MARTA BAŁAGA: Przed pokazem na Warszawskim Festiwalu Filmowym zaznaczył pan, że choć ludzie doszukują się w „Dolinie Bogów” wielu znaczeń, tak naprawdę jest to bardzo prosta historia.
LECH MAJEWSKI: Powracającym tematem jest miłość i utrata najbliższych. Wes Tauros, grany przez Malkovicha, nie potrafi odzyskać tego, co było dla niego najważniejsze – zmarłej córki i żony. Jego bogactwo nic już dla niego nie znaczy, w końcu nie bez powodu rytualnie kładzie się w grobie!
Robienie filmów opiera się zwykle na prostym mechanizmie, dzięki któremu można przewidzieć reakcję publiczności. Chcesz ją przestraszyć? Pokaż psa uwięzionego w płonącym domu. Chcesz, aby poczuła ciepło w sercu? Pokaż człowieka ratującego tego psa. Istnieją konkretne mechanizmy sprawiające, że ludzie poczują dokładnie to, co chcesz. Przerażenie, rozbawienie. Wystarczy pociągnąć za dźwignię. Moje podejście jest inne: wierzę, że istnieje „podskórny” sposób komunikowania się z ludźmi, związany z archetypami i symbolami. Spotkałem się już z określeniami moich filmów jako „wizualnej poezji”.
Może dlatego pańska twórczość jest znacznie lepiej znana za granicą niż w Polsce?
Byłem niedawno gościem honorowym festiwalu w Kolumbii, zjechali się tam debiutujący reżyserzy z całej Ameryki Południowej i faktycznie okazało się, że bardzo dobrze znają moje filmy. W dzisiejszych czasach festiwale interesują się jednak przede wszystkim polityką albo przynajmniej pewnym rodzajem politycznej poprawności, pełnią funkcję podobną do wieców społeczno-politycznych lub szukają skandali. Inna sprawa, że na co dzień zalewa nas tyle informacji, że twórcy „reżyserują” wręcz swoje skandaliczne wyczyny, aby ich w ogóle zauważono.
To mi przypomina pewną sytuację. Kiedyś zostałem zaproszony przez grupę polskich poetów do małego miasteczka. Mieli swój wieczorek, a zaprosili mnie tam z „Wojaczkiem”. Rozpoczęliśmy od projekcji w kinie, po czym przenieśliśmy się do miejskiego baru. Część baru wynajęto na to konkretne wydarzenie, nazwane „Nocą Poetów”, w trakcie którego poeci czytali na małej scenie dla muzyków swoje wiersze. Ale kiedy zaczęli schodzić się inni goście i pić swoje piwo, w barze robiło się coraz głośniej: poeci zaczęli więc wykrzykiwać swoje wiersze. No i wybierać te, w których były już ciężkie przekleństwa, a piwosze i tak zlekceważyli poetów wywrzaskujących swoje prowokacyjne wersety. Taka jest sytuacja dzisiejszych artystów.
Coraz gorzej ich słychać?
Więc muszą stosować materiały wybuchowe. Problem w tym, że nic już nikogo nie szokuje. Dwaj świadkowie Jehowy w białych koszulach i krawatach szokują bardziej niż cała chmara punków. Dawno temu, w 1994 roku, na okładce magazynu „Time” ogłoszono, że everybody’s hip (and that’s not cool). Zbyt często sztuka staje się konkursem na najlepszy skandal. „Czy jest jeszcze jakaś grupa ludzi, których mogę urazić?”.
Moje podejście jest diametralnie inne, bo podziwiam artystów z przeszłości. Rozumiem, że aby wyrazić siebie, muszę przede wszystkim znać swoje rzemiosło. W dzisiejszych czasach każdy może być artystą, jak mawiał Joseph Beuys, ale po nim nadszedł pozbawiony talentu tłum wyrobników bez własnej mitologii. Wcześniej robienie filmów było zajęciem elitarnym, trzeba było mieć sporo pieniędzy, a sam sprzęt wymagał umiejętności i wiedzy. Wraz z rozwojem mediów cyfrowych stało się to zbędne. Po prostu włącza się wszystko automatycznie i uzyskuje podstawowe wyniki. Rozmawiałem o tym kiedyś z Coppolą w Albanii, w Durrës – mają tam wspaniały mały festiwal filmowy. Był też Václav Havel, tuż przed śmiercią, Jan Harlan, producent Kubricka, który został potem koproducentem „Doliny Bogów”, i Claudia Cardinale.
Po raz pierwszy usłyszałam o pana nowym filmie, rozmawiając właśnie z Keirem Dulleą z „2001: Odysei kosmicznej” – od razu porównał pana do Kubricka. Skąd pomysł na tak eklektyczną obsadę, w której znalazł się i Josh Hartnett, symbol seksu z lat 90., i John Malkovich?
Nie nazwałbym tej obsady eklektyczną, nazwałbym ją naturalną. W „Dolinie Bogów” znalazły się role dla osób starszych, w średnim wieku i młodszych. Josh Hartnett [amerykański aktor znany między innymi z filmów „Pearl Harbor” i „Oni”] był moim pierwszym wyborem, pomyślałem też, że Keir Dullea byłby akurat fantastycznym kamerdynerem Malkovicha.
Tak samo było zresztą w „Młynie i krzyżu” [obejmującym jeden dzień z życia Pietera Bruegla] z Rutgerem Hauerem i tą jego twarzą, jakby wyciosaną w kamieniu. Albo Michaelem Yorkiem, Charlotte Rampling. Kiedy obsadziłem Viggo Mortensena w jego pierwszej większej roli [w „Ewangelii według Harry’ego”], też było to dla mnie naturalne. Pasował do tego, co miałem już wcześniej w głowie. Nie chodzi o to, że szukam jakichś dziwnych ludzi – szukam tego, co widzę podczas pisania.
Trochę jak grany przez Hartnetta pisarz z pańskiego filmu, oskarżony przez opuszczającą go żonę o życie w świecie iluzji?
Moje pisanie jest minimalistyczne – jestem poetą, więc mam tendencję do skrótów. Ale jednocześnie jestem też malarzem, więc widzę, co piszę. Kiedy wrzucamy do wody kamień, pojawiają się kręgi. Tak samo jest ze scenariuszem „wrzuconym” w rzeczywistość. Dobrym tego przykładem był właśnie „Młyn i krzyż”. Byliśmy już w trakcie zdjęć, gdy producentka liniowa zapowiedziała, że dziś możemy trochę dłużej pospać, bo jest straszna mgła. A ja chciałem zobaczyć, jaki ma to wpływ na krajobraz. Powiedziała: „Nie ma żadnego wpływu, nie widać nawet własnej dłoni!”. Uparłem się i pośród protestów zagoniłem ekipę na plan. Nagle z daleka usłyszałem zbliżające się konie i zdążyłem tylko zawołać: „Włączajcie kamerę!”. To byli nasi statyści, już w kostiumach, jadący w tej mgle na plan. Ta scena trafiła potem do filmu! Później ktoś zapytał mnie: „Jak udało wam się zrobić ten niesamowity dym? Kto był twoim specem od efektów specjalnych?”. Odpowiedziałem: „Sprowadziliśmy takiego z Australii, bardzo drogiego”.
Tej sceny nie było w scenariuszu – to był dar od rzeczywistości. Tamtego dnia mogłem spokojnie zostać w łóżku, każdy reżyser i wszyscy z ekipy zawsze chcą pospać trochę dłużej. Noce są krótkie i jesteśmy wyczerpani. Ale powiedziałem sobie: „Nie, zobaczmy najpierw, co oferuje nam rzeczywistość”. O tym właśnie mówię. Nasze życie to dary od rzeczywistości, a to, co z nimi robimy, to już zupełnie inna historia.
W filmie bohater naśmiewa się ze znanych przebojów kasowych: wszystkich Tomów Cruise’ów, wszystkich Bondów. Filmów, o których i tak od razu wiadomo, że dobrze się skończą. Ale pana historia jest skierowana przede wszystkim do dorosłych.
Spielberg i Lucas zniszczyli koncept filmów dla dojrzałego widza. Zabili go swoimi mechanicznymi zabawkami. Nagle okazało się, że to dzieci stanowią najlepszą widownię: lubią oglądać film po kilka razy, do tego przyprowadzają do kina swoich rodziców i inne dzieci. Mowa o maszynce do zarabiania pieniędzy, która zniszczyła całą branżę, bo każdy chce się wzbogacić. A przecież filmy oparte w całości na efektach specjalnych są jak pornografia – efekt leży na efekcie.
Myślę, że dojrzała publiczność w pewnym momencie po prostu się wycofała. Może to naturalny krok – kultura, moda i muzyka są teraz zorientowane głównie na młodzież. Wszystko jest zorientowane na młodzież! Dorośli wycofali się do swoich własnych światów. Lubią thrillery, jakieś historie miłosne, ale na własne życzenie nie decydują już o tym, co stanowi trzon kina.
Skąd pomysł pokazania Indian walczących o swoją ziemię? O czym ostatnio sporo się zresztą mówiło, na przykład przy okazji protestów w Dakocie Północnej. Nie bał się pan posądzeń o kulturowe zawłaszczenie?
Chodzi tu o przekonanie, że ktoś gwałci świętą ziemię. Wiemy, że padali ofiarą przemocy, że zamyka się ich w rezerwatach, że żyją w niewiarygodnej biedzie. Ich ziemia często kryje w sobie cenne złoża mineralne, na których wielu chętnie położyłoby łapę, ale oni mają zupełnie inne podejście do ziemi – nie należy jej eksploatować ani nadużywać jej gościnności. Podejście, które zresztą nieraz okazało się już dla nich bardzo niebezpieczne. Gdy kopalnie uranu rozprzestrzeniały się na ich terytorium, stawali się niewolnikami. Wydobywali pył uranowy, który nazywają „żółtym potworem”, bo ich zabijał. Chorowali, a rząd im nie pomógł. Kultura Indian Navajo to fantastyczna kultura, a wciąż tak mało o niej wiemy. Jeden z członków ich plemienia powiedział, że „Dolina Bogów” jest jedynym filmem, który przedstawia ich punkt widzenia. Bo zwykle, ilekroć zainteresuje się nimi kino, chodzi tylko o perspektywę białego człowieka. „Jesteś taki jak my, Lech” – mówił. „Tak jak ty, nie patrzymy na świat poprzez fakty i liczby, ale przez jego duszę.”
Niezły komplement.
Jest w tym ów metafizyczny aspekt, na który inni zwykle nie zwracają uwagi. Ja zwracam – może dlatego, że jestem poetą. Nic dziwnego, że kiedy „The Washington Post” pisał o moich filmach, tytuł artykułu ogłaszał, że „Lech Majewski to Surreal McCoy”. Ale to, co my uważamy za surrealistyczne, Indianie uważają za normalne. W porównaniu z mitologią Navajo francuscy surrealiści to przedszkolaki.
„Dolina Bogów”, reż. Janusz Majewski, Polska, Luksemburg, USA 2019, w kinach od 21 sierpnia 2020Indianie mają zupełnie inne spojrzenie na rzeczywistość. Zauważyłem to w ich stosunku do powietrza. My go nie widzimy, po prostu przez nie przechodzimy. Dla nich jest natomiast pełne ludzi, zwierząt, zmarłych i tych, którzy się jeszcze nie narodzili. Czasami dostrzegają swój własny ślad w pustych przestrzeniach, bo przecież kiedyś w nich byli. Oni to widzą! Widzą ślady w powietrzu, czytają w nim jak w książce. Tak trudno to wyjaśnić. Mieliśmy w ekipie jednego Navajo, który mówił nam, jaka będzie pogoda następnego dnia. Zawsze miał rację. W przeciwieństwie do najlepszych radarów wojskowych.
Ta zdolność „widzenia”, którą straciliśmy, a może nigdy jej nie mieliśmy, wydaje się dziś szczególnie potrzebna. Pokazuje pan, że dopóki się jej nie nauczymy, nic się nie zmieni, a naszego środowiska nie da się już ocalić.
Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo ograniczeni jesteśmy w naszej percepcji. Nawet zwierzęta biją nas na głowę – to niesamowite, co taki pies potrafi wywąchać.
Indianie mają w sobie pewien rodzaj bezruchu. Najzabawniejsze jest, gdy siedzą w swoim barze, w którym, zupełnie jak w filmie, sprzedaje się tylko napoje gazowane, i nagle wejdzie do niego ktoś obcy. Po prostu zastygają. Nie mrugają, nie patrzą. Raz mi się to przydarzyło i było to najdziwniejsze uczucie. Zrozumiałem, że wtargnąłem na ich teren i po prostu się wyłączyli. Już ich nie było. Kiedy się lepiej poznaliśmy i do baru wszedł facet, którego wcześniej nie widziałem na oczy, ja też zamarłem. Jakbym wkroczył na chwilę do innego świata. Na co dzień tkwimy w pułapce, uwięzieni w tym tak zwanym świecie, który jest tak naprawdę tylko pustą powłoką.
Nic dziwnego, że kiedy John Ecas, postać Hartnetta, dostaje zadanie zrobienia w swoim życiu „czegoś innego”, zabiera garnki na wycieczkę. I to dosłownie!
Świat jest absurdalny, więc róbmy absurdalne rzeczy! Niektórzy od razu to zauważą, inni odrzucą, ale jest to bardzo wyzwalające. Weźmy taką „Carmen”: jest najpopularniejszą operą na świecie i wydawało mi się, że wiem o niej całkiem sporo. Kiedy wystawiałem ją [w Teatrze Wielkim oraz w Litewskiej Operze Narodowej] odkryłem, że Georges Bizet zmarł zaledwie kilka tygodni po premierze. Był wyczerpany pisaniem partytury, a krytycy po prostu ją zmiażdżyli – można powiedzieć, że zmarł z odrzucenia. Nigdy nie zobaczył, jaką karierę zrobiła po jego śmierci, gdy jego przyjaciel podjął się misji późniejszej inscenizacji. Stworzenie czegoś nowego nigdy nie jest proste.