Wolność, równość, siostrzeństwo
„Portret kobiety w ogniu”, mat. prasowe

15 minut czytania

/ Film

Wolność, równość, siostrzeństwo

Marta Bałaga

Bez względu na wszystko i tak cieszę się, że żyję teraz, w 2019 roku. Nie powtarzamy tego wystarczająco często – mówi autorka nagrodzonego w Cannes „Portretu z kobietą w ogniu”

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Zyskałaś sporą renomę dzięki współczesnym historiom, takim jak „Lilie wodne” czy „Dziewczyny z bandy”. Co cię skłoniło do tego, by nagle cofnąć się do XVIII wieku?
CÉLINE SCIAMMA: Mowa tu o próbie pogodzenia ze sobą kilku różnych pragnień. Zaczęłam śnić na ten temat na długo przed „Dziewczynami z bandy”, od któych upłynęło już swoją drogą pięć lat. Chciałam opowiedzieć historię o miłości. Chciałam opowiedzieć o dojrzałych bohaterkach, pracować z profesjonalnymi aktorkami. Chciałam znowu pracować z Adèle (Adèle Haenel, była partnerka Sciammy, wystąpiła w jej „Liliach wodnych” – przyp. MB). Chciałam pokazać artystkę przy pracy.

Na początku miałam tylko jeden prosty pomysł: malarka i jej modelka. Ale uwspółcześnienie tej historii wcale mnie nie pociągało, wolałam przyjrzeć się trochę temu, jak traktowano dawniej kreatywne kobiety. Wydało mi się to szalenie odkrywcze. A potem zrobiło mi się głupio, bo odkryłam, że w tamtym okresie było ich całe mnóstwo, i to nie tylko Angelica Kauffman, Élisabeth Vigée-Lebrun czy Adélaïde Labille-Guiard, a ja nigdy o nich nawet nie słyszałam. Nie słyszałam, bo je konsekwentnie wymazywano. I nagle coś, co miało opowiadać o przeszłości, okazało się filmem na dziś. Poza tym powiedzmy sobie szczerze – to ogromna frajda pobawić się czasem w innej piaskownicy. Filmy kostiumowe uważa się niekiedy za zachowawcze, ale nie chodzi o to, żeby się za nimi chować, tylko żeby za ich pośrednictwem pozwolić sobie właśnie na większą odwagę.

Doskonałą ilustracją tego ostatniego zdania jest scena aborcji, której po prostu nie potrafię zapomnieć. Nie potrafiła tego żadna znana mi dziennikarka. Jest tyle ciepła w sposobie, w jaki patrzysz na kobiety. Nikt się tu nawzajem nie ocenia, tylko, no nie wiem, znajduje w sobie oparcie. Sama też tego doświadczam. Na co dzień, w moim prywatnym życiu. Nie musiałam nagle wyobrażać sobie, jak może wyglądać prawdziwe „siostrzeństwo”. I to wcale nie dlatego, że zawsze tak było, ale dlatego, że szczególnie mocno odczuwam to właśnie teraz. Mamy szczęście żyć w czasie, w którym to wszystko nagle pięknie się rozwinęło: to siostrzeństwo, a nie tylko zwykła przyjaźń. Wychowuje się nas po to, byśmy kochały mężczyzn. Byśmy wiedziały, jak ich zadowolić. Nic dziwnego, że zawsze powtarzano nam, że kobiety nigdy nie staną po jednej stronie, ale właśnie się to zmienia. Bez względu na wszystko i tak cieszę się, że żyję teraz, w 2019 roku. Nie powtarzamy tego wystarczająco często.

Nic dziwnego, że znalazł się w „Portrecie z kobietą w ogniu” moment przypominający chyba trochę zloty czarownic zbierających się gdzieś w nocy.
Dzielących się wiedzą, bo wyobrażałam sobie, że były wśród nich lekarki, świeżo upieczone matki, przyjaciółki. Popijające kilka głębszych, bo na pewno było im tam bardzo zimno!

Portret kobiety w ogniu

Akcja rozgrywa się w Bretanii w 1770 roku. Bohaterkami filmu są szykowana do aranżowanego małżeństwa arystokratka Heloiza oraz przybyła z Paryża malarka, Marianna. Ta druga ma namalować portret tej pierwszej, ale w sekrecie: Heloiza nie chce bowiem pozować, buntując się w ten sposób przeciwko przymusowemu zamążpójściu. Marianna dyskretnie obserwuje swoją modelkę, intensywnie tworzy, ale niszczy kolejne wersje obrazu. Czuje, że nie pozna prawdziwego oblicza młodej kobiety tak długo, jak sama będzie ukrywać własne.
mat. prasowe

Jak mówiłam, zaczęłam myśleć o tym filmie pięć lat temu, ale równie dobrze mogłam to robić w poprzednim stuleciu. Nagle pojawiają się nowe słowa, którymi określamy nasze uczucia i związki. Także te, które wcześniej musiały pozostawać w ukryciu. Kiedy opowiadasz o kobiecie zyskującej władzę nad własnym sercem i ciałem, kwestia aborcji musi się gdzieś pojawić. Wydało mi się to dość naturalne. Pytanie tylko, dlaczego ludzi tak to dziwi? W przypadku tej konkretnej sceny presja polegała raczej na tym, żeby pokazać to w jakiś nowy sposób, a nie opierać się tylko na wygodnej świadomości, że robi się to dość rzadko, więc na pewno się uda. To pocieszające ją dziecko… Czasem myślę, że to powód, dla którego chciałam zrobić ten film. Musiałam zamknąć w nim mój pomysł na kino.

Pokazujesz, jak spojrzenie zmienia tego, na kogo się patrzy. I chyba też samego patrzącego?
Mogłam zrobić film o prawdziwej malarce, ale wolałam sobie jedną wymyślić. Rivette też tak zrobił w „Pięknej złośnicy”. Na tym polega przyjemność tej pracy, choć gdybym wiedziała, jakie to będzie trudne, w życiu bym się za to nie zabrała. Niewiedza bywa czasem ogromnym błogosławieństwem, ale przynajmniej mam teraz w domu prawdziwy „Portret kobiety w ogniu”. Jeden z nich, bo powstało ich chyba z dziesięć. Lubię wszystko kontrolować, na szczęście nie robię filmów zbyt często. Muszę je sobie najpierw gruntownie przemyśleć.

Pamiętam, jakim przeżyciem było dla mnie odkrycie dzięki jednej z wykładowczyń na uniwersytecie prac Laury Mulvey, piszącej o „męskim spojrzeniu” w kinie.
Sama jestem jego produktem – wszystkie nim jesteśmy. Spędziłam pół życia na uwielbianiu filmów, które mnie nienawidziły. Identyfikowałam się z Supermanem i nie widziałam w tym nic dziwnego. Może dlatego teraz wydaje mi się, że „kobiece spojrzenie” ma w sobie pewną hybrydowość. Skupia w sobie tyle różnych perspektyw. Pytanie, które zadałabym wielu reżyserom, zabrzmiałoby więc tak: „Jestem lesbijką i potrafię odnaleźć się w twoim świecie. Ale czy ty potrafisz odnaleźć się w moim?”.

Adèle Haenel powiedziała mi, że nigdy nie uważała, że gra w tym filmie „damę”, tylko intergalaktycznego władcę. Albo Jedi, bo na początku ciągle chodzi w kapturze [śmiech]. Wydaje ci się, że jej rola bardzo różni się od tego, co udało się wam pokazać w „Liliach wodnych” czy krótkometrażowej „Pauline”?
Tak, bo obie wydoroślałyśmy. Kiedy się spotkałyśmy, byłyśmy jeszcze bardzo młode. I choć nie pracowałyśmy potem razem przez 12 lat, towarzyszyłyśmy sobie w życiu i w kinie, bo o tym teraz rozmawiamy. Zupełnie jakbyśmy prowadziły ze sobą długi dialog, co chyba łatwo sobie wyobrazić, bo nasz film też trochę o tym opowiada. O współpracy i tworzeniu z kimś, kogo bardzo dobrze znasz.

„Portret kobiety w ogniu”, reż. Celine Sciamma„Portret kobiety w ogniu”, reż. Céline Sciamma

Adèle jest tak nowoczesna – wszyscy od razu założyli, że na pewno zagra malarkę. Żadna z nas tego nie chciała. Chciałyśmy, by pokazała się z zupełnie innej strony, a ufamy sobie na tyle, by ani razu nie kwestionować potem tej decyzji. Jej głos wydaje się wyższy, inaczej się porusza. Poza tym próbujemy udowodnić, że cały koncept „muzy” w sztuce to zupełna bzdura. Stworzony po to, by ukryć fakt, że te kobiety tak naprawdę współtworzyły te wszystkie dzieła. A nie tylko stały sobie grzecznie w jakimś kącie, piękne, milczące i traktowane jako kolejny fetysz. Wepchnięto je tam znacznie później.

Céline Sciamma

Wielokrotnie nagradzana francuska reżyserka i scenarzystka. Autorka takich filmów jak: „Lilie wodne”, „Chłopczyca”, „Dziewczyny z bandy”. Jej najnowszy obraz, „Portret kobiety w ogniu”, został nagrodzony Złotą Palmą w Cannes za scenariusz.

W historiach o zakazanej miłości tak zwany zewnętrzny świat odgrywa zwykle ogromną rolę. Ciągle zagraża bohaterom, przypominając o tym, że ich uczucie nie ma żadnych szans na przetrwanie. W twoim filmie tego nie ma. Przez chwilę są zupełnie same.
Chciałam pokazać w tym filmie pewną możliwość. To, że żyjesz na świecie, który nie pozwala ci na realizację pożądania, wcale nie oznacza jeszcze, że to pożądanie nagle po prostu zniknie. A jeśli nie zrywasz się nagle do biegu, wcale nie oznacza to, że nie masz na to ochoty. Postanowiłam pozwolić moim bohaterkom na intymność, oddać im na chwilę ich serca, dusze i ciała. Nie zastanawiając się nad tym, czy na dłuższą metę byłoby to możliwe. Nie jest – one też to wiedzą. Zamiast więc budować jakąś wydumaną historię, która nie miałaby prawa się wydarzyć, wolałam pokazać, jak piękne mogłoby być takie życie. Jakie spełnienie mogłoby im przynieść, choć społeczeństwo oczywiście utrzymuje coś zupełnie innego. Obie dobrze wiemy, czym kończy się życie zgodnie z wolą społeczeństwa. Nie było jednak sensu znowu tego powtarzać.

Nawet podziały klasowe nagle po prostu znikają.
Myślę, że znowu ma to coś wspólnego z tym siostrzeństwem. I z queer, zakładającym, że skoro neguje się twoje istnienie, sama musisz zbudować własną historię. Miałam prawdziwą obsesję na punkcie tego, żeby opowiedzieć historię o miłości, wolności i o równości, co wydaje mi się w sumie znacznie łatwiejsze w przypadku homoseksualnej, a nie heteroseksualnej pary. Obsesję! Pracowałam nad tym do znudzenia, pisząc scenariusz, a potem podczas castingu. Kiedy spotkałam Noémie (Merlant, grającą malarkę Marianne – przyp. MB), od razu poczułam, że mogę umieścić je razem w kadrze. Są tego samego wzrostu i w tym samym wieku, obie dość, że tak powiem, intensywne – każda na własny sposób, bo Noémie jest wierząca, a Adèle jest zdeklarowaną ateistką. Myślę tu o ich podejściu do pracy, nie do religii.

Nawiązujesz tu do kilku aktualnych kwestii, na przykład niekończącej się dyskusji na temat: jak to jest być reżyserką?
Myślę, że mam na to odpowiedź, i mam nadzieję, że za kolejnych pięć lat będę już miała inną. Powinniśmy skupić się na tym, co w danej chwili jest najważniejsze. Co jest najbardziej naglącą kwestią. Podam prosty przykład – kiedy ruch #MeToo nabrał prawdziwego tempa, w moim kraju od razu podniosły się głosy, że trzeba za wszelką cenę ocalić tę słynną francuską szarmanckość. Dla niektórych właśnie to było priorytetem: szarmanckość. „Musimy to ocalić!”. Nie, musicie się zamknąć, bo te wszystkie kobiety zasługują na to, żeby w końcu ktoś je usłyszał. To jest prawdziwy priorytet.

Prawie pięćdziesiąt lat temu Linda Nochlin pytała przewrotnie: „Dlaczego nie było wielkich artystek?”. Wszyscy mamy podobne doświadczenia, więc dlaczego kobiety dostają mniej pieniędzy na swoje projekty, nie promuje się ich w taki sam sposób, nie docenia? Jeśli twoja matka ma raka, raczej nie będziesz żartowała sobie z tego, siedząc z nią przy świątecznym stole. Ale ona już może. Jestem jedną z kobiet stojących za inicjatywą 5050x2020 we Francji i mogę tylko powiedzieć, że wszystkie jesteśmy już zmęczone tym, że pytanie o reżyserki zawsze pada jako ostatnie na konferencjach prasowych. Postanowiłyśmy zrobić z niego kwestię polityczną. Nie chodzi tu o czyjeś uczucia, odłóżmy je na chwilę na bok, tylko na spojrzenie na pewne sprawy pod właściwym kątem. Spróbujmy jakoś przerwać ten zaklęty krąg.

A mimo to wciąż powtarzasz, że kochasz francuskie kino?
Kiedy to mówię, mam na myśli cały system, który pozwala na to, by powstawały takie filmy jak nasz. Który pozwala na różnorodność. Każdy bilet sprzedany we francuskim kinie, nawet na „Gwiezdne wojny”, zasila rodzimą produkcję. Nic dziwnego, że panuje pośród nas taka solidarność. Nie chodzi o to, że wydaje mi się, że muszę coś nadrabiać, robiąc jak najbardziej kobiece filmy. Po prostu chcę robić filmy. We Francji nie mamy tej kultury dzielącej wszystko na męskie i żeńskie, więc kiedy rozmawiam z Francuzem, nikt mnie o to nie pyta. A ja lubię o tym rozmawiać! Widzę te podziały i nigdy nie udaje mi się o nich porozmawiać w moim własnym kraju. Bo od razu ktoś zaczyna mi się podejrzliwie przyglądać, zakładając, że usiłuję forsować jakąś polityczną agendę. Jeśli ktoś uważa, że mój film nie jest polityczny, oznacza to dla mnie tylko, że nie ma najmniejszego problemu z tym, jak wygląda nasz świat.


Twoje stwierdzenie o wykształceniu w sobie umiejętności sprawnego poruszania się po heteroseksualnym, zdominowanym przez mężczyzn świecie przypomniało mi dyskusje po premierze „
Życia Adeli”. Opowiadającego o lesbijskiej miłości i wyreżyserowanego przez mężczyznę, Abdellatifa Kechiche, który swoimi ostatnimi filmami („Mektoub. Moja miłość: Pieśń pierwsza”„Mektoub. Moja miłość: Intermezzo”), skutecznie zniechęca do siebie nawet wcześniejszych obrońców.
Wiesz co, ja lubię ten film. Sceny seksu nie zrobiły na mnie wprawdzie żadnego wrażenia, ale to, że nie mam ochoty wziąć w czymś udziału, nie oznacza jeszcze, że od razu muszę to odrzucić. Na tym polega chyba piękno kina i właśnie dlatego walczymy o większą różnorodność. Nie chodzi o to, żeby wszyscy robili dokładnie to samo, bo to „kobiece spojrzenie” polega na walce o to, by być wszystkim po trochu. Jest dobre i złe spojrzenie, i tyle. Poza tym, mówiąc dosadnie, z zasady trudno podniecić mnie w kinie. Powinniśmy pozwalać sobie chyba już na znacznie ciekawsze rzeczy.

Portret„Portret kobiety w ogniu”, reż. Céline Sciamma. Francja 2019, w kinach od 18 października 2019

Albo na więcej intymności? Po premierze mówiłaś, że „Portret kobiety w ogniu” to twój najintymniejszy film.
Najintymniejszy film, bo opowiada o dorosłych uczuciach. O miłości, która została w pełni doświadczona, bo wcześniej skupiałam się chyba na czymś, co się dopiero zaczyna. Ten zaczyna się może pewną tajemnicą, ktoś coś przed kimś ukrywa, ale nie trwa to zbyt długo. Bo nie chodzi tu o kłamstwo, ale o to, czego długo nie możesz powiedzieć wprost. Marianne dokonuje wyboru artystki, poetki, a nie kobiety – wybiera wspomnienie. Myślałam o tym filmie przez trzy lata, zanim zdecydowałam się napisać pierwsze słowo, długo szukałam odpowiedniej formy. Chciałam uchwycić jakoś te dwie rzeczy: rodzącą się miłość i jej wspomnienie, pokazać ją w teraźniejszości i w przeszłości. James Cameron świetnie zrobił to w „Titanicu”. To bardzo intelektualny proces, ta cała miłość.

Zaciekawiła mnie w nim cisza. Nic nie słychać, a potem nagle ta cała muzyka po prostu cię zalewa.
Była to decyzja podjęta na dość wczesnym etapie. Może to i lepiej, bo to całkiem przerażająca perspektywa. Pomyśl tylko – co to za opowieść o miłości bez muzyki? Zaczynasz wtedy pisać scenariusz tak, żeby był muzyczny, miał jakiś rytm. Był groovy! Dzięki tej decyzji stałam się bardzo dokładna, liczyłam nawet, ile kroków dziewczyny mogą zrobić w danej scenie. Poza tym w tamtym czasie nie było muzyki na zawołanie. Kiedy się wreszcie pojawia, coś znaczy.

Myślę sobie teraz, że ten film jest bardzo osobisty nie dlatego, że niby opowiada o mnie, ale odpowiada jakoś na naszą obecną sytuację polityczną. Powstał we właściwym czasie. Wydaje nam się, że tak szybko się rozwijamy, ale walka o prawa kobiet uzmysławia nam, że wcale tak nie jest. Wystarczy spojrzeć na Alabamę, która przyjęła najbardziej restrykcyjny zakaz aborcji w Stanach Zjednoczonych. To nie historia o tym, co było wczoraj. Nacjonalizm, faszyzm, patriotyzm – zawsze zabierają się najpierw za prawa kobiet. Wszyscy ciągle powtarzają mi, że w różne inicjatywy, za którymi stoję, trzeba koniecznie zaangażować mężczyzn, bo bez ich udziału nie przyjmie się żadna rewolucja. Jest chyba odwrotnie?! Nie udało im się przeprowadzić żadnej rewolucji – zatrzymali sobie tylko władzę nad kobiecym ciałem. A rewolucja? Rewolucja nigdy nie nadeszła.