na opanowaniu alchemii całej tej sytuacji. Żeby to wszystko było tajemnicze, ale żeby dostarczyć też ludziom tyle informacji, ile potrzebują. Może po prostu z czasem się tego uczysz, powoli zdając sobie sprawę, na ile niedopowiedzenia faktycznie możesz sobie pozwolić? Bo ja to niedopowiedzenie bardzo sobie akurat cenię.
W polskim kinie dużo się dopowiada.
Też nie wiem, z czego to właściwie wynika. W przypadku „Ukrytej sieci” nie pamiętam, żeby komuś zależało na dokładaniu jakichś treści. Poza tym Kuba pisał z nami scenariusz, a skoro autor książki uważa, że wszystko jest okej, to chyba tak jest [śmiech].
Dodaliśmy cały wątek rodzinny, czego w książce nie ma, bo była bardziej klasycznym kryminałem. Zależało mi jednak na tym, żeby pobawić się warstwą tego gatunku. Nasz film to thriller psychologiczny, ale też jak najbardziej dramat. Przeczuwałem, że to wszystko będzie wtedy mocniej działać.
Kiedy widzisz dziewczynę w kapturze, w nocy, od razu myślisz: „Lisbeth Salander”. Jak unikać pewnych gatunkowych oczywistości?
Każdy czyta film przez własną biografię i własny świat. Sposobem na to, żeby tworzyć oryginalne postacie i żeby różniły się trochę od tych skandynawskich bohaterów, jest pewna uczciwość wobec aktualności, która cię otacza. Musisz ją trochę „zassać”. Kiedy czerpiesz ze swojego wnętrza, ze znajomych ci ludzi, istnieje szansa, że to, co potem wykreujesz, będzie oryginalne. Jeśli nawiązujesz tylko do utworów kultury, jest nieco trudniej. No chyba że zmiksujesz to jak Quentin Tarantino.
W „Ukrytej sieci” wszyscy są uwięzieni. W tej nocy, budynkach, na zapleczu kuchni. Wydaje ci się, że to klaustrofobiczna historia?
Przede wszystkim Julita jest coraz bardziej osaczona. Kiedy planowaliśmy zdjęcia z operatorem Tomkiem Woźniczką czy tworzyliśmy muzykę z Hubertem Zelmerem i Karoliną Rec, było dla nas oczywiste, że to crescendo osaczenia w języku wizualnym musi się też pojawić. Film jest bardziej noir niż książka.
Warszawa bardzo pasuje do mroku tej opowieści, ale na przykład kuchni w scenariuszu w ogóle nie było. Pojechaliśmy na dokumentację do wietnamskiej restauracji i od razu zrozumiałem, że żadna scenografia tego nie wybuduje. Mieliśmy nawet autentycznych kucharzy, kucharzy stamtąd, gotujących na drugim planie. To taki prezent od rzeczywistości i trzeba z tego korzystać, bo dobrze ograny „real” to jest od razu kino.
Wątek rodzinny, do którego przed chwilą nawiązałeś, sprawia, że ucieczka staje się właściwie niemożliwa. Ta cała ciemność gdzieś tam jednak zostaje.
Wszystkie moje filmy takie są. Jeszcze nie wyplułem z siebie historii oferującej pełne katharsis. Też lubię popłakać się w kinie, więc może kiedyś dorosnę do takiego zakończenia? Na chwilę obecną takie ambiwalentne sytuacje wydają mi się znacznie prawdziwsze. Ona staje tu przed naprawdę upiornym wyborem i każda z tych opcji jest zła. Życie często takie właśnie jest.
Zastanawiałam się, czy twoi bohaterowie nie są po prostu obojętni na zło. Nie reagują na umierającego człowieka w galerii, na kolejne umotywowane kodeksem zabójstwo, na revenge porn koleżanki z pracy.
W „Otwarciu” wynikało to przede wszystkim z logiki tego świata. Galeria jest miejscem, gdzie dochodzi do różnych eksperymentów. Publiczność zakłada wtedy pewien skafander, bo gdyby ktoś się na coś oburzył, wyszedłby na wariata. Albo na amatora, który nie ma o niczym pojęcia. Właśnie dlatego nikt nie pozwala sobie na czysto ludzką reakcję.
W „Eastern” broń i zemsta są czymś naturalnym. Ludzie wychowują się z tym od dziecka, wcale ich to nie dziwi i dlatego nic z tym nie robią. Ale to nie obojętność, tylko życie według pewnych konkretnych zasad. Tutaj, gdy wypływa jej intymne wideo, Julita nagle staje się ofiarą. A nikt nie chce się przytulić do ofiary, bo oni są drapieżnikami. Ich ofiary są po drugiej stronie, tylko o nich piszą. Nie wiedzą, jak się w tej sytuacji zachować. Musieliby się wtedy przyznać do pewnej wrażliwości, którą muszą na co dzień tłumić.
Ja po prostu lubię takie śmieszno-straszne rejestry. Dużo napięcia, które interesuje mnie w kinie, wynika z zestawiania ze sobą rzeczy, które do siebie nie pasują. Jak średniowieczny kodeks ze współczesną Polską.
Nie wiem, czy wciąż do siebie nie pasują…
No tak, ale jeśli to na chwilę odłożyć, wejście do świata „Easternu” też łączyło się z jakimś napięciem na granicy absurdu. W „Otwarciu” mamy umierającego człowieka, który sam siebie wystawia na widok publiczny, a przecież śmierć kojarzymy właśnie z potrzebą intymności. Jak się coś takiego widzi, to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.
Mówiliśmy o presji wyjaśniania wszystkiego widzom, istnieje też presja oferowania im choć odrobiny nadziei. Myślisz, że opowiesz kiedyś historię, która będzie szukać dobra, a nie zła?
Jak będę miał 80 lat! [śmiech]. Myślę, że ta perspektywa zmienia się z biegiem lat.
Zmienia się też nasz świat. Kiedy powstawało „Dogville” Larsa von Triera, film, który kończy się w bardzo okrutny sposób, taka krytyka rzeczywistości jeszcze działała. Dzisiaj te wszystkie kłopoty nam przyśpieszyły i rzeczywistość rozjechała fikcję swoją intensywnością. Przez pandemię, wojnę, migrację, katastrofę klimatyczną. Fikcja, która stara się tym straszyć, męczy, bo widzimy to w wiadomościach. Widzimy taki burdel, że ludzie faktycznie chcą odrobiny nadziei. Zdaje się jednak, że nie mamy skutecznego pomysłu na lepszy świat. A może tak naprawdę nigdy go nie mieliśmy?
Próbowałem zamówić w kościele na placu Trzech Krzyży mszę w intencji powodzenia „Ukrytej sieci” w kinach. Ksiądz zapytał, jaki to film, i jak usłyszał, że to thriller, to powiedział, że w intencji thrillerów mszy nie odprawiają.