MARTA BAŁAGA: Tytuł twojego najnowszego filmu „Serce psa” [w oryginale: „ Heart of a Dog” – przyp. red.] zapożyczyłaś z powieści Michaiła Bułhakowa. Dlaczego?
LAURIE ANDERSON: Zdałam sobie z tego sprawę dopiero później. Początkowo miał się nazywać „Każda historia o miłości to historia o duchach” – tak brzmi mój ulubiony cytat z Davida Fostera Wallace’a. Z Bułhakowem to dość zabawny zbieg okoliczności: jego powieść opowiada o szalonym naukowcu, który przeszczepia bezdomnemu psu ludzką przysadkę mózgową. Wszystko stanowi oczywiście zaledwie pretekst do tego, by opowiedzieć o realiach komunistycznego reżimu. Bardzo mi się to spodobało – dzisiejsze korporacje także próbują zrobić z nas ludzi, którymi nie jesteśmy. Kupujesz książkę na Amazonie i po pięciu sekundach dostajesz wiadomość: „Jim, właśnie kupiłeś książkę. Ta na pewno też ci się spodoba!”. Mam wtedy ochotę krzyczeć. Przecież oni nas wcale nie znają!
Martwi cię ta postępująca inwigilacja?
Obserwowanie zmian, które nastąpiły po atakach 11 września, było dla mnie bardzo bolesne. Ale też niezwykle interesujące. Politycy zaczęli wykorzystywać nieskończone możliwości języka, by wywołać w ludziach strach albo dać im nadzieję – w zależności od potrzeb. Na ulicach nagle pojawiły się znaki: „Dzwoń, jeśli zauważysz coś podejrzanego”. Trudno funkcjonować w atmosferze ciągłej podejrzliwości. Chciałam pobawić się trochę tymi sloganami. Bo tym właśnie są – sloganami, pustą nowomową. Język to energia, która podlega ciągłej transformacji i można go wykorzystywać na tyle różnych sposobów. A nasze życie staje się coraz bardziej skomplikowane. Może dlatego tyle rzeczy nam się nie udaje.
Mówisz o tym ze wzburzeniem.
Mieszkam w Nowym Jorku i to, co się wydarzyło, uważam za moją osobistą krzywdę. Naruszono wtedy moją przestrzeń. Zawsze kochałam niebo – jest dla mnie wyrazem niezmierzonej wolności. Nagle okazało się, że czai się w nim niebezpieczeństwo. Po tej tragedii postanowiłam uciec – zabrałam wtedy mojego psa do Kalifornii. Kiedy wychuchana terierka z West Village, która nigdy wcześniej nie znalazła się na łonie natury, po raz pierwszy zobaczyła polujące orły, od razu wiedziała, jak się zachować.
Od razu przypomina mi się ten słynny obraz Francisco Goi przedstawiający małego psa patrzącego w niebo.
Uwielbiam ten obraz. Jest zupełnie niepodobny do tego, co Goya zwykle malował. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Madrytu, idę go obejrzeć w Prado. Lolabelle właśnie tak spoglądała na orły. Jej psi mózg od razu podpowiedział jej, że te dziwne istoty chcą ją zabić. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że niechcący nauczyłam ją strachu. Choć kiedy pewnej lodowato zimnej nocy myszy urządziły sobie na naszym łóżku potańcówkę, Lolabelle tylko na mnie spojrzała i schowała się pod kołdrą. Nie wyściubiła z niej nosa aż do samego rana. Zupełnie jakby chciała powiedzieć: „No nie, tego już za dużo!”.
Od Lolabelle wszyscy moglibyśmy się bardzo wiele nauczyć. W twoim filmie chodzi jednak nie tylko o miłość do psa.
To film o historiach i o tym, jak powstają. Moje rozważanie na temat tego, co się dzieje, kiedy nie potrafisz wyrazić słowami własnych uczuć. Zupełnie jak ja teraz (śmiech). Wyobraź sobie, że próbujesz opisać przyjaciołom jakąś zabawną sytuację i wydaje ci się, że znalazłaś idealne zakończenie. Ale to złudzenie, bo życie nie kończy się błyskotliwą puentą. A już na pewno nie moje – to zupełny chaos. Raz zmierza w lewo, raz w prawo i kiedy usiłuję nadać temu wszystkiemu jakiś określony kierunek albo odpowiednią nazwę, od razu zdaję sobie sprawę z tego, że nigdy mi się to nie uda. Na tym polega ułomność naszego języka – nie potrafimy w pełni wyrazić w nim tego, co chcemy. Moja matka, leżąc na łożu śmierci, czekała na to, by zgromadziły się wokół niej wszystkie jej dzieci. Była bardzo chłodną osobą, pełną dystansu. I taka też była jej ostatnia przemowa. Zupełnie jakby stanęła przed mikrofonem w sali pełnej ludzi i oświadczyła: „Dziękuję wszystkim za przybycie”. Stanowiła doskonały przykład tego, że słowa czasem tylko przeszkadzają.
Nie boisz się przyznać, że choć twoja matka była dla ciebie bardzo ważna, nigdy nie byłaś w stanie jej pokochać. Dlaczego postanowiłaś głośno o tym mówić?
Wiem, że przyznając, że miłość do rodzica wcale nie musi być bezwarunkowa, przełamuję pewne społeczne tabu. Zwłaszcza jeśli chodzi o matkę, bo w czasach mojej młodości ojcowie tylko machali dzieciom na pożegnanie i każdego ranka znikali z naszego życia. Ale jak można nie kochać własnej matki? Nasze społeczeństwo uważa to za największy grzech. Dla mnie jest nim zakłamanie.
Jak ważne było dla ciebie pogodzenie się z tym, jak naprawdę wyglądała wasza relacja?
W przeciwnym razie nigdy nie zdecydowałabym się zrobić tego filmu. Za każdym razem, kiedy potrafisz zdobyć się na szczerość wobec samego siebie, tworzenie przychodzi ci o wiele łatwiej. Nie twierdzę, że zawsze trzeba zrozumieć kierujące nami motywy – sztuka dla każdego oznacza w końcu coś zupełnie innego. Ale mnie bardzo to pomogło. Gdyby moja matka przyszła na świat w innej epoce, byłaby szefową gigantycznej korporacji. Tak się jednak nie stało, więc musztrowała nas. Nosiliśmy identyczne mundurki i za każdym razem, kiedy rano szliśmy do szkoły, krzyczała: „Pamiętajcie o tym, żeby wygrywać!”. Ale co? I dla kogo? Może dlatego teraz tak bardzo nie lubię rywalizacji.
Po premierze stwierdziłaś, że „Serce psa” ma wiele wspólnego z twoim projektem „Habeas Corpus”, który zrealizowałaś wspólnie z Mohammedem el Gharanim – byłym więźniem Guantánamo, który trafił tam, gdy miał zaledwie kilkanaście lat.
W obu pokazuję, jak toksyczny może być w naszym życiu strach. Mohammed spędził w więzieniu całą młodość. Mogłam nawiązać z nim kontakt tylko poprzez sztukę – po tylu latach tortur trudno mu było zaufać komuś z mojego świata. Ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, że przetrzymuje się tam ludzi, którzy o Al-Ka'idzie wiedzą jeszcze mniej od nas. Tutaj też kluczową rolę odgrywa język – sposób, w jaki opisuje się ich w mediach, sprawia, że nie postrzegamy ich jako ludzi z krwi i kości. Więc po co przejmować się ich losem? Dlatego chcę, żeby ludzie mogli mu spojrzeć w oczy i wysłuchać jego opowieści.
„Habeas Corpus” łączy różne techniki. Myślisz, że ten film mógłby istnieć w innej formie, jako instalacja artystyczna, książka albo nagranie audio?
Zabawne, że o to pytasz. Kiedy zaniosłam do studia pierwsze materiały, powiedzieli mi: „Nic z tym nie zrobimy – to jest film”. A potem ktoś inny zatrzymał mnie na korytarzu mówiąc: „Bardzo podoba mi się twoje nowe nagranie”. Dla niego było to słuchowisko radiowe. Kiedy oglądasz film, wiele przyjemności daje ci obcowanie z obrazem. To właśnie on nadaje wszystkiemu rytm. Dlatego początkowo wcale nie chciałam wykorzystywać w „Sercu psa” muzyki. Przyjaciele sugerowali, że jeżeli ograniczę się tylko do dialogów, będzie znacznie bardziej hardkorowo, bo ścieżki dźwiękowe często służą wyłącznie temu, by powiedzieć ci, co masz czuć. Ale nie wytrwałam w tym postanowieniu.
W końcu jesteś muzykiem!
Uważam się za artystkę multimedialną – w moich pracach wykorzystuję wszystko, co mam aktualnie pod ręką. Czasem skupiam się na języku, a czasem na obrazach. Niedawno zdałam sobie jednak sprawę, że zupełnie jak buddyjski święty Awalokiteśwara, o którym wspomina „Tybetańska księga umarłych”, wiele rzeczy zapamiętuję właśnie za pośrednictwem dźwięków. Na przykład ten trudny czas, który spędziliśmy z Lolabelle w szpitalu. Nieprzypadkowo Awalokiteśwarę nazywa się też „słuchającym płaczów świata”.
„Serce psa” powstawało głównie na mojej ulicy. Wykorzystuję w nim mojego iPhone’a, moje rysunki, rosnące naprzeciwko drzewa. To film domowego wyrobu. Wiem, że czasem wymagam od mojej publiczności bardzo wiele. Ale nie chcę, by tylko pasywnie przyglądała się temu, co robię. Wolę sprawić, żeby choć przez chwilę ludzie poczuli się w coś zaangażowani i spróbowali złożyć te pozornie nieprzystające do siebie kawałki w jedną całość. I spojrzeli na świat oczami psa.
Czy od samego początku wiedziałaś, jakie historie chcesz w nim wykorzystać?
Nie – one same nadawały mi odpowiedni kierunek. Ta prosta opowieść o małym, kudłatym psie strasznie się rozrosła. Zaprowadziła mnie w miejsca, których dawno już nie odwiedzałam. Na przykład nad jezioro w Chicago, w którym kiedyś omal nie utopiłam moich młodszych braci, bo postanowiłam przejść się po jego zamarzniętej tafli. Z wózkiem. Nagle okazało się, że wszystkie te historie są ze sobą powiązane w najdziwniejszy sposób. Ale właśnie tak podróżujemy w czasie – chaotycznie przeskakujemy z miejsca w miejsce. Nasz umysł nie operuje linearnie. Zawsze powtarzam, że John Cage i ja mamy ten sam problem – nigdy nie potrafimy trzymać się wytyczonego tematu.
Często podkreślasz, jak ważną rolę odgrywa w twoim życiu praktykowanie zasad buddyzmu. Pomagają ci radzić sobie z bolesnymi wspomnieniami?
Tak. Za bardzo skupiam się na języku, żeby pomogła mi tradycyjna psychoanaliza – zawsze znajdę sposób na to, żeby wyrazić moje uczucia w inny sposób.
Tybetańczycy wierzą, że wszystkie życiowe traumy można złagodzić poprzez medytację. W takim przypadku jak mój można spróbować przypomnieć sobie jakiś szczęśliwy moment, który przeżyło się z daną osobą. A kiedy od razu przyznajesz, że nic nie czujesz, że skupiasz się tylko na sobie, wtedy ktoś każe ci wyobrazić sobie małego szczeniaczka – takiego kilkudniowego, który dopiero uczy się chodzić. Następnie masz sobie wyobrazić, że inni rzucają w niego kamieniami. Do momentu, kiedy pada martwy. Brzmi to nieco drastycznie, ale dzięki takim ćwiczeniom uczysz się empatii. Ten film opowiada właśnie o tym dziwnym uczuciu, kiedy patrzysz na bliską osobę i zupełnie nic do niej nie czujesz. Zawsze powtarzam, że empatia przypomina długo niećwiczony mięsień – jeśli jej nie używasz, zanika.
Psy nie potrzebują takich ćwiczeń – rodzą się z umiejętnością empatii.
To ich specjalność. Lubią ludzi – zawsze nas obserwują i chyba trochę nas podziwiają. Głównie dlatego, że wynaleźliśmy tę najwspanialszą rzecz na świecie, jaką są samochody (śmiech).
Myślę, że każdy z nas musi nauczyć się tego, jak radzić sobie ze stratą. Albo inaczej: jak radzić sobie ze stratą w dojrzały sposób. Nie chodzi o to, żeby wciąż odsuwać od siebie nieprzyjemne myśli. Smutek jest wszędzie i możesz mieć pewność, że pewnego dnia wyjdzie z kryjówki, którą mu znalazłeś, i z całej siły kopnie cię w tyłek (śmiech). Nie chodzi o to, żeby siedzieć w kącie i płakać. Tylko o to, żeby coś z tym zrobić. Buddyzm uczy, jak przeżywać smutek bez bycia smutnym.
Buddyści zawsze powtarzają, że życie to cierpienie. Zgadzasz się z tym?
Takim hasłem nie wygraliby żadnych wyborów, prawda? Mimo to są najszczęśliwszymi ludźmi, jakich znam. Mingyur Rinpoche [buddyjski nauczyciel światowej sławy – przyp. red.] zawsze powtarzał: „Jesteśmy tu tylko przez chwilę i właśnie o to w tym wszystkim chodzi – żeby bardzo, bardzo, bardzo dobrze się bawić”.
Czasem trudno jednak zapomnieć o bólu. W ciągu ostatnich lat straciłaś nie tylko Lolabelle, ale i męża – muzyka Lou Reeda. To właśnie jemu zadedykowałaś ten film.
Lou to taki mój dobry duch; unosi się nad wszystkim, co robię. Ludzie myślą, że opowiadając o odchodzeniu Lolabelle, tak naprawdę opowiadam właśnie o nim. To nieprawda: „Serce psa” nie jest filmem o Lou Reedzie. Choć rzeczywiście uwielbiał psy – każdego roku chodził nawet na organizowaną w Nowym Jorku wystawę i godzinami im się przyglądał (śmiech). Niewiele osób o tym wie. No i uwielbiał Lolabelle. Kiedy weterynarz powiedział, że powinniśmy ją uśpić, bo nie będzie w stanie funkcjonować bez specjalnego namiotu tlenowego, Lou zadał mu tylko jedno pytanie: „Gdzie możemy go kupić?”. Dzięki temu była z nami jeszcze przez rok. Lou nigdy nie poddawał się bez walki, a Lolabelle była dla niego wyjątkowo ważna. Nauczyła nas, że nie warto bać się starości.
Nie wierzę w niebo. Nie wierzę w to, że on gdzieś tam jest i na mnie czeka. Ale jego muzyka jest wszędzie – na tym polega cud sztuki, prawda? Poza tym wiele lat temu ustaliliśmy pewne reguły, których postanowiliśmy się trzymać. To także bardzo mi pomogło, kiedy odszedł.
Reguły?
Takie nasze małe przykazania. Po pierwsze: nie pozwól, żeby ktokolwiek wzbudził w tobie strach. Po drugie: naucz się rozpoznawać, kiedy ktoś plecie bzdury. Odróżniaj prawdę od kłamstwa. Po trzecie: naucz się czułości. Tylko tyle. Wierzę w to, że te trzy proste zasady pomogą każdemu osiągnąć szczęście. Nam się udało.
Komentarz
Jakub Socha
redaktor dwutygodnik.com
Serce psa
Serce Laurie Anderson – otwarte na świat, choć przeżyło ostatnio sporo wstrząsów. Śmierć za śmiercią. Najpierw terroryści wbili się w dwie wieże, symbol jej ukochanego miasta, potem odeszła jej matka, Lou Reed, wieloletni partner artystki, wreszcie – jej terierka Lolabelle. „Serce psa” to swoisty strumień świadomości, morze obrazów i scen. Anderson skacze tu z kwiatka na kwiatek, co chwilę coś odciąga jej uwagę, co chwilę zjawia się coś, o czym trzeba opowiedzieć. Ameryka, Wittgenstein, miłość do psa, niedobór miłości do matki. Różne formy umierania, sztuki i terapii. Kable telegraficzne i koncerty na fortepianie, które daje Lolabelle. Maksymy buddyjskie, maksymy żydowskie i cytaty z Davida Fostera Wallace'e. Szukanie ładu i próby zrozumienia. W Anderson nie ma żadnego dogmatyzmu, jest tylko niekończąca się ciekawość i troska. Artystka rejestruje cuda zwykłe, cuda pospolite, cuda jedne z wielu, cuda na porządku dziennym. Naprawdę gdy ogląda się ten film, chodzi po głowie zakończenie „Jarmarku cudów”: „Cud, tylko się rozejrzeć:/ wszechobecny świat.// Cud dodatkowy/ jak dodatkowe jest wszystko: co nie do pomyślenia/ jest do pomyślenia”