Nie możesz się bać
„Jezioro Słone”, reż. K. Rosłaniec

13 minut czytania

/ Film

Nie możesz się bać

Rozmowa z Katarzyną Rosłaniec

To, że chciałabym robić filmy, wymyśliłam sobie jeszcze pod koniec studiów, a studiowałam ekonomię (śmiech). Potem zakochałam się w scenarzyście – opowiada autorka „Jeziora Słonego”, które w piątek trafi do polskich kin

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Nawet nie będę pytać, dlaczego postanowiłaś opowiedzieć o kobiecie po sześćdziesiątce, która decyduje się zmienić swoje życie. Kino wreszcie zainteresowało się ich doświadczeniami.
KATARZYNA ROSŁANIEC: Po raz pierwszy zaczęłam o tym myśleć, przyglądając się mojej mamie i jej koleżankom. Sama też mam takich znajomych. To po prostu dorosłe osoby, bo czas się teraz trochę rozciągnął. Kiedyś wydawało nam się, że wiemy, kim jest kobieta po sześćdziesiątce, czym się zajmuje. A dziś? Widziałam niedawno „Memorię” Apichatponga Weerasethakula z Tildą Swinton i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nazywał ją „babcią” albo „starszą panią”. Tilda jako „babcia”? To dość abstrakcyjne.

Może u kobiet trochę bardziej widać tę zmianę, bo w tym pokoleniu wiele z nich nie pracowało. Miały dom, dzieci, które wreszcie dorosły, więc co teraz? Myślą sobie: „Nie czuję się stara, chcę żyć”. Bawią się, zaczynają robić coś zupełnie innego.

Mimo to tyle osób wciąż uważa, że w pewnym wieku pewnych rzeczy już „nie wypada.” Helena też to usłyszy. Choć chyba to się powoli zmienia – wystarczy wspomnieć o podcaście „Jak się starzeć bez godności”.
To, że masz wnuki, wcale nie oznacza, że jesteś już tylko „babcią”. Pewnie, wszyscy się starzejemy, ale czym tak naprawdę jest ta cała starość? Mnie kojarzy się z pewnymi ograniczeniami, głównie natury fizycznej. Coś ci szkodzi, nie jesteś już w stanie się czegoś nauczyć, coś uniemożliwia ci w pełni korzystać z życia. Wielu ludzi w wieku 60, 70 lat wcale nie zmaga się już z takimi problemami. Są sprawni, niezależni, pełni energii. Czują się dorośli, nie starzy.

To chyba przede wszystkim kwestia pewnej świadomości. Kiedy ja będę miała 60 lat, nie będę „stara”. Kto wie, może właśnie wtedy spotka mnie coś fajnego i wreszcie dojdę do czegoś w życiu (śmiech). Jeszcze z dziesięć lat temu myślałam o tym zupełnie inaczej. Teraz naprawdę wierzę, że mam jeszcze dużo czasu. Moja operatorka Virginie Surdej też tak miała. Powiedziała mi: „Kasia, ja już chcę się zestarzeć. Już nie boję się kolejnych urodzin”. Musimy nauczyć się tak myśleć. Niedawno przeczytałam w mailu o „moich znajomych w średnim wieku”. Jesteśmy w średnim wieku?! Mój ty Boże, a co to takiego? Przecież my wszyscy po prostu żyjemy. Ile się da.

W porównaniu do „Galerianek” czy do twojego poprzedniego filmu „Szatan kazał tańczyć” więcej tu ciepła, a mniej szarpaniny. Choć może też wynika to właśnie z wieku, bo w pewnym momencie – taką mam przynajmniej nadzieję – nie musisz już ciągle walczyć o swoją pozycję. Myślisz, że inaczej pokazujesz teraz kobiece przyjaźnie?
Kiedy jesteś młodsza, walczysz o swój obraz. Trochę siebie wymyślasz, chcesz, by świat postrzegał cię w pewien określony sposób. A potem nagle zaczynasz rozumieć, jaka jesteś naprawdę. Zaczynasz być bardziej świadoma samej siebie, a to bardzo pomaga. Może nawet stajesz się lepszą przyjaciółką, bo nie musisz już myśleć tylko o sobie.

Złożyłam te trzy panie [grane przez Katarzynę Butowtt, Dorotę Kolak i Judytę Paradzińską – przyp. red.] z kilku prawdziwych postaci, a potem wymyśliłam je sobie na nowo: jako osoby z własną historią, z własną osobowością. W filmie pokazuję dobrych ludzi, ale nie oznacza to, że nie są skomplikowani. Tak już jesteśmy skonstruowani, a zazdrość jest bardzo powszechnym uczuciem. Każdy bywa zazdrosny – najważniejsze jest to, żeby nikogo przy tym nie skrzywdzić.

Powiedziałam „panie”, ale dla mnie to przecież dziewczyny. „Dziewczyna nie chce miłości” – taki miał być pierwotnie tytuł filmu. Ale nie przeszedł.

Lato, które Helena nazywa zresztą swoim czasem wolności, kojarzy mi się właśnie z opowieściami o dojrzewaniu.
To też jest opowieść o dojrzewaniu. Do pewnych rzeczy, do nowych decyzji. Wszyscy wiemy, że podczas wakacji mamy więcej wolności. Jesteśmy wśród przyjaciół, nie musimy przed nikim udawać. W lecie żyjesz bez konsekwencji. Bez tych wszystkich kar, bez ciągłej obawy, że wszystko się zawali, bo nie dopilnowałam, bo zaspałam, bo powiedziałam coś niewłaściwego.

Katarzyna Rosłaniec na planieKatarzyna Rosłaniec na planie, mat. prasowe

To zaproszenie do szaleństwa albo – jak w przypadku Heleny – do zostania modelką. Grająca ją Katarzyna Butowtt też nią była. W każdym poświęconym jej artykule wspomina się o tym, że nagle zniknęła, przerwała karierę. Chciałaś do tego nawiązać?
Kaśka też jest osobą, która chce żyć. Zupełnie jak jej bohaterka. Na pewno było to dla niej ciekawe doświadczenie. Powiedziała mi: „Nie mogłam z tego nie skorzystać”. Chciała zrobić coś innego, nowego. Chciała to zrobić teraz, choć oczywiście bywało to dla niej trudne.

Jak podchodzisz do scen nagości, intymnych? Toczy się teraz na ten temat ciekawa dyskusja.
Nakręciliśmy film jeszcze przed wejściem ustawy o koordynatorach intymności, ale zawsze rozmawiam wcześniej z aktorami. O tym, czy taka scena jest ważna, a jeśli jest, to jak ją sobie wymyślimy. Prawda jest taka, że to zawsze są trudne sceny – dla wszystkich. Nawet jeśli udało nam się wcześniej do siebie zbliżyć. Powinny być przemyślane, szczegółowo zaplanowane, a na planie zostają tylko te osoby, które naprawdę muszą tam być.

Oglądałam niedawno film i scena erotyczna z udziałem ponad 70-letniej aktorki została zagrana w bardzo „komediowy” sposób. Bo to niby przezabawne, że taka kobieta ma jeszcze ochotę się z kimś przespać.
Mnie to na pewno nie bawi: piękny seks nie jest śmieszny. W „Jeziorze Słonym” nie ma ostrych scen, ale na pewno chciałam zasugerować, że ta para przykłada wagę do seksu. To dla nich ważne, fajne. To istotna część ich wspólnego życia i można im tego tylko pozazdrościć.

Wiem jednak, o czym mówisz, i sama się czasem zastanawiam, dlaczego tak łatwo przychodzi nam to wytykanie ludzi palcem. „Jezu, patrzcie, starsza osoba uprawia seks, a otyła jeździ na łyżwach”. I co, mamy się z tego śmiać? Nie rozumiem tego wzajemnego oceniania się. Dlaczego coś, co jest tak naturalne, miałoby nas śmieszyć? Kiedy kierujemy się tak schematycznym myśleniem, nagle okazuje się, że prawo do seksu mają tylko młodzi, do tego tylko ci, którzy wyglądają jak z okładki. Podkreślanie tego w filmach czy serialach jest dziwne, bo kiedy śmiejesz się na widok takiej sceny, komunikujesz, że coś jest nie tak. A potem jakaś kobieta wychodzi z kina przekonana o własnej śmieszności, bo na widok kogoś, kto wygląda dokładnie tak samo jak ona, ludzie wyli na sali.

Pokazujesz związek, który trwa bardzo długo. Całe życie. Niby marzenie – zawsze tęsknie spoglądamy na parę staruszków trzymających się w parku za ręce. Ale to nie są już ci sami ludzie co kiedyś, bardzo się zmienili, a i tak dalej w tym trwają. Co cię w tym zaciekawiło?
Bo może wcale nie warto się rozstawać? Był taki czas, kiedy rozwód postrzegano jako coś ekstremalnego. Znam pary, które dalej się ze sobą męczą, bo nie miały odwagi lub możliwości, by coś w swoim życiu zmienić. Ale jeśli przyjrzeć się mojemu pokoleniu, ludzie rozstają się dziś bardzo łatwo.

Wszyscy powtarzają nam, że musimy o siebie dbać, że to my jesteśmy najważniejsi. Wśród moich znajomych związki nie trwają zbyt długo. Z drugiej jednak strony czy to możliwe, żeby dwie osoby spotkały się, dopasowały, a potem bezkonfliktowo spędziły razem resztę życia? Chyba nie – w związek trzeba włożyć jednak sporo pracy i poświęcenia. Patrząc na te moje filmowe pary, najważniejsza okazuje się chyba przyjaźń i wzajemny szacunek. Którego brakuje w tym pozornie wspaniałym małżeństwie, nigdy się niezdradzającym, bo jedna osoba zawsze czuje się nieco ważniejsza. Z drugiej strony może jest w tym jakaś wartość, że większość życia przeżyjesz z jedną osobą? Sama zadałam sobie takie pytanie. Ta dwójka staruszków, o której wspominasz, to bajka. Bajka, której uczy się nas w dzieciństwie. Ale bliskość buduje się właśnie poprzez wspólne doświadczenia, przeżycia. Pytanie tylko, gdzie postawić granicę. Na ile warto walczyć o bycie w związku? A kiedy odejść?

Jak wspominasz przyjęcie „Szatan kazał tańczyć” kilka lat temu? Teraz przeskoczyłaś akurat o kilka dekad, ale myślisz, że dalej będziesz opowiadać o kobietach, dziewczynach?
Zastanawiałam się niedawno nad tym filmem, bo miał wyglądać nieco inaczej. Jestem jednak świadoma reakcji widzów: czuli się niezręcznie. Dlaczego? Tego już nie wiem, ale pamiętam, że ktoś zasugerował, że film zostałby zupełnie inaczej przyjęty, gdyby głównym bohaterem był mężczyzna.

Katarzyna Rosłaniec

Absolwentka Wydział Ekonomii na Uniwersytecie Gdańskim (2004), Warszawskiej Szkoły Filmowej (2006) oraz Szkoły Wajdy (2008). Autorka filmów fabularnych, takich jak „Galerianki” czy „Szatan kazał tańczyć”.

Na pewno interesuje mnie opowiadanie o kobietach, bo sama przerabiam przecież te różne problemy. Moje postaci nie są mną, ale miewają moje cechy, podobne postrzeganie świata. O kobietach łatwiej mi się myśli. Nie rozumiem mężczyzn – na pewno nie aż tak dobrze, choć bywają znacznie mniej skomplikowani (śmiech). Może po prostu nie znalazłam jeszcze wystarczająco skomplikowanego męskiego bohatera.

Pozwalasz swoim bohaterkom na różne fajne rzeczy, na przykład ten wyimaginowany „złoty kombinezon” Heleny, który codziennie rano zakłada. I nigdy się z tego nie wyśmiewasz.
Tu coś usłyszę, tam coś podpatrzę i wkładam to potem do filmów. Ludzie zakładają zresztą nie tylko złote kombinezony – istnieje wiele sposobów na taką całodzienną ochronę. Kasia też ma własny sposób, chyba gdzieś coś pisze, „zakazuje wstępu” złym emocjom. Wielu ludzi przestało się modlić, przestało wierzyć w anioły, więc szukają czegoś innego. Innej ochrony. Kto wie, może te rzeczy działają nawet lepiej niż komunia święta, która pełniła kiedyś chyba całkiem podobną funkcję.

Widziałam niedawno twoje pierwsze, krótkometrażowe „Galerianki”. Jak trafiłaś do kina?
To, że chciałabym robić filmy, wymyśliłam sobie jeszcze pod koniec studiów, a studiowałam ekonomię (śmiech). Potem zakochałam się w scenarzyście. Przynajmniej twierdził, że jest scenarzystą, bo nigdy nie dał mi do przeczytania żadnego scenariusza. Trafiłam do Warszawskiej Szkoły Filmowej i to wtedy wpadł mi do głowy ten pomysł.

Ten film i późniejsza fabuła [z 2009 roku – przyp. red.] pokazały, że interesuje cię rzeczywistość, ale potem ją nieco przekręcasz. Do zrobienia „Bejbi Blues”, o nastoletniej matce, też zainspirował cię podobno artykuł w „Wysokich Obcasach” [„Najmłodsze matki Europy” Magdaleny Gignal – przyp. red.].
Faktycznie zwykle zaczynam od jakiejś prawdziwej historii czy postaci, a resztę już sobie wymyślam. Dlaczego? Bo tak mi się podoba! Łatwiej się wtedy pracuje, bo interesuje mnie opowiadanie o prawdziwych emocjach. Ci bohaterowie, taką mam przynajmniej nadzieję, nigdy nie są „wymyśleni”.

Jak ważne jest dla ciebie znalezienie aktora, który też w nich uwierzy i pobawi się zwariowaną formą? Jak Magdalena Berus w „Bejbi Blues” albo w „Szatanie…”?
Nie dałoby się zrobić tych filmów z ludźmi, którzy tylko przychodzą na plan, odgrywają scenę i wracają do domu. Dla mnie jest oczywiste, że osoba, która gra postać, też się nią trochę staje. Na szczęście wielu ludzi lubi tak pracować, bo zwykle jest odwrotnie: od aktorów oczekuje się, że wezmą tego jednowymiarowego, papierowego bohatera i tchną w niego życie. Ja staram się, żeby moi bohaterowie żyli już wcześniej.

 „Jezioro Słone”, reż. K. Rosłaniec „Jezioro Słone”, reż. K. Rosłaniec

Wydaje ci się, że ludzie wciąż boją się zagrać kogoś, kogo łatwo odrzucić? „Wyrodną” matkę, dziewczynkę, która świadczy usługi seksualne za prezenty, kobietę, która myśli o seksie, a nie o wnukach?
Jeśli ktoś się tego boi, jeśli już podczas pierwszej rozmowy zamartwia się tym, jak zostanie odebrany, to nie będziemy razem pracować. Nigdy nie przekonuję nikogo do moich racji. Musisz tego chcieć, a potem wymyślimy razem tę postać.

Co interesuje cię teraz w kinie? Wydaje mi się, że w Polsce lepiej przyjmowane są filmy, które zawsze można jasno określić: dramat historyczny, komedia. Ty mieszasz gatunki.
Czasem odnoszę wrażenie, że w Polsce powstaje bardzo dużo filmów, a potem nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Tych naprawdę dobrych, które zapamiętasz na długo, nie ma znowu tak wiele. Może taki mamy gust? Może wolimy łatwiejsze kino?

Filmy robi się bardzo trudno, więc nie dziwię się, kiedy ludzie wybierają prostszą drogę do celu. Moje spostrzeżenie, i to od zawsze, jest jednak takie, że dla wielu najważniejsze jest samo zrobienie filmu. Mniejsza o to, jaki on jest i o czym opowiada. A to jest już absolutnie bez sensu.

Pewien reżyser powiedział mi kiedyś, że zrobił kolejny film, bo nie chciał „zardzewieć”. I mieć za długiej przerwy, bo istnieje obawa, że potem już na ten rynek nie wrócisz.
No właśnie. Kiedyś byłam może bardziej zbuntowana i bardziej mnie to irytowało. Teraz przestałam się zamartwiać, wycofałam się z tego środowiska. Ale takie słowa są jednak straszne, bo każdego roku wydaje się na to tyle pieniędzy, miliony złotych. Na coś, co się potem wyrzuca.

Jeśli się boisz, rób coś innego. Jeśli chcesz robić filmy, o czymś opowiedzieć, nie możesz się bać. Bo o co tu właściwie chodzi? O zarabianie pieniędzy, o popularność, o zawód, który fajnie brzmi? Takie zachowanie wydaje mi się trochę żenujące. „Boję się, kiedy uda mi się zrobić kolejny film”. Wtedy, kiedy to będzie możliwe. I mam tylko nadzieję, że będzie świetny. W końcu (śmiech). Gdybym się bała, tobym pracowała na poczcie.