Bez przesady
Pola Negri przegląda czasopismo „Światowid”, Narodowe Archiwum Cyfrowe

15 minut czytania

/ Film

Bez przesady

Rozmowa z Jayem Weissbergiem

Mówi się, że aż 60 procent wszystkich niemych filmów należy uznać za bezpowrotnie stracone. To niezwykle frustrujące. Wciąż też trudno nakłonić ludzi do ich oglądania – mówi dyrektor Pordenone Silent Film Festival

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Słyszałam, że twoja fascynacja niemym kinem zaczęła się bardzo wcześnie. Po raz pierwszy odkryłeś je jeszcze jako dziecko, gdy natrafiłeś w telewizji na serię prezentowaną przez samą Lillian Gish.
JAY WEISSBERG
: Miałem wtedy chyba 11 lat. Tak się nimi zachwyciłem, że nakłoniłem rodziców, by pozwolili mi przemycić telewizor do sypialni. Nie potrafili zrozumieć, dlaczego w kółko oglądam te stare filmy, ale ja od razu odkryłem w nich coś wyjątkowego. Miały w sobie tyle wizualnego piękna. Towarzyszyła im muzyka, ale i tak skupiałem się przede wszystkim na obrazie. Do dziś powtarzam wszystkim, że dopiero za pośrednictwem niemego kina jesteśmy w stanie docenić to, co nadeszło potem. Te filmy zmuszają cię do uwagi. Nie twierdzę jednak, że wszystkie są doskonałe.

Aki Kaurismäki powiedział kiedyś, że odkąd zaczęto skupiać się na słowach, opowiadane historie utraciły czystość, a kino niewinność. Więc w 1999 roku sam nakręcił sobie niemy film, „Juhę”. Zgadzasz się z tym?
Nie wiem, czy do końca zgadzam się z tą „niewinnością”. Te filmy nigdy nie były niewinne – nawet dzisiaj potrafią wydać się dość skandaliczne. Wszystko, co robił Ernst Lubitsch, opierało się na seksie. Wszystko! W jego filmach zawsze chodziło o ukradkowe spojrzenia, ukryte pragnienia i zaciągnięcie kogoś do łóżka. Jedyne, co się zmieniło, to nasze spojrzenie. To dlatego postrzegamy je dziś jako niegroźną ramotkę.

Jak dziadziusia, który – choć walczył na wojnie i przeżył cztery żony – teraz tylko siedzi spokojnie w kącie i sączy herbatę?
To idealne porównanie [śmiech]. Moja babcia przyszła na świat w 1900 roku. Zmarła, kiedy byłem zaledwie nastolatkiem, ale zdążyłem bardzo dobrze ją poznać. Więc od momentu, gdy ludzie oglądali tylko takie filmy, wcale nie upłynęło aż tyle czasu! Nieme kino jest nam znacznie bliższe, niż mogłoby się wydawać.

Także dlatego, że ówczesne gwiazdy pod wieloma względami bardzo przypominały naszych celebrytów. Weźmy taką Polę Negri – jej wizerunek przetrwał znacznie dłużej niż jej kariera. Pola miała niezwykły talent do autopromocji, co jej ostatecznie zaszkodziło, bo to całe zamieszanie wokół jej osoby, romanse z Chaplinem i Valentino i to, jak histeryzowała na jego pogrzebie, skutecznie przyćmiło jej filmy. Potem wyszła jeszcze za gruzińskiego księcia, który, jak się okazało, wcale żadnym księciem nie był… Lądowała na pierwszych stronach gazet dzięki wyskokom, a nie grze aktorskiej. Publiczność, a nawet historycy kina, szybko zaczęli więc powątpiewać w jej talent. A przecież w przeciwieństwie do takiej Kim Kardashian, która nie robi nic poza byciem celebrytką, Pola była też doskonałą aktorką. Jednym z powodów, dla którego ucieszyła mnie nasza planowana konferencja w Warszawie było to, że wreszcie możemy skupić się na jej filmach, a nie plotkach. Które zresztą sama często rozsiewała.

Łatwiej było zostać gwiazdą światowego formatu, gdy nie trzeba było nic mówić?
Zapewne, ale i tak udało się to tylko nielicznym. Rozmawiając o Poli, zawsze trzeba wspomnieć o kilku istotnych rzeczach. Na przykład o tym, że była baletnicą i w filmach zawsze widać jej niezwykły sposób poruszania. W niemym kinie odgrywało to ogromną rolę, bo gest był w nim wszystkim. I to nie ten afektowany, bo w przeciwieństwie do stereotypu, który wciąż obowiązuje, te filmy wcale nie lubiły przesady. A przynajmniej nie zawsze [śmiech]. Weźmy świetny film „Ulica potępionych dusz” z 1929 roku. W pierwszym ujęciu widzimy ją od tyłu i to, w jaki sposób porusza ramionami od razu zdradza, że to prawdziwa tancerka. To fascynujące. Kiedy Pola zaczęła pracować w Niemczech z reżyserem teatralnym Maxem Reinhardtem, a potem z Lubitschem, była na ustach wszystkich. Miała w sobie świeżość, a jej występy niespotykaną wcześniej intensywność. Ale potem wyjechała do Stanów.

I zaczęło się gwiazdorzenie?
Dla Amerykanów wszystko, co nie pochodzi ze Stanów, jest egzotyczne – tacy już jesteśmy. Oczekiwano więc nie tyle niezłej aktorki, co pełnej temperamentu gwiazdy ze Starego Kontynentu. Robiono jej zdjęcia z gepardem czy innym zwierzakiem, a ona się tym bawiła. Może nawet zbyt dobrze, bo właśnie za te gepardy pamiętają ją teraz ludzie. Potem w latach 70. napisała „autobiografię” [„Pamiętnik gwiazdy”], która była pełna bzdur, ale ukazała się drukiem, więc wszyscy uznali, że to prawda. Ciężko byłoby teraz ustalić, co było w niej kłamstwem, a co nie. I przede wszystkim, po co jej to było? To ciekawe, bo Dietrich zrobiła potem dokładnie to samo. Z tym, że przyznała się do podkolorowywania rzeczywistości. Ale nie Pola. Czasem myślę sobie: No i dobrze, jej prawo. Kiedy jesteś gwiazdą, pogodzenie tego, co prywatne z tym, co publiczne musi być bardzo trudne. Każdy chce się o tobie wszystkiego dowiedzieć: jaką kawę pijesz, jakiej szminki używasz. Więc może w takim wymyślaniu własnej historii było coś wyzwalającego?

Kiedy Pola po raz pierwszy przyjechała do Stanów, a nawet znacznie wcześniej, przybrała nazwisko Negri na część włoskiej poetki Ady Negri. Bardzo wtedy zresztą popularnej. Więc kiedy zaczęła robić filmy, we Włoszech pisano o niej jako o Włoszce. Potem trafiła jednak do Stanów i w magazynie „Variety” ogłoszono, że naprawdę nazywa się Paula Schwartz i jest żydowską dziewczyną z Polski. Też nie trafili.

Jay Weissberg

Urodził się w Nowym Jorku, mieszka w Rzymie. Od 2003 roku współpracownik „Variety”. Krytyk filmowy i kurator specjalizujący się w kinie niemym. Od 2015 roku dyrektor Pordenone Silent Film Festival.

Zupełnie inaczej podchodzono wtedy do kwestii prywatności. Pamiętam taką opowieść o popularnej w latach 40. aktorce, Lindzie Darnell. Dość szybko stała się gwiazdą – jeszcze jako nastolatka, i nie do końca rozumiała zasady tej gry. Bo praca w Hollywood to gra – nie da się tego inaczej nazwać. No i pewnego dnia poszła do supermarketu. Kiedy tylko dowiedziało się o tym studio, od razu została „pouczona”. Bo do supermarketu gwiazdy raczej nie chadzały, a jeśli już, to tylko wystrojone i w pełnym makijażu. A mówimy o okresie sprzed smartfonów, gdy w każdej chwili ktoś może ci zrobić zdjęcie! Od gwiazd tamtej epoki wymagano, żeby były gwiazdami i aby to osiągnąć, mogły kłamać ile wlezie. A teraz ludzie włażą Bradowi Pittowi do ogródka i grzebią mu w śmieciach.

Często powtarza się, że nieme kino istniało ponad podziałami. Ale te filmy wciąż były bardzo związane z konkretną kulturą. Polskie przypominały trochę to „kino narodowe”, o którym tak często wspominają teraz nasi politycy.
O tak, zdecydowanie. To powtarzane wciąż zdanie o ich uniwersalności stanowi sporą przesadę. Pewnie, dystrybuowano je na znacznie szerszą skalę, bo o wiele łatwiej przetłumaczyć kilka intertytułów niż cały film. Ale każdy kraj produkował zupełnie inne filmy. Tych, które powstawały wtedy we Włoszech, nie dałoby się pomylić z niczym innym. Są tak… włoskie. Z polskimi było tak samo. Kiedy postanowiłem pokazać je na moim festiwalu, wiedziałem, że może stanowić to pewien problem, bo spróbuj wytłumaczyć obcokrajowcowi „Pana Tadeusza”. Zależało mi jednak na tym, żeby pokazać film Ordyńskiego [z 1928 roku], więc godzinami tłumaczyłem intertytuły. Odwoływałem się do dwóch różnych tłumaczeń i sprawdzałem każde zdanie po kilka razy, bo w przeciwnym razie pokaz okazałby się kompletną porażką. W Polsce ten wszechobecny wątek narodowy wynikał po części z niestabilnej sytuacji politycznej, ale wybujały patriotyzm nie był jedyną rzeczą, którą tamte filmy miały do zaoferowania. Kiedy zorganizowaliśmy ich retrospektywę, zdałem sobie sprawę, jak bardzo są niedoceniane – także przez Polaków. Czasem wydaje mi się, że niektórzy woleliby udawać, że polskie kino zaczęło się wraz z Wajdą.

Problem polega też na tym, że możemy oglądać tylko to, co zachowało się do dzisiaj. W przypadku polskiego niemego kina mnóstwo filmów zaginęło.
Mówi się, że aż 60 procent wszystkich niemych filmów należy uznać za bezpowrotnie stracone. To niezwykle frustrujące, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja. Do tego wciąż trudno nakłonić ludzi do ich oglądania. Na zwykłych festiwalach czasem się je programuje, ale bierze się potem jakiegoś współczesnego muzyka, który zwykle robi w elektronice i psuje film. Taka oprawa sprawia, że film wydaje się przestarzały, a muzyka nowoczesna. Pewnie, robi się z tego fajne wydarzenie, ale ludzie, którzy na nie przyjdą, od razu zapomną o tym, co widzieli. Zawsze się tego boję. Nie twierdzę, że trzeba koniecznie naśladować melodie, jakie grano wtedy w kinach. Ale musi to być w jakiś sposób powiązane z tym, co dzieje się na ekranie, a do tego potrzeba muzyków, którzy rozumieją język kina i nie mają wybujałego ego. Bo to nie oni są tu najważniejsi.

Oglądanie tych filmów bywa czasem naprawdę ekscytujące, bo kino dopiero się wtedy rozgrzewało. Filmowcy dostali do rąk zabawki, którymi nikt wcześniej się nie bawił.
Dokładnie. To awangarda w stanie czystym. Niektóre rozwiązania formalne zapierają mi czasem dech w piersiach. Zwłaszcza, że potem na bardzo długo zaprzestano w kinie wszelkich eksperymentów, a awangardę zapędzono do kąta, gdzie już właściwie została. Dlatego szkoda, że rozmawiając o tamtym okresie, zwykle ograniczamy się do kilku najbardziej znanych nazwisk. Gdy zapytasz kogoś o najlepszych francuskich pisarzy XIX wieku, dostaniesz Hugo, Zolę i Balzaca. A przecież było ich tak wielu. W przypadku niemego kina każdy słyszał o „Nietolerancji” i „Metropolis”, bo większość filmoznawców w kółko pisze o tych samych filmach i reżyserach. Ale w ten sposób nigdy nie dowiedzą się, co faktycznie oferowało wtedy kino. Dam ci prosty przykład. Kiedy wspomina się o złotym okresie kina skandynawskiego, wszyscy wymieniają tylko dwóch reżyserów: Victora Sjóstróma i Mauritza Stillera. Są wspaniali, ale nasi kuratorzy postanowili także pokazać dzieła innych filmowców, których zainspirowali. Okazały się niesamowite. Raz na jakiś czas zdaję sobie sprawę, jak mało wciąż wiemy na ten temat. Przecież współczesne kino to też nie tylko Spielberg i Nolan.

Święto Niemego KinaŚwięto Niemego KinaCo sądzisz o współczesnych niemych filmach?
Pokazywaliśmy je kiedyś na festiwalu. Potem postanowiłem to ograniczyć, bo czasem to zwykły chwyt marketingowy. Są takie… wymuskane. Moja widownia oczekuje czegoś więcej niż średnio udanych eksperymentów z 2017 roku, zawsze znajdzie się jednak jakiś wyjątek. Bill Morrison robi ciekawe rzeczy, Guy Maddin też. Choć z nim mam zwykle problem, bo w jego filmach obecny jest już element postmodernizmu, za którym nie przepadam. Ma w sobie tyle cynizmu. Właśnie dlatego nie znoszę Quentina Tarantino – zawsze spogląda na przeszłość z pewną wyższością. Maddin czasem posuwa się za daleko, ale przynajmniej widać, że naprawdę kocha te filmy.

Czy „Artysta” Michela Hazanaviciusa też był dla ciebie zbyt wymuskany?
Z całą pewnością, ale jednocześnie bardzo uroczy. Nie byłbym w stanie go krytykować. Nie mogłem nawet napisać jego recenzji, bo nie dałbym rady zdobyć się na obiektywizm. Zbyt dużo wiem o tym okresie i skupiałbym się tylko na pomyłkach. No i oczywiście od razu je zauważyłem, ale to tak uroczy film. Zwłaszcza ten pies [śmiech]. Jego sukces bardzo mnie ucieszył. Choć to zabawne, bo później wszyscy powtarzali, że zapoczątkuje nowy trend i wszyscy zaczną teraz robić nieme filmy. To bzdura, bo po „La La Land” też nie zaczęto nagle robić musicali. Pewnych rzeczy nie da się powtórzyć.

Wśród wielu wciąż panuje przekonanie, że nieme kino to tylko głupawe pościgi Keystone Cops, policjantów z komedii Macka Sennetta.
Często, gdy oglądam jakiś współczesny film, odnoszę wrażenie, że już znam tę historię. Już to gdzieś kiedyś widziałem. Niedawno byłem na światowej rangi festiwalu, gdzie zobaczyłem film o gwałcie, potem kolejny, też o gwałcie i dziecięcej prostytucji, a następnie zamknąłem dzień dokumentem o skrajnym ubóstwie. To niekończący się cykl, który wysysa z ciebie całą radość życia. Takie filmy powstają, bo dostaje się na nie dofinansowanie. Dlatego tak odświeżające jest potem obejrzenie tych niemych, bo poruszano w nich tyle różnych tematów. Pewnie, niektóre z nich są takie sobie albo niezbyt dobrze zrobione, ale nigdy się na nich nie nudzę. O współczesnym kinie nie mógłbym powiedzieć tego samego.

15. ŚWIĘTO NIEMEGO KINA

15. edycja festiwalu Święto Niemego Kina odbędzie się w dniach 19–22 kwietnia w kinie Iluzjon. Towarzyszyć mu będzie szereg wydarzeń dodatkowych w siedzibie FINA przy ul. Wałbrzyskiej 3/5 w Warszawie. Zaprezentowane zostaną filmy z epoki kina niemego z akompaniamentem muzyki jazzowej, klasycznej, klubowej i eksperymentalnej, wykonywanej na żywo przez wybitnych artystów: Włodka Pawlika, Gabę Kulkę, Drekoty, Resinę czy Sutari. Główną bohaterką festiwalu będzie Pola Negri.

Mój festiwalowy poprzednik, David Robinson, zauważył kiedyś, że wszyscy ludzie siedzący na widowni mają siwe włosy. Postanowiliśmy więc coś zmienić. Zaczęliśmy zapraszać osoby poniżej trzydziestki, które interesują się takim kinem. Potem wracali już za własne pieniądze. Myślę, że ludzie są ciekawi tych filmów. Także dlatego, że są zupełnie inne od tego, co jest teraz w kinach. Jeśli pokażesz im dobrą komedię, Chaplina albo Keatona, zawsze będą zadowoleni. Albo filmy Louise Brooks, która wciąż jest ikoną mody. A potem możesz wskazać im coś innego.

Ciągle myślę o tym, co powiedział Kaurismäki, choć w jego filmach i tak przecież nikt się nigdy nie odzywa. Zbyt wiele nam się dziś wyjaśnia – nawet w filmach, które przynajmniej w założeniu powinny zagwarantować przede wszystkim wizualną rozrywkę. Myślisz, że mamy teraz do czynienia z „filmsplainingiem”?
Doskonałe pytanie. Nie wiem, kiedy się to zaczęło, ale gdzieś po drodze filmowcy przestali traktować widzów jako inteligentne jednostki. Przestali wierzyć, że będą w stanie sami podążyć za opowieścią bez umieszczanych wszędzie wskazówek i znaków. To dla mnie niezwykle męczące, nie wspominając o tym, że świadczy o zupełnym braku talentu – jeśli wszystko musi nam wyjaśniać narrator, reżyser czy operator najwyraźniej nie potrafi dobrze wykonać swojej pracy. We „Wschodzie słońca” Murnaua nie ma nawet intertytułów, a i tak wszystko okazuje się doskonale zrozumiałe i na końcu masz łzy w oczach. Czyli się da.

Jest wielu współczesnych reżyserów, którzy świetnie radzą sobie wizualnie: Paolo Sorrentino, Tsai Ming-liang, Claire Denis, która jest dla mnie bogiem. Alexander Payne i Martin Scorsese kochają nieme kino. Najbardziej brakuje nam jednak inteligentnych komedii. Są wulgarne i, przepraszam, po prostu durne. Ich twórcy nie traktują nas jak dorosłych. Nawet Judd Apatow musiał pokazać kobietę, która robi kupę na samym środku ulicy. Czy doprowadziło mnie to do śmiechu? Pewnie, że tak. Ale jednocześnie pomyślałem: Chaplin nigdy by sobie na to nie pozwolił.