Zbiorowy stan wrzenia

14 minut czytania

/ Film

Zbiorowy stan wrzenia

Rozmowa z Michałem Bielawskim

Czas w naszej polityce jest tak gorący, że ciągle zmienia się kontekst rozmów o moim filmie. Chciałbym jednak, żeby za kilka lat nie było już tak gorąco. Chciałbym wreszcie odetchnąć z ulgą – rozmowa z reżyserem dokumentu „1989”

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Za każdym razem, gdy zbliża się okrągła rocznica wyborów kontraktowych, wraca się do twojego filmu. Masz wrażenie, że ludzie zastanawiają się wtedy, co poszło nie tak?
MICHAŁ BIELAWSKI: W tym roku podczas festiwalu Millenium Docs Against Gravity po pokazie filmu odbyła się debata, w której udział wzięli Małgorzata Niezabitowska, Tomasz Nałęcz, Joanna Solska oraz Adam Jerzy Tański. To było jeszcze przed niedawnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego. Padło wtedy pytanie, czy dzisiaj nakręciłbym taki sam film. Nie bardzo wiedziałem, co na nie odpowiedzieć. 
W ciągu ostatnich pięciu lat tak dużo się wydarzyło. Po krótkim zastanowieniu powiedziałem, że muszę zacząć od tego, dlaczego chciałem opowiedzieć o roku 1989. Przede wszystkim dlatego, że to bardzo ważna rocznica i ważny przełom w historii naszego kraju. Pamiętam ten czas, bo byłem już względnie świadomym człowiekiem, jako zbiorowy, społeczny stan wrzenia. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego u Polaków, może z wyjątkiem mistrzostw piłkarskich w Hiszpanii, o których też zrobiłem film. Ta zbiorowa emocja nagle wszystkich połączyła – ludzie zaczęli mówić o tym, jak żyją.

Mieli poczucie, że wreszcie mają na coś wpływ?
Te zmiany dokonywały się w błyskawicznym tempie. Nikt nie wiedział chyba, co się właściwie dzieje. Wszystko było intensywne i gwałtowne. Przy okazji niedawnych wyborów do Parlamentu Europejskiego liderzy partii opozycyjnych powtarzali, że te wybory są bajecznie proste, a i tak nie byli w stanie ich wygrać. Czego im zabrakło? Co w 1989 roku pozwoliło tym, którzy należeli do ruchu solidarnościowego, w cuglach pokonać komunistów? Chodziło o poziom mobilizacji wyborców? Chwilę temu zetknąłem się z bardzo ciekawym artykułem Klubu Jagiellońskiego, w którym utrzymywano, że właśnie uczestniczymy w końcu pewnego paradygmatu stworzonego po 1989 roku. To paradygmat opowiedziany słowami Leszka Balcerowicza, który mówił, że dobrze byłoby zacząć zarabiać i mieć poczucie, że otrzymuje się godziwe wynagrodzenie. Na początku transformacji powstał pozytywny mit polskiego kapitalizmu. Przekonanie, że własnym trudem i wysiłkiem staniemy się panami własnego losu. Ludzie bardzo tego wtedy potrzebowali, bo otaczała ich nieznośna szara rzeczywistość wolnego opadania. Na naszych oczach kończy się przekonanie, że musimy o coś walczyć. Zostaliśmy zaproszeni przez rządzących do biesiady, bo państwo pozwala teraz konsumować owoce transformacji, rozdając ludziom pieniądze.

Michał Bielawski

Absolwent Międzywydziałowych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracował z TVP Kultura. Autor wielu reportaży i wywiadów telewizyjnych. Dokumentalista. Twórca filmów: „Mundial. Gra o wszystko”, „Drużyna”, „1989”. Jego najnowszy projekt – „Wiatr. Thriller dokumentalny” – miał niedawno premierę na Krakowskim Festiwalu Filmowym.

W dokumentach o ważnym momencie historycznym często stawia się na narrację prowadzącą do amerykańskiego happy endu. Są źli, dobrzy i moment długo wyczekiwanego triumfu. Z twojego filmu zapamiętałam jednak przede wszystkim poczucie chaosu.
Chciałem to tak pokazać, żeby nie lukrować za bardzo tej transformacji, która już wtedy, na początku 1989 roku, zaczęła się przecież dokonywać. Jej częścią były zarówno wybory kontraktowe, jak i wcześniejsze rozmowy, bardzo jeszcze nieformalne, z udziałem księdza Alojzego Orszulika i Lecha Wałęsy z generałem Kiszczakiem. To właśnie wtedy zaczęli się obwąchiwać. A poczucie chaosu spotęgowało się po reformach wprowadzonych w połowie roku przez bezradny rząd Rakowskiego i potem, gdy weszły nowe przepisy ustanowione już przez Leszka Balcerowicza – ministra w rządzie Mazowieckiego. Wtedy wszystko zaczęło się na nowo kotłować. Trudno było tę rzeczywistość zrozumieć. Ludzie mieli wobec niej ogromne oczekiwania, więc tym boleśniejsze było rozczarowanie.

Zapytany przechodzień mówi: „My, Polacy, jesteśmy zawsze optymistami”. A po chwili ktoś inny dodaje, że w nic już właściwe nie wierzy. Skąd te różnice?
Od początku chciałem pokazać tę wielość postaw. Filmowiec Andrzej Fidyk zadał mi kiedyś pytanie: „Dlaczego tak mało dziękuje pan w filmie ludziom, którym tyle zawdzięczamy? Dlaczego nie ma, nawet na końcu, jakiegoś pozytywnego przekazu?”. Dodałem więc na koniec krótką rozmowę z Balcerowiczem, choć w kontekście tego, co się potem stało, jego słowa brzmią dość dwuznacznie. Nawet on sam mówi, że jest „umiarkowanym optymistą” odnośnie do kolejnych reform. Pomimo radości ze zwycięstwa w wyborach cały blok opozycji był też nim śmiertelnie przerażony. To wszystko stało się zbyt szybko – nagle trzymali w rękach kukułcze jajo. Jacek Kuroń pisze o tym w swoich wspomnieniach, które zresztą cytuję w filmie.

Dom Spotkań z Historią na Karowej 20 w Warszawie zaprasza do świętowania 30. rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 roku. W programie koncert, wystawa, debaty, pokazy filmów, warsztaty dla dzieci, musical „Pożar w burdelu”, wspólne śniadanie na placu Defilad. Szczegółowy program obchodów na stronie DSH.

W twoim filmie nie ma próby spojrzenia z perspektywy czasu, nie ma „gadających głów”.
Może właśnie dzięki temu ten film teraz wraca? Bo nie wskazuje jednoznacznie, co było dobre, a co złe? Pamiętam jednak, jaki był rozrzut w reakcjach widzów. Nie jestem zwolennikiem toku myślenia, który w filmie reprezentuje Korwin-Mikke, wspominając o tajnych protokołach z Magdalenki. Od początku wydawało mi się to dość jasne – ta scena znalazła się tam nieprzypadkowo. Pewien znajomy napisał mi wtedy: „Bardzo dziękuję ci za ten film, bo wreszcie widać w nim, czarno na białym, o co chodziło w całej tej transformacji. Ta wielka zdrada elit, którą pokazałeś, jest dla mnie przytłaczająca”. Popłynął sobie w taką stronę. Byłem zdumiony, że właśnie to wyczytał z mojego filmu, „zdradę elit”.


Wspomniałeś kiedyś o tym, że złożenie jednej opowieści z różnych archiwaliów buduje czasem nowe sensy.
Zachodzi wtedy jakaś dziwna reakcja chemiczna. Zbliżasz do siebie materiały z innych źródeł i zaczynają na siebie oddziaływać. Przywiązywałem ogromną wagę do tego, by źródła pisane pochodziły z tamtego czasu, by były to relacje naocznych świadków, a nie współczesne wypowiedzi do kamery. W ich zgromadzeniu pomógł mi ośrodek KARTA. Ale znalazły się w filmie także materiały Polskiej Kroniki Filmowej, opatrzone komentarzem lektora, który czuł już, że teraz reformujemy i mamy zgodę na luźniejsze mówienie o świecie. Słychać w jego głosie, jak tę rzeczywistość ociepla i jak ironicznie się do niej odnosi. Jednocześnie sporo było też materiału bez jakiegokolwiek komentarza, zbieranego przez niezależną, podziemną telewizję Video Studio Gdańsk, oraz materiału zgromadzonego przez Telewizję Polską. Obawiam się, że część widzów, zwłaszcza tych młodych, może dziś nie rozumieć, że język Polskiej Kroniki Filmowej jest fałszywy. Opowiada przecież o pierwszych wolnych wyborach w Polsce, a lektor, do wtóru łagodnej muzyki, klepiąc po ramieniu widza, mówi do niego: „Ale się porobiło!”. Nie wiem, czy jest to dziś jeszcze czytelne. Najważniejsza politycznie decyzja od lat 40., a lektor komentował ją, jakby mówił o skutkach kłótni małżeńskiej.

Materiały archiwalne często skupiają się na oficjalnych wydarzeniach. W twoim filmie pojawiają się jednak sceny pokazujące ten świat zza kulis: wspólną wódeczkę lub kelnera narzekającego na przedłużające się obrady Okrągłego Stołu, bo „panie, czy pan wyobraża sobie, ile tego wszystkiego trzeba przygotować?”.
Ta reakcja kojarzy mi się z „Władcą pierścieni” Petera Jacksona. Świetnie wydobył podobną postawę. Cała ta epicka trylogia dobiega końca, spędziliśmy z bohaterami długie godziny i widzieliśmy, jak uratowali świat. Wiemy, przez co przeszli. No i jadą na tych swoich kucykach, wracają do Hobbitonu, a tam piele sobie taki jeden w ogródku, patrzy na nich i widzi tylko jakichś poprzebieranych cudaków. I się krzywi [śmiech]. Bo on sobie piele, a oni psują mu humor swoim wyglądem. To wszystko jest w tej scenie z kelnerem. Zaraz cały świat się zmieni, ale on skupia się wokół tej jednej szklanki i jednego widelca.
Gdy robiliśmy ten film, cały czas myśleliśmy o tym, że powagę świata trzeba zrównoważyć tym „zwyczajnym życiem”. Co było trudne, bo mieliśmy do dyspozycji czas antenowy nieprzekraczający godziny, a trzeba było pokazać, kto wygrał i kto przegrał wybory, dyskusje i kryzys Okrągłego Stołu. Żeby w to opowiadanie wpuścić trochę powietrza, z montażystą Grześkiem Mazurem potrzebowaliśmy trochę luzu. 

Sporo było wtedy momentów, wokół których narosły już legendy: jak Yves Montand udający się na pielgrzymkę z Wałęsą. W filmie pojawia się wprawdzie Stevie Wonder, który wystąpił w Polsce przed wyborami, ale nie jesteś chyba tym aż tak zainteresowany.
Tamten czas był niezwykle intensywny. Także jeśli chodzi właśnie o te ikoniczne, noszone potem w pamięci zdarzenia: jak wizyta Montanda czy przemówienie Joanny Szczepkowskiej ogłaszającej: „Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”. Z niektórych rzeczy rezygnowałem ze względu na ekonomię opowiadania, problemem była też często jakość archiwaliów – w telewizji na materiał, który jest już bardzo zużyty, mówi się „szmata”. Niektóre wyglądały tak źle, że po prostu nie dałoby się tego oglądać, choć pewnie byłby niezły efekt estetyczny. Bo te materiały dobrze pasują do szarej rzeczywistości.
Gdybym chciał bardziej szczegółowo opowiedzieć o wizycie Stevie Wondera, wykorzystałbym materiał z innego dnia, bo nie widział się on przecież tylko z generałem Jaruzelskim. Potem zajrzał też do kawiarni Niespodzianka w Warszawie, gdzie był sztab wyborczy Solidarności, i wszyscy z nim śpiewali: i Jan Lityński, i Jacek Kuroń, i Andrzej Łapicki. Rytmicznie się kołysząc [śmiech]. Pokazał, do kogo było mu bliżej. To, jak partia zagrała tym koncertem, było dla wielu ludzi bardzo czytelne, a część po prostu postanowiła z tego skorzystać. „Proszę, oto Stevie Wonder. Zaprosiliśmy go. My”. Chodziło tu głównie o ocieplenie wizerunku, ale też sporo późniejszych wydarzeń miało ogromne znaczenie, jak wizyta Busha czy Brzezińskiego. Wielu ludzi ze świata postanowiło wtedy okazać wsparcie Solidarności.

Mało tu jednak kobiet. Jak często pokazywano je w tych archiwalnych materiałach? Zwłaszcza te, które brały udział w obradach i kandydowały w wyborach?
Faktycznie jest ich mało, choć w filmie pojawia się fragment dyskusji na temat indeksacji płac, w której najgłośniej rozbrzmiewa głos Grażyny Staniszewskiej, jednej z uczestniczek Okrągłego Stołu. To specyfika tamtego czasu – na obradach gadają sami faceci. Mimo że kobiety były przecież w tych podkomisjach. Małgorzatę Niezabitowską pokazywano dość często, ale znacznie później w tych archiwaliach prawie jej nie było. Oglądając mój film, nie zwróciła na to uwagi, być może miała gdzieś w tyle głowy tę dodatkową, pozaekranową wiedzę. Bo przecież pamiętamy, że „Gazeta Wyborcza” też nie jest wyłącznie dziełem Adama Michnika. W jej tworzenie zaangażowane były: Helena Łuczywo, Ewa Milewicz, Joanna Szczęsna i wiele innych silnych kobiet.

Na co zwracasz uwagę, kiedy rozpoczynasz pracę z archiwaliami? Zakładam, że nie kierujesz się jakąś z góry przyjętą tezą.
To rodzaj instynktu. Ważna jest też pamięć, choć bywa bardzo zwodnicza. Ten instynkt podpowiadał mi na przykład, że dobrze byłoby zacząć od czegoś, co ma nieco inny charakter niż znane materiały z tamtego czasu. Zacząłem od studyjnych ujęć poprzedzających debatę Wałęsa–Miodowicz. Kamery już włączono, ale program miał się dopiero zacząć. Wydawało mi się, że to świetny materiał – ci panowie w swetrach, pomagierzy ze studia noszący fotele i niemający zielonego pojęcia, gdzie je postawić. Taki surowy materiał, którego nikt nigdy nie użyje, ma czasem ogromną wartość – w dokumentach politycznych, na przykład u Michaela Moore’a, często rozmówcy są pokazywani podczas robienia im makijażu. Chciałem zacząć od tego moją historię. 

Potem postanowiłem pokazać obrazy z kroniki filmowej, bardzo dobrej zresztą jakości, z demonstracji zorganizowanej przez NZS, happeningu antywojennego „Psy wojny”, barwnego i dość absurdalnego. Chciałem wywołać u widza pewną konsternację. Początek musiał być dziwny, aby kolejne, doklejane do tego elementy tworzyły inną opowieść niż ta, do której widz był już przyzwyczajony. Której spodziewał się, gdy padało hasło „Okrągły Stół” lub „rok 1989”. Te obrazy z happeningu, ten chłopiec w kagańcu… świetnie to na nas działa, bo nie bardzo wiemy, co oglądamy. W tle ciągle chodzi milicja, pojawia się jakiś chłopak z toporem – co tam się w ogóle dzieje?! Oddaje to rodzaj fermentu, który wtedy panował.

Pada potem hasło, które można by dziś drukować na T-shirtach: „Normalność… nie jesteśmy do niej przyzwyczajeni”. Widać to w reakcjach ludzi na ulicy, niepewnych, czy mają na kogoś nawrzeszczeć, czy może właśnie założyć sobie kaganiec.
To słowa Jana Dworaka, który uczestniczył w obradach. Na zewnątrz panowała wtedy zbiorowa histeria. Odbiór wielu wydarzeń, a potem wyborów, był bardzo emocjonalny. Użyte w filmie dzienniki, słowo pisane, świetnie oddają panujący wtedy niepokój. Długo wybierałem te fragmenty. Musiały pełnić kilka funkcji: posuwać narrację do przodu, ale też zachować walor emocjonalny. Czas w naszej polityce jest tak gorący, że ciągle zmienia się kontekst rozmów o moim filmie. To mnie cieszy. Chciałbym jednak, żeby za kilka lat nie było już tak gorąco. Chciałbym wreszcie odetchnąć z ulgą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).