MARTA BAŁAGA: Zastanawiałam się kiedyś, dlaczego chciałeś opowiedzieć o Emily Dickinson w „Cichej namiętności”, ale to przecież jak najbardziej „twoja” bohaterka. Ciągle siedzi w swojej głowie.
TERENCE DAVIES: Uwielbiam jej poezję, odkąd skończyłem 18 lat. W niedzielę rano pokazywali kiedyś różne filmy dokumentalne i jeden z nich był właśnie o Dickinson. Nie zgłębiałem wtedy jeszcze jej życia, ale wiele lat później wróciłem do tych wierszy i zdałem sobie sprawę, że było dość niezwykłe.
To było bardzo bogate życie wewnętrzne, bo nigdzie nie wyjeżdżała. No, może raz, a kiedy już to zrobiła, strasznie tęskniła za domem. Była fizycznie chora! Wróciła do domu i nigdy go nie opuściła. Myślę, że bała się świata, jak wielu geniuszy. To tak, jakby jej ciała nie pokrywała skóra. Reagowała na niego inaczej niż my. Wszystko głęboko odczuwała.
Skąd brał się ten strach?
W tamtych czasach kobietom nic nie mówiono o seksie. Bały się go. Można było umrzeć przy porodzie. Wyobrażasz sobie życie z tą świadomością? To wciąż się zdarza, ale nie jest już tak powszechne.
Chciała, aby jej rodzina zawsze pozostała dokładnie taka sama. Niezmienna. Co oczywiście jest niemożliwe, bo ludzie umierają, odchodzą, wychodzą za mąż. Ilekroć tak się działo, jej świat się rozpadał. Myślę, że miała bardzo wysokie standardy. Jeśli ktoś im nie dorównuje, nie jesteś w stanie tego zaakceptować, a co dopiero wybaczyć. Jest w tym coś bezwzględnego.
Mimo to nawet w takich chwilach pisała wiersze, które zachwycają. Chyba właśnie to najbardziej podziwiałem: jej odwagę. Cały czas cierpiała, chorowała na nerki i nie miała żadnego sposobu, żeby zabić ten ból. A mimo to wciąż tworzyła. Nie została doceniona za życia i naprawdę mnie to denerwuje. Powinna być znana. Dlaczego ludzie nie byli w stanie jej zauważyć?
Trudno stwierdzić, dlaczego czasem doceniamy ludzi, a czasem nie.
To wszystko kwestia szczęścia. Taka świadomość jest bardzo nieprzyjemna, biorąc pod uwagę liczbę osób, którym się udaje, a którzy na przykład w ogóle nie potrafią grać. To przygnębiające. Myślisz sobie: „Dlaczego, do jasnej cholery, ci się powiodło?”. Chyba stoją za tym jakieś czary.
Podobno zawsze myślałeś w ten sposób o Michaelu Cainie?
Nie da się go oglądać. Jak on to zrobił?! Początkowo sam też chciałem zostać aktorem i studiowałem z ludźmi, których uważałem za niezwykle utalentowanych. Później nie byli w stanie znaleźć pracy. W naszej grupie aktorskiej był taki chłopak – byłem przekonany, że odniesie sukces. Nigdy o nim już nie usłyszałem. Dobry głos, dobra prezencja, dobry aktor.
Mówiąc o uznaniu lub jego braku, często jesteś nazywany jednym z najlepszych brytyjskich filmowców. A i tak nikt nie chce finansować potem twoich filmów.
Na tym polega problem. Mówią: „Naprawdę kochamy twoją twórczość”. Świetnie! Prosisz o pomoc, a oni nie mogą znaleźć książeczki czekowej. Zdarzyło mi się to wielokrotnie i już się z tym chyba pogodziłem.
Wygląda na to, że teraz nastąpił pewien renesans Terence’a Daviesa, ale to wciąż ciężka praca. Nie mam co liczyć na ogromny budżet i zawsze obsadzam ludzi, których uważam za właściwych. Nie obchodzi mnie, czy są dobrze znani. Jasne, obsadziłem Agyness Deyn w „Sunset Song”, ale ja przecież nie wiem niczego o modelingu. Więc jest znaną modelką? Nie obchodzi mnie to. Po prostu była najlepsza. Trzeba być temu wiernym, a nie podążać za tak zwanymi nazwiskami. Wyobraź sobie, jakie to musi być ponure.
Terence Davies
Jeden z najważniejszych filmowców angielskich ostatnich kilku dekad, scenarzysta i reżyser. Urodził się w 1945 roku w Liverpoolu, w „Dalekich głosach, spokojnym życiu”, „Końcu długiego dnia” i „O czasie i mieście” przyglądał się własnemu życiu. Później zwrócił się ku ukochanej literaturze. Zmarł w październiku, miał 77 lat.
Miałeś przecież rozpoznawalnych aktorów w swoich filmach. Rachel Weisz w „Głębokim błękitnym morzu”, Cynthię Nixon, Gillian Anderson.
W jej przypadku również nie znałem „Z Archiwum X”. Po prostu spodobała mi się jej twarz i tak się złożyło, że była akurat wtedy w Londynie.
Jest wyjątkowo nieprzyjemna. Bardzo. W „Świecie zabawy” na szczęście tego nie widać i właśnie tak powinno być. Weźmy takie „Spotkajmy się w St. Louis”. To najdoskonalszy musical, jaki kiedykolwiek powstał. Jest idealny, a potem słyszysz o tych wszystkich problemach na planie i starciach z Judy Garland.
Gillian najwyraźniej była przyzwyczajona do stawiania na swoim, a ja tego nie znoszę. Najbardziej zirytowała mnie, gdy pracowaliśmy nad jedną sceną. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni, ale twoim zadaniem jako aktora jest uchwycenie wyjątkowego moment. Byłem kiedyś księgowym i gdybym w tamtych czasach poszedł do szefa i powiedział: „Czuję się dziś nieco osłabiony”, od razu zostałbym zwolniony. Wyrzuciliby cię z każdej normalnej pracy. Kręciliśmy przez dziewięć tygodni, a ona była nieprzyjemna przez sześć. Pamiętam, że raz zapytałem: „Zrobisz jeszcze jedno ujęcie, tak czy nie?”. Cisza. Powiedziałem: „Potraktuję to jako nie. Koniec zdjęć”. Nigdy wcześniej tego nie zrobiłem.
Drugim wredziolem był Peter Postlethwaite, który grał mojego ojca w „Dalekich głosach, spokojnym życiu”. Ale dwie nieprzyjemne osoby na 40 lat to chyba nie tak źle, prawda?
Z całą pewnością. Cofnijmy się trochę: jak księgowy zostaje filmowcem?
Musiałem jakoś zarabiać. Byłem aktorem amatorem i dostałem się do szkoły teatralnej, która nie była zbyt dobra. Później napisałem scenariusz i BFI zaproponowało mi, żebym go wyreżyserował. Powiedziałem: „Nigdy wcześniej niczego nie reżyserowałem!”. Odparli: „Świetnie, no to teraz masz szansę”. To było okropne doświadczenie, ponieważ ludzie nienawidzili mojego scenariusza i mówili mi o tym każdego dnia. Trzy tygodnie koszmaru. Zmarnowaliśmy mnóstwo pieniędzy, a oni wciąż pytali potem, czy chcę wrócić na plan.
Musiałem wrócić, ale do szkoły teatralnej, ponieważ jeśli nie ukończyłeś kursu, musiałeś za niego ponownie zapłacić. Po drugim roku złożyłem podanie do szkoły filmowej, nie dostałem się, potem przyjęli mnie za drugim razem. To mnie uratowało. Nie miałem o niczym pojęcia, ale trzymając w ręku kamerę, czułem się dobrze.
Czytałam gdzieś, że pracując nad autobiograficzną trylogią, nie wiedziałeś, co robisz. Podobno „kręciłeś tak, jak to widziałeś”.
Niczego nie wiedziałem. To dzieło praktykanta. Jest taka scena w autobusie, która trwa z dwie minuty i 20 sekund. Dzisiaj na pewno bym się na to nie odważył! Ktoś kiedyś powiedział, że w jej trakcie można zrobić na drutach cały sweter, bo to cholerstwo nigdy się nie kończy. Pomyślałem sobie: „No dobra, następnym razem będę bardziej zwięzły”.
Dlaczego od samego początku zdecydowałeś się mówić o osobistych sprawach?
Tylko to znałem. Miałem 11 lat, kiedy grupa chłopców rzuciła na mnie okiem i stwierdziła, że coś jest ze mną nie tak. Bili mnie każdego dnia przez cztery lata. Próbowałem o tym pisać, mając nadzieję, że wreszcie się tego pozbędę. Ale kiedy ktoś raz wybije ci z głowy poczucie własnej wartości, ciężko to potem zmienić.
Ostatnia część trylogii to oczywiście pewna projekcja, ale piszesz o rzeczach, które znasz – naprawdę w to wierzę. Kiedy tego nie robisz, rezultaty bywają opłakane. Dzięki Bogu, że dali mi wtedy szansę. Kto inny by się na to zdobył?
Dlatego nie podoba ci się twoja „Neonowa Biblia”? Bo to zupełnie inna historia?
Bo to fatalny film. Ujęcia są zbyt długie, zbyt powolne. W montażowni przydałoby mi się znacznie więcej dyscypliny. To wyłącznie moja wina, nie mogę obwiniać nikogo innego. Kilka scen jest w porządku, ale potencjalnym widzom powiedziałbym: „Unikajcie go”.
Zawsze pamiętam religię w twoich filmach. Kiedy urodzisz się w katolickim środowisku...
...nie można się z tego otrząsnąć. Nadal odczuwasz to wieczne poczucie winy?
No pewnie. Ale od lat mieszkam za granicą i otaczający mnie ludzie zupełnie się tym nie przejmują. Co oczywiście sprawia, że myślę sobie: „Co jest z nimi nie tak?” [śmiech].
Ja sam byłem bardzo pobożny. Kiedy szliśmy do spowiedzi, wszyscy chłopcy wymyślali różne bzdury, żeby ksiądz na nich nie nakrzyczał. Wszyscy, tylko nie ja. Byłem przekonany, że tak nie można, bo Bóg od razu się dowie! Jestem gejem, ale byłem bardzo skrupulatny, jeśli chodzi o wyliczanie moich grzechów.
Taka Dickinson wcale nie była religijna. Myślę, że była uduchowiona. Odmawiała chodzenia do kościoła, po prostu tego nie robiła. Mimo to zawsze pytała: „Czy Bóg istnieje, a może właśnie nie? Czy istnieje dusza? A jeśli dusza istnieje, ale nie ma Boga, to co mamy z tym wszystkim zrobić?”. Nigdy nie była niczego pewna.
Pamiętam, kiedy też zacząłem mieć wątpliwości. W brytyjskim katolicyzmie zawsze mówiono ci, że takie wątpliwości to robota diabła. W wieku 22 lat poszedłem na mszę i pomyślałem: „To kłamstwo. Najzwyklejsze kłamstwo”. Wyszedłem z kościoła i nigdy tam nie wróciłem. Teraz jestem ateistą.
Pozostawiło to jednak we mnie ogromną lukę, bo trudno pozbyć się tego, co powtarzano ci przez 17 lat indoktrynacji. Mnie na pewno się to nie udało. Jestem pełen katolickiego poczucia winy, tych wszystkich bzdur. Nie uważam, że człowiek powinien zachowywać się niemoralnie, ale musisz też zdać sobie sprawę, że czasem lepiej po prostu być miłym, szczerym. Każdego dnia robię sobie rachunek sumienia. Dlaczego? Bóg jeden wie. Wciąż czuję się winny. Nawet tego, że kiedyś, będąc dzieckiem, powiedziałem mamie, żeby się zamknęła. Nie powinienem był tego mówić.
Kiedy mówisz o dzieciństwie, wydaje mi się, że wspominasz je z sentymentem, choć nie było łatwe. Ile miałeś rodzeństwa?
Było nas dziesięcioro. Mój ojciec był tyranem, a kiedy zmarł, zabrali mnie do kina na „Deszczową piosenkę”. Co za wspaniałe wprowadzenie do kinematografii [śmiech].
Był gwałtowny i zaborczy, więc w domu panowała okropna, napięta atmosfera. Po jego śmierci nasz dom się otworzył. Dosłownie – wszyscy tam przychodzili. Przyjaciółki moich sióstr, które robiły sobie makijaż, a ja mogłem im się przyglądać. To było coś cudownego. Wciąż czuję zapach tych piątków.
Takie rytuały były bardzo radosne. W piątek przychodził też nasz ubezpieczyciel, pan Spall. Potem wyprowadziliśmy się z mamą, a on nadal przychodził. Pamiętam, gdy powiedział nam, że to już ostatni raz. „Muszę przejść na emeryturę”. Zacząłem płakać. Drogi, drogi pan Spall. Potem już nigdy nie było tak samo. Kiedy pokazywałem jeden z moich filmów w Liverpoolu, ktoś zapytał: „Jakie były jego inicjały?”. Okazało się, że to jego wujek! Powiedziałem mu: „Nie masz pojęcia, jak bardzo go kochaliśmy”. A teraz? Teraz wszystko można załatwić w internecie i nikogo nigdy nie zobaczyć.
W twoim kinie ciągle słychać piosenki. Sam też kiedyś śpiewałeś?
Ja? O tak. Kiedyś mówiono, że Wielka Brytania jest zupełnie pozbawiona muzyki, ale to nieprawda. Wszyscy śpiewali. Muzyka pop w tamtych czasach miała być śpiewana. Wszyscy znaliśmy te melodie, a niektórzy z nas mieli niesamowite głosy. Moja mama, mój starszy brat, najstarsze siostry. W tamtych czasach śpiewało się dla przyjemności. Nikt nie uważał, że musi od razu zostać gwiazdą. Uwielbiałem też amerykańskie musicale.
Ja też kocham „Spotkajmy się w St. Louis”. Kiedy się kończy, wiesz, że coś kończy się także dla tych postaci. Ich cały świat dobiega końca. Gdy oglądam twoje filmy, czuję dokładnie to samo.
Jako dziecko nie wiedziałem jeszcze, jak to się nazywa, ale byłem bardzo świadomy, że coś się kończy. Że te chwile przeminą – myślałem o tym nawet wtedy, gdy ich doświadczałem. Odczuwałem to bardzo, bardzo intensywnie. Brat Czechowa powiedział kiedyś do Antona: „Złote chwile przemijają i nie pozostawiają po sobie żadnego śladu”. Miał rację.
Kino może w tym chyba pomóc?
Nie sądzę. Mnie nie pomogło.
Nie chciałbym robić w życiu nic innego, a już na pewno nie chciałbym wracać do biura. Ale nic nie trwa wiecznie, więc trzeba się do tego przygotować i jednocześnie zachować nieco godności. Nie mógłbym kręcić filmów dla samego kręcenia. Jeśli nie mam nic do powiedzenia, oddam pieniądze komuś innemu. Właśnie dlatego mam długi.
W pewnym momencie miałeś dłuższą przerwę, osiem lat.
Byłem wtedy na dnie. Trzykrotnie obciążyłem hipotekę domu, tylko w ten sposób mogłem utrzymać się na powierzchni. Myślałem, że po „Świecie zabawy” to już koniec. Nie miałem pojęcia, jak będę żył. „Okej, wszystko się skończyło, równie dobrze mogę zachować twarz i zostać w domu”. A potem dostałem kolejną szansę, co było ogromnym szczęściem. Wiele osób nie dostaje w życiu nawet jednej.
Koniec oczywiście nadejdzie, bo nadchodzi dla nas wszystkich. Ale właśnie tak radzimy sobie z życiem. Mówimy sobie: „To inni umierają”. A jednak pewnego dnia my też umrzemy, a świat będzie trwał dalej i zostaniemy zapomniani. Wszystko, co możemy zrobić, to dać z siebie wszystko, dopóki tu jesteśmy. Nadejdzie czas, kiedy będę albo za stary, albo nikt nie zgodzi się mnie ubezpieczyć, ale myślę, że wciąż mam w sobie trzy filmy.
Żałujesz czegoś?
Chciałbym być bardziej odważny, ale nie jestem. Jestem nieśmiały. Nigdy nie ruszyłbym do Afryki z dziesięcioma euro w kieszeni. Byłbym na to zbyt przerażony. Ale tak to jest, wszyscy utknęliśmy z takimi osobowościami, jakie mamy, i nie da się z tym nic zrobić.
Tego typu żale sprowadzają się do dość głupich rzeczy. Mógłbym gdzieś wyjść, ale zaczynam się zastanawiać: „A co, jeśli się zgubię? Jeśli nie będę wiedział, co w danej sytuacji powiedzieć?”. Albo, co najgorsze, jeśli zapadnie ta długa, krępująca cisza? Nie mogę tego znieść. Okropne uczucie, od razu wtedy panikuję. Gorszy jest tylko jakiś dzieciak, który nagle bez powodu zaczyna się na ciebie gapić. Gap się na kogoś innego! To szokujące, że w moim wieku onieśmielają mnie obce niemowlęta.
Twoje filmy, zwłaszcza te nowe, opisuje się czasem jako „staromodne”. Z czułością, ale zastanawiam się, czy się z tym zgadzasz.
Trudno jest dostrzec swój własny styl, a nawet spojrzeć na swoje filmy świeżym okiem. Mam ich serdecznie dość i po zakończeniu pracy nie chcę ich więcej oglądać.
Niektóre festiwale mówią mi: „Musisz przyjść na pokaz”. Po co? Potem ludzie śmieją się z jakiejś sceny, a ty myślisz sobie: „Przecież to wcale nie miało być śmieszne”. Pogrążasz się w neurozie i zaczynasz liczyć, ilu z nich wyszło. Nie masz na to wpływu, ale i tak bierzesz to do siebie, prowadząc z nimi nieme rozmowy: „Naprawdę nie możesz zostać do końca?”. Zawsze czuję się wtedy jak nieudacznik. Ci ludzie nie są źli i gdybym sam był znudzony, prawdopodobnie zrobiłbym to samo. Ale to boli.
Świat się zmienił. Teraz wszystko opiera się na technologii, a ja jestem technofobem. Nie umiem niczego obsługiwać. W ostatnim hotelu, w którym byłem, nie byłem nawet w stanie skorzystać z telefonu. Im jestem starszy, tym mniej rozumiem. Poza tym zawsze byłem widzem, nigdy uczestnikiem. Zawsze myślałem, że to inni ludzie wiedzą więcej, że mają na wszystko odpowiedzi.
Dlatego ciągle opowiadasz o przeszłości?
Pewnie tak.
Kiedyś przysłano mi scenariusz filmu gangsterskiego. Pomyślałem sobie: „Co ja wiem o gangsterach?!”. Gdybym miał nakręcić pościg samochodowy, zobaczyłabyś tylko dwa samochody, które bardzo powoli jadą. A to nie jest chyba zbyt ekscytujące.
Albo jeszcze gorzej, wysyłają mi kolejny scenariusz o Jane Austen. Lepiej od razu mnie zabij. Był taki jeden oparty na plotce, że miała kiedyś romans. Pojawiła się w nim scena, w której pokojówka schodzi po schodach z dzbanem wody, potyka się i woda rozlewa się po całym domu. Powiedziałem im: „Rano pewnie niosłaby nocnik”. No, gdyby „to” rozlało się po całej podłodze, byłbym zainteresowany. Tylko na mnie spojrzeli, więc szybko się pożegnałem.