MARTA BAŁAGA: Po raz pierwszy usłyszałam o filmie podczas waszej prezentacji na festiwalu w Karlowych Warach, kiedy wparowaliście na scenę z różowym pluszowym słoniem. Chcieliście od razu podkreślić, że to nie jest kolejny smętny film o polskiej prowincji?
KAMIL KRAWCZYCKI: To taki pomysł PR-u [śmiech]. Chcieliśmy zwrócić uwagę na nasz film, który wtedy jeszcze powstawał, zachęcić ludzi, żeby się z nami spotkali. Nie myślałem wtedy jeszcze o tym, jak to się „zgra” z jego klimatem, ale teraz sam często podkreślam jego pozytywny przekaz. Pamiętam, że kiedyś w środowisku przewracano oczami, gdy ktoś mówił o „nowym queerowym polskim filmie”. Wielu bało się, że zobaczą w nim znowu to samo – odkrywanie seksualności, trudne godzenie się ze swoją orientacją, przemoc, śmierć.
Podobnie bywa z historiami o kobietach. Nie chcę ciągle oglądać filmów, w których ktoś jest gwałcony, krzywdzony. Chcę filmów, w których dziewczyna wychodzi sama nocą i przeżywa jakąś fantastyczną przygodę.
Dokładnie. Zrobiłem film, jakiego sam kiedyś potrzebowałem. Dalej go chyba potrzebuję. Pozytywny, ciepły. Nie każdy film musi zmieniać świat, iść na barykady, wywracać nam życie do góry nogami. Potrzebujemy też takich, które pozwolą nam odetchnąć.
Wracając do kina queerowego, dopiero teraz możemy zauważyć, że faktycznie pojawia się jakiś ruch w polskim kinie, pojawiają się nowe nazwiska wyoutowanych reżyserów czy reżyserek. To bardzo obiecujące zmiany. W Polsce produkuje się kilkadziesiąt filmów rocznie, więc spokojnie powinno znaleźć się miejsce na pięć filmów zahaczających o tę tematykę. Czuję, że wkraczamy do kina bez poczucia wstydu, bez oporów, z chęcią zrobienia czegoś ciekawego. Myślę tu o Nataszy Parzymies, Dawidzie Nicklu. Czasy „Magdy M.”, kiedy rola pierwszego geja w polskiej telewizji polegała na tym, żeby udzielać dobrych rad głównej bohaterce, już minęły.
To określenie „bez wstydu” jest tu wyjątkowo ważne, bo w Polsce wstydzimy się absolutnie wszystkiego. Zależało ci na tym, żeby zrobić film z potencjałem komercyjnym? Sporo mówi się teraz o tym, że filmy queerowe powinny na siebie zarabiać. Komedia „Bros” [o miłości dwóch mężczyzn] akurat nie zarobiła, przynajmniej nie w Stanach.
Zawsze chciałem robić filmy przede wszystkim dla ludzi, więc cudownie jest usłyszeć, że „Słoń” faktycznie komuś pomaga. Dostaję mnóstwo wiadomości na Instagramie. Widać jeszcze opory kin czy dystrybutorów przed tą tematyką, ponieważ faktycznie w ostatnich latach queerowe produkcje nie były bardzo dochodowe. Ale później zazwyczaj mocno wybijały się na przykład na VOD.
Chciałbym robić kino autorskie. Opowiadać kameralne historie, ale z komercyjnym potencjałem. Mój kolejny film będzie się skupiał na trzech bohaterach. To kino drogi zaczynające się w Polsce, a kończące w Hiszpanii, więc będzie to dużo większe wyzwanie produkcyjne. Nie myślę o tym, żeby nagle rozpocząć współpracę z wielkimi stacjami telewizyjnymi i zrobić pierwszy gejowski film komercyjny, właśnie taki jak „Bros”. Takich ambicji nie mam. Wolałbym sprowadzić to kino artystyczne na ścieżkę komercyjną i robić tak zwane kino środka. Opowiadać o ważnych tematach w przystępny sposób.
Na ten moment czuję też, że zawsze chciałbym zostawiać widzów z nadzieją. W „Słoniu” nie tylko Bartek [grany przez Jana Hrynkiewicza] przebywa pewną drogę: przebywają też ją jego matka i Dawid. Może dzięki temu różni widzowie wyjdą z kina z poczuciem, że oni również mogą coś zmienić, na coś się odważyć. Także w kwestii miłości.
Czytając recenzje, zauważyłem, że jedni podkreślają wyjątkowość tej historii na polskim gruncie, a inni twierdzą, że jest banalna. Od kiedy to miłość jest banalna? To coś, co zawsze było, jest i będzie, więc takie filmy jak „Słoń” są nam potrzebne. Żebyśmy na chwilę przystopowali, odetchnęli od tego, co się wokół nas dzieje – a dzieje się bardzo dużo – i otworzyli serca. Przypomnieli sobie, jak to jest, kiedy się zakochujesz. Jak to kiedyś było.
Nie ma tu za grosz ironii. To odważna decyzja, bo widzowie robią się wtedy nerwowi. Nie wiedzą, jak zareagować na scenę, w której piękny chłopak galopuje na koniu, słychać podniosłą muzykę. „Melodramat” to dziś brzydkie słowo.
Kiedy robisz swój pierwszy film, zawsze odczuwasz presję. Chcesz, żeby było to coś ważnego, żeby zmieniło społeczeństwo, a najlepiej całą Polskę. Szybko odkryłem jednak, że najlepiej wychodzi mi ta prostota. Bo właśnie takich filmów już dzisiaj nie ma, więc czemu nie pójść w tę stronę? Kluczem jest wciąż określenie „bez wstydu”.
Kamil Krawczycki
Reżyser, scenarzysta, montażysta. Ukończył reżyserię podyplomową w Warszawskiej Szkole Filmowej oraz kierunek Script w Szkole Wajdy. Autor kilkunastu teledysków oraz dwóch filmów krótkometrażowych prezentowanych na międzynarodowych festiwalach filmowych („Mój koniec świata”, „Ktoś zostanie ostatni”). „Słoń” jest jego debiutem pełnometrażowym. Na festiwalu w Gdyni film zdobył nagrodę dla najlepszego filmu w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych
Nie kategoryzowałem filmu jako melodramat, rozmawialiśmy raczej o „współczesnej historii miłosnej”. Ten melodramat pojawił się później, może przy okazji pierwszych pokazów w Gdyni. Wtedy sam się na to otworzyłem. Pomyślałem sobie: „Super, możemy wreszcie odczarować słowo, które stało się pejoratywne”. A przecież kiedyś melodramaty były w kinie bardzo ważne. Może warto wrócić do tego gatunku, wnosząc do niego jakąś świeżość i współczesny kontekst.
Czasem wydawało mi się, że oglądam tu dwa osobne światy. Smutną wieś, w której pies zawsze jest uwiązany na łańcuchu, oraz piękne miejsca, do których dostęp ma chyba tylko Bartek.
Chcieliśmy spojrzeć na to środowisko jego oczami. Gdy odzyskuje na chwilę wolność, zmieniają się kolory, światło, pojawia się przestrzeń. Poza tym on lubi tam być. Kocha naturę, kocha konie. Kocha swoją społeczność. Nie może się tam w pełni realizować, ale jak najbardziej się tam odnajduje. Często patrzy na te krajobrazy wręcz pocztówkowo. Ja też na nie tak patrzę, bo pochodzę z Nowego Targu i mam w sobie sentyment do tego miejsca. Z drugiej strony mam też ciężką przeszłość związaną mocno z moim coming outem. Po latach jakoś się to wszystko rozmyło. Teraz to dla mnie chyba najpiękniejszy rejon Polski. Czasem zastanawiam się, czy mógłbym tam zamieszkać, ale przechodzi mi już po tygodniu pobytu [śmiech]. Ale to przeze mnie. Potrzebuję bodźców, które daje duże miasto.
Bałem się osadzić tę historię na wsi, bo dobrze wiemy, jak to często wygląda w polskim kinie. Myślałem, że jeśli chce się być szczerym, może nie da się tego inaczej pokazać. Ta wieś ma bardzo dużo wad, chociażby to, jak traktuje się tam zwierzęta. Zapraszam na Podhale: w co drugim domu zobaczycie psa na łańcuchu. Tak to wygląda. To codzienność. Sam wdawałem się czasem w takie frustrujące dyskusje jak ta w filmie, bo nic się w tej kwestii nie zmienia. Ale oczywiście wieś ma też zalety. Nie wiem, może w wypośrodkowaniu tego pomógł mi właśnie sentymentalizm oraz to, że sam znam to miejsce.
Pokazujesz ludzi, zwłaszcza starszych, którzy tkwią w takim przeraźliwym marazmie, poczuciu beznadziei. Dlaczego?
Bo też mnie tam to otacza. Widzę ludzi, którzy spędzili całe życie w jednym miejscu, nigdy nie wyjeżdżając dalej niż do Krakowa. Może wzięło się to ze skomplikowanej historii naszego kraju, może z tego, jak zostali wychowani. Kiedy spotykasz niemieckich albo francuskich turystów w, powiedzmy, Gwatemali, okazuje się, że świetnie sobie radzą. Podróżują, nie mają ograniczeń. U nas taki pięćdziesięciolatek jest przekonany, że sobie za granicą nie poradzi, więc tam nie jedzie. Sytuacja ekonomiczna również ma tu duże znaczenie.
W filmie jest postać sąsiadki, cudownej zresztą osoby, która zajmuje się matką i też przejęła ten schemat. Bo trzeba zostać w domu, zająć się rodzicami. Według niej to nasza odpowiedzialność. To jest głównym tematem filmu: odpowiedzialność za rodziców i jej granice.
Wśród moich przyjaciół, znajomych to jedno z najczęściej poruszanych zagadnień. Ciągle o tym rozmawiamy. Nie założyłem sobie od początku, że zrobię o tym film. Chciałem opowiedzieć o queerowym bohaterze, chciałem, żeby to był romans. Potem zauważyłem jednak, że mnóstwo ludzi tkwi w takim układzie jak Bartek. Moja znajoma wróciła na gospodarstwo po wielu latach życia w mieście, życia jako zdeklarowana lesbijka, bo jej rodzice – którzy wciąż nie wiedzą, kim ona jest – nie byli już w stanie się nim zajmować. Takich historii jest mnóstwo.
„Trzeba zostać w domu, zająć się rodzicami”. Większość z nas ma to gdzieś zakodowane. Gdy Dawid pyta: „Ale właściwie dlaczego?”, jest to wręcz szokujące.
Czasem musimy usłyszeć jakieś słowa, coś się musi wydarzyć, żebyśmy byli w stanie uruchomić inne myślenie. Zdarza się, że mówimy coś kontrowersyjnego, nawet własnym rodzicom, i najpierw zderzasz się ze ścianą, a po kilku miesiącach zaczynasz widzieć pewne efekty. Naprawdę musimy nauczyć się wypowiadać pewne rzeczy na głos. Nawet jeśli ktoś się z nimi nie zgadza, będzie potem myślał o nich przed snem.
W wielu filmach z queerowymi bohaterami, także w tych, które odniosły pewien sukces, ich twórcy – często heteroseksualni – bali się seksu. Jak sam do tego podchodziłeś?
Nie wiem, czy powinienem mówić takie rzeczy na głos, ale cieszę się, że zaczynamy sami opowiadać nasze historie. Bo to widać. My to na pewno widzimy.
Jak do tego podchodziliśmy? Bez wstydu, choć te rozmowy nigdy nie były łatwe. Pracowaliśmy z koordynatorkami intymności, Kasią Szustow i Martą Łachacz. Pomogły nam się otworzyć. Bardzo ważne jest w tych scenach to, że mają własny przebieg dramaturgiczny. Są ważnym momentem dla tych chłopaków, dużo w nich potem zmieniają.
Podczas pracy nad filmem zasugerowano mi, że te sceny są po prostu za długie, więc je celowo wydłużałem [śmiech]. Pytano też, po co pokazujemy tu gumkę, lubrykant. Na ten temat nie zamierzałem wdawać się z nikim w żadne dyskusje. Pokazujemy, bo tak wygląda prawdziwy seks. Odbywa się w sypialni, gdzie nikt się nie śpieszy, a my nie ucinamy tej sceny po dziesięciu sekundach. Takie myślenie jest częste przy filmach queerowych: „Uważajmy, co pokazujemy, bo ktoś się obrazi albo uzna, że to już za dużo”.
To bardzo ważna scena. Pomyśl, w ilu filmach para wpada do mieszkania, a kamera od razu odwraca się wstydliwie do okna. Seks nie jest tutaj kolejnym brzydkim sekretem. Jest czuły, radosny.
Chciałem, żebyśmy zajrzeli wtedy do ich świata. Może na początku widz faktycznie się trochę obruszy albo będzie skrępowany, ale potem pobędzie z nimi na tyle długo, że zdoła się z tym oswoić. Zobaczy, jak rozmawiają, jak się wygłupiają. Może sam poczuje się wtedy jak w domu.
Na czym zależało ci, kiedy szukałeś aktorów? O jakiej „chemii” myślałeś?
Oni mają sobie wiele do zaoferowania, ale na początku o tym nie wiedzą. Dawid ma za sobą jakieś terapie, jakąś przeszłość, a nagle okazuje się, że wcale się z tym wszystkim nie zmierzył. Bartek mu w tym pomaga. On z kolei widzi w nim siebie z przeszłości. Można by powiedzieć, że to jeden bohater: dwie wersje tej samej osoby. Paradoksalnie są do siebie bardzo podobni. Są po prostu na innym etapie życia.
Bawiliśmy się tym kontrastem, bo Dawid jest taki „hop do przodu”. Widzę to w grającym go Pawle Tomaszewskim. Jest charyzmatyczny, energiczny. Charakteryzuje go zupełny brak poczucia obciachu, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Do postaci Bartka szukałem natomiast aktora, który miałby wrażliwość w oczach, ale też siłę. Łatwo byłoby zrobić z niego ofiarę, ale ja chciałem, żeby był silny – w taki nieoczywisty sposób.
Na Pawła natknąłem się kilka lat temu na warsztatach w Szkole Wajdy. Od razu kliknęło, że to może jest on. Janek pojawił się, kiedy zrobiliśmy mały, kameralny casting, bo nie było pieniędzy na nic większego. Casting odbył się oczywiście w moim mieszkaniu. To, co się pomiędzy nimi wtedy wydarzyło, było cudowne. Paweł zapytał Janka, czy może go powąchać. Potem trafiło to do filmu. Uznałem, że jest to faktycznie absurdalne, ale Dawid by to zrobił.
„Słoń”, reż. Kamil Krawczycki. Polska 2022, w kinach od 18 listopada 2022Na początku trochę się ze sobą przekomarzają. No właśnie, „obwąchują”.
Dawid lubi prowokować, powiedzieć coś dziwnego. Wbić kij w mrowisko. A Bartek bardzo potrzebuje tego w swoim życiu, żeby wreszcie wyjść ze swojego schematycznego myślenia. Na początku może faktycznie trochę się z niego wyśmiewa, ale w uroczy sposób. Widzi chłopaka, który utknął w tym miejscu, na tym gospodarstwie, do tego jest gejem. Próbuje go trochę rozerwać. Bartek od razu „zatapia” się w tej relacji. A Dawid? Tak naprawdę angażuje się chyba dopiero po ich pierwszym zbliżeniu.
Dawid wraca na stare śmieci, choć miał już tego nie robić. Z tego bierze się to całe napięcie. Dopiero śpiewana przez niego piosenka wyraża to, że się jednak zakochał. Więc oczywiście strasznie się peszy, a potem obraca to w żart, pytając, gdzie tu można potańczyć [śmiech].
Widziałam twój krótki metraż „Ktoś zostanie ostatni” z Jadwigą Jankowską-Cieślak w roli kobiety, której świat nagle się zmienia. Ciekawią cię historie o ludziach, których los poddaje pewnym próbom? I nie pozwala im się poddawać?
Interesuje mnie moment, kiedy wyrywamy się z naszego schematycznego myślenia. Interesuje mnie, co za tym stoi. W przypadku tamtego filmu jest to śmierć męża. Wydarzenie, którego ta bohaterka się nie spodziewa, bo to przecież ona miała umrzeć. Miała plan, a tu wszystko się zmienia. On umiera, a ona musi żyć. Tak samo jest w „Słoniu”.
Bartek też nigdy nie myślał o zmianie, pewnie by się na to nie odważył. Bo ma wpojone, że byłoby to egoistyczne. To także ważny temat. Kiedy egoizm jest egoizmem, a kiedy jest zdrowy. Bo przecież czasem trzeba zadbać również o siebie.
Może gdybyśmy bardziej zagłębili się w nasze rodzinne relacje, nasi rodzice też by to wreszcie zrozumieli? Może gdyby byli gotowi na to, żeby zmienić swoje podejście do życia, do nas, gdyby kochali nas bezwarunkowo, może wtedy ten „egoizm” nie byłby nam wcale potrzebny? Łatwiej wracałoby się do domu na Wigilię, gdyby nie serwowano nam tego całego zestawu sytuacji, których nienawidzimy. Gdyby powstała przyjazna przestrzeń, w której można komuś pomagać i wcale przy tym nie cierpieć. W której można po prostu rozmawiać i czuć się wysłuchanym.
Poruszasz tu bardzo wiele wątków. A przecież na początku mówiono tylko o „polskiej «Tajemnicy Brokeback Mountain»”.
Widzisz dwóch gejów, konia i już masz „Tajemnicę Brokeback Mountain”. A w „Tajemnicy” pojawia się przecież dwóch dorosłych mężczyzn, którzy mają żony, dzieci, są lata 60., a koni używają właściwie tylko jako środka transportu. To tak jakby sobie złapali taksówkę [śmiech].
„Słoń” to przede wszystkim film o rodzinie, o tym uwikłaniu, przywiązaniu do miejsca starych marzeń. Zdecydowanie bardziej rozumiem porównanie do „Pięknego kraju” Francisa Lee. Poruszamy się może dookoła podobnych tematów, ale u niego bohater ma ogromny problem ze swoją orientacją, wręcz paraliżujący. Ja chciałem pokazać kogoś, kto od pierwszej sceny wie, kim jest, i nie ma z tym problemu. My też to wiemy. Komuś, kto nie pochodzi z queerowego świata, ciężko zrozumieć, że można nie mieć żadnego problemu z tym, że jest się gejem. Bo właśnie to serwowano nam zawsze w kinie.