Partia nie ma poczucia humoru
Cesar_Reyes_SanDiego CC BY-NC 2.0

22 minuty czytania

/ Film

Partia nie ma poczucia humoru

Rozmowa z Marcinem Krasnowolskim

Wielcy reżyserzy, Spielberg, Lucas, Besson, Cameron, jeździli do Chin i mówili: „Tutaj jest przyszłość kina”. To się skończyło, przynajmniej na tak dużą skalę – rozmowa o azjatyckim rynku filmowym, pandemii oraz konflikcie Chin i USA

Jeszcze 6 minut czytania

MARTA BAŁAGA: Kilka lat temu Jeffrey Katzenberg [współzałożyciel wytwórni DreamWorks] powiedział mi, że jeśli chodzi o światowy box office, Chiny zaraz wyjdą na prowadzenie. Czy biorąc pod uwagę to, co się dzieje, ta ekspansja wreszcie nieco przystopuje?
MARCIN KRASNOWOLSKI: Mnie osobiście wydawało się niemożliwe, żeby ta ekspansja dalej trwała w dotychczasowej formie. Stosunki między Stanami Zjednoczonymi a Chinami są coraz chłodniejsze, a Donald Trump, próbując zachować twarz w obliczu swojej porażki z koronawirusem, stawia na coraz agresywniejszą retorykę. Na chłopski rozum wydawałoby się, że Hollywood nie będzie mogło dalej robić tego, co robiło przez ostatnią dekadę, czyli grać „pod Pekin”. Rozmawiałem jednak niedawno z ludźmi, którzy są bliżej tego rynku, i na razie na pewno nie ma mowy o odpuszczeniu Chin, są one zbyt ważne. Amerykanie zrobią to dopiero wtedy, gdy zostaną do tego w jakiś sposób zmuszeni. Teraz mają tak zbilansowane budżety, że zyski z chińskich kin są w nie wliczone, a przez zamknięte kina stracili dziesiątki miliardów. Ta cała praca nie pójdzie tak szybko na marne.

Na początku sierpnia ukazał się znakomity raport PEN America, który skupia się właśnie na rzeczonym problemie – na tym, jak Hollywood pracuje na rzecz Chin. Wynika z niego, że w kinie ostatniej dekady nie pojawił się ani jeden motyw antychiński! To dość szokująca informacja, biorąc pod uwagę, że Chiny są mocarstwem zagrażającym pozycji Stanów Zjednoczonych. Podczas zimnej wojny powstawały dziesiątki filmów szpiegowskich, pokazujących, jak źle jest za żelazną kurtyną. Trzymały Amerykanów w pogotowiu – Związek Radziecki to coś złego; jeśli nie będziemy czujni, to u nas też zaraz będzie komunizm. Z kolei w Polsce te amerykańskie filmy dawały ludziom nadzieję, pokazując lepszy kapitalistyczny świat. Teraz między Stanami i Chinami nie ma jeszcze oficjalnej zimnej wojny, sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana. Wiemy jednak, że w Chinach dochodzi do łamania praw człowieka, kraj coraz mocniej rozpycha się w regionie, a kino głównego nurtu zupełnie tego tematu nie podejmuje. To, co jest w tym raporcie nowe, to pokazanie, że każdy film hollywoodzki jest konsultowany bezpośrednio z Pekinem. Dziesiątki pośredników na różnych szczeblach negocjuje to, co można, a czego nie można pokazać w produkcjach największej fabryki filmowej świata. Ta sytuacja nie ma precedensu w historii kina. Zwłaszcza że Hollywood zawsze było dość patriotyczne, nawet jeżeli było mu nie po drodze z amerykańskim rządem.

Sama porównywałam kiedyś wersje amerykańskich filmów wypuszczane na chiński rynek. W pewnym momencie uczestnictwo chińskich aktorów, i rozbudowywanie potem ich ról, stało się powszechną praktyką. Stephen Colbert nabijał się, że „Wielki Mike” z Sandrą Bullock, w którym grana przez nią postać opiekuje się ubogim futbolistą, zaraz doczeka się wersji z graczem w ping-ponga.
Myślę, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że coś w tym układzie musi się zmienić, ale bardzo się tych zmian boją. Problem w tym, że Komunistyczna Partia Chin nie ma poczucia humoru. Obecnie nie ma takiej sytuacji, że można przygotować dwie wersje filmów. Nie można powiedzieć, że „teraz pracujemy nad dwoma filmami jednocześnie, jeden będzie na chiński rynek, więc pokażemy motywy prochińskie, a w drugim pokażemy Chiny w negatywnym świetle”. Nawet jeśli jakiś film nie powstaje z myślą o chińskim rynku, partia może dać studiu do zrozumienia, że jeśli go wypuści, nie będzie mowy o interesach w przyszłości. Na przykład przez kilka lat, co jest biznesowym samobójstwem. Ostatni raz Hollywood zadarło z Chinami w roku 1997. Nie były jeszcze liczącym się rynkiem, a w kinach na świecie (oczywiście nie w Chinach) pojawił się „Kundun” i „Siedem lat w Tybecie”. Partia komunistyczna zareagowała bardzo, bardzo ostro. Na Disneya, dystrybutora „Kunduna” [w reżyserii Martina Scorsese], został nałożony pięcioletni zakaz. Szef Disneya [Michael Eisner] pojechał więc do Chin spotkać się z premierem, wypowiadając słynne słowa: „Wielka szkoda, że «Kundun» został zrealizowany, ale na szczęście nikt go nie obejrzał”.

Nie tak dawno, odejdę tu na chwilę od kina, manager drużyny Houston Rockets [Daryl Morey] zatweetował swoje poparcie dla protestujących w Hongkongu. Chiny błyskawicznie zakazały pokazywania wszystkich meczy NBA – a najwięcej fanów liga ma przecież właśnie tam. Wycofanie się z tego wszystkiego wymagało sporo zachodu. Dla partii wizerunek Chin na świecie jest kluczowy i są punkty, których absolutnie nie wolno naruszać: podważanie pozycji partii, podważanie jedności terytorium chińskiego. Nie ma więc negowania, że należy do niego Hongkong, Tajwan lub Tybet. Dla mnie to, że Hollywood w to poszło, to wstrząsająca sytuacja. Dziwię się, że tak mało się o niej mówi.


Nie można też pokazywać duchów czy zjawisk nadprzyrodzonych, więc „
Ghostbusters. Pogromców duchów” z 2016 roku w ogóle tam nie pokazano. A wspominając o tweetach, odtwórczyni głównej roli w „Mulan” [Yifei Liu], wyraziła z kolei swoje poparcie dla policji w Hongkongu [jej gest zapoczątkował #BotcottMulan].
„Mulan” jest ważnym filmem, bo ma stanowić pomost pomiędzy Hollywood a Chinami. Wkrótce pojawi się w kinach chińskich, a także na przykład w polskich, a w krajach, w których działa platforma Disney+, trafi od razu tam, zmieniając reguły dystrybucji filmowej. Tak będzie między innymi w Stanach Zjednoczonych, co pokazuje, na jak różnym etapie pandemii znajdują się teraz te kraje. „Mulan” jest jedną z paru hollywoodzkich produkcji, w której cała obsada jest azjatycka; poprzednie nie były oczywiście blockbusterami. To kolejny wielki ukłon w stronę Chin, pokazujący, jak duże Disney wiąże z nimi nadzieje. Ze wszystkich remake’ów filmów animowanych to właśnie ten był najdroższy: kosztował ponad 200 mln dolarów. To też najdroższy film, który wyreżyserowała kobieta [Niki Caro, znana między innymi z filmów „Jeździec wielorybów” i „Azyl” o Janie i Antoninie Żabińskich]. Ten film miał być inny. A teraz bojkotowany jest w Hongkongu, bo jego gwiazda utrzymuje, że zwalczająca protestujących policja odwala tam dobrą robotę. Przypuszczam, że w Chinach „Mulan” okaże się jednak gigantycznym przebojem, a Disney w ogóle nie skomentował burzy, która przetoczyła się po tym tweecie. 

arch. prywatnearch. prywatneJeśli chodzi o azjatycką obsadę, nauczyli się na przykładzie „Wielkiego muru”, w którym Matt Damon straszył wszystkich swoim kucykiem?
No właśnie – „Wielki mur” też miał być takim pomostem między dwiema największymi widowniami świata. Był jednak nieudany, i to z paru powodów. To film, który powstawał z inicjatywy chińskiej. Miał zadowolić wszystkich, a nie zadowolił nikogo, co pokazuje, jak trudno jest tworzyć rozrywkę dla widza globalnego. Widać to było w Polsce – dystrybutorzy przestraszyli się chyba „chińskości” tego filmu i w materiałach promocyjnych nie padało nawet nazwisko reżysera Zhanga Yimou – na plakatach eksponowany był tylko Matt Damon. A widzowie, którzy wybrali się do kin, pewnie się trochę zdziwili. Bo historia jest przecież bardzo chińska, a Damon średnio do niej pasuje. 

Marcin Krasnowolski

Filmoznawca i dziennikarz, badacz kina azjatyckiego – przede wszystkim południowokoreańskiego, hongkońskiego oraz chińskiego. Selekcjoner Azjatyckiego Festiwalu Filmowego „Pięć Smaków”, współautor podcastu Azja Kręci, współpracownik światowych mediów.

Kraje azjatyckie jako pierwsze musiały zmierzyć się z koronawirusem i w kinach wciąż królują lokalne tytuły – także dlatego, że w dalszym ciągu przesuwa się premiery amerykańskich superprodukcji. Czy to może być ciekawe zjawisko?
Obecnie duże rynki, które zaczynają w miarę normalnie działać, to Korea Południowa i właśnie Chiny, które zaczęły wypuszczać już większe tytuły. A w tych krajach to lokalne filmy są zwykle najpopularniejsze. W Chinach w lecie, gdy do kina chodzi najwięcej osób, czyli zupełnie inaczej niż w Polsce, filmy hollywoodzkie są po prostu zakazane. Bo w podsumowaniach rocznych filmy chińskie mają mieć ponad 50% wpływów. Wszystko musi się zgadzać.

W Korei w lecie też pojawiają się lokalne blockbustery. Ten rynek jest teraz mniej sterowany – bo kiedyś walczono o to, by lokalna kinematografia stała się silna – ale Koreańczycy i tak wybierają własne filmy. W czasie pandemii, choć trudno w to uwierzyć, w Korei kina pozostały otwarte. W multipleksach można wejść na salę kinową bez żadnego kontaktu z drugą osobą – roboty nawet sprawdzają bilety. Amerykanie nie zdecydują się jednak pokazać tam wcześniej filmów, bo łatwo byłoby je wtedy piratować.  

Wspomniał pan o „bezosobowym” systemie w koreańskich kinach – podobno maszyny wydają nawet przekąski. Sporo o tym pisano, wieszcząc, że to przyszłość światowego kina.
Mówi się, że nikt nie straci w koreańskich kinach swojej pracy, a ludzie zostaną przesunięci na inne stanowiska. Nie wiem, czy to możliwe. Wierzę w to, że ludzie będą dalej chodzili do kina, bo tak powinno się jednak oglądać filmy. I kiedy będzie to bezpieczne, od razu do niego wrócą. Ale czy będzie tam ludzka obsługa? W Polsce nie grozi nam jeszcze robotyzacja kin, ale Korea jest cywilizacyjnie znacznie do przodu. Widać to było po tym, jak zareagowali na pandemię. To kraj, który szybko wyciąga wnioski z konkretnych sytuacji i potrafi się do nich dostosować.


Chińczykom też udało się szybko zawalczyć z wirusem, choć na początku popełniono dużo błędów, ponieważ politycy lokalnego szczebla bardzo przestraszyli się tej sytuacji i woleli ukrywać „tajemniczą chorobę” przed Pekinem. No i wszyscy teraz z tego powodu cierpimy. Jako naród zapłacili jednak gigantyczną cenę, także psychiczną. Kilka dni temu w sieci, na Vimeo, pojawił się film Ai Weiweia [„Coronation”], który mieszka poza Chinami, ale ma tam swoich współpracowników. Nakręcili go w Wuhanie, pokazując od środka, jak wyglądała sytuacja podczas lockdownu. Z tego, co słyszałem, to dość mocne przeżycie. Ludzi zakratowano w mieszkaniach, nie byli w stanie z nich wyjść.

Chiny też na pewno są już gotowe na bezobsługowe kina. Jeszcze przed pandemią większość biletów kupowano przez komórki, a wyniki box office’u można śledzić na żywo, z bardzo szczegółowym rozbiciem statystyk na poszczególne regiony i pojedyncze kina. Wystarczy, że pstrykną palcem, a w kinach nie będzie już żadnej obsługi.

W Korei rząd postanowił wprowadzić też zniżki na bilety kinowe. To bardzo bezpośredni sposób wspomagania kin w czasie pandemii. Inni powinni to rozważyć, także w Europie?
Myślę, że tak. Jak wspomniałem, Koreańczycy szybko reagują na nowe sytuacje. Dla nich branża kinowa, i w ogóle sektor kreatywny, jest ważna. W połowie lat 90. zdali sobie sprawę, że powinni zacząć przestawiać gospodarkę w tym kierunku i bardzo konsekwentnie walczyli o to, żeby ich popkultura była silna. Korea powinna być wzorem, zwłaszcza dla Polski, bo pomiędzy naszymi krajami jest sporo podobieństw. Historycznych, politycznych. Oni są w jednym regionie z Chinami i Japonią, krajami znacznie potężniejszymi, byli okupowani przez Japonię przez kilkadziesiąt lat. Obecnie ich popkultura jest jednak znacznie popularniejsza niż japońska, co w latach 90. wydawało się zupełnie niemożliwe. Oglądamy ich filmy, seriale, słuchamy K-popu.

Przynosi to duże zyski, ale daje też możliwość narzucenia własnej narracji, między innymi historycznej. Koreańczycy mogą przepisać ją na swoją korzyść i za pośrednictwem popkultury dystrybuować na cały świat. To mały kraj, który za pomocą świetnych historii był w stanie opowiedzieć o swoich losach. Każdy z tych filmów silnie rezonuje w społeczeństwie koreańskim. Wyciąganie kolejnych momentów z historii sprawia, że się o nich dyskutuje, przepracowuje je. Nie podchodzą do historii na klęczkach, co jest wielką wadą naszego kina, tylko jak do czegoś, co żyje, czasami wręcz boli. Oglądam tych filmów bardzo dużo i nawet mnie potrafią wciągnąć niuanse koreańskiej polityki. Jestem zachwycony, jak przy tym pomysłowo odświeżają schematy gatunkowe, pomagają kinu ewoluować. U nas ciągle pokutuje wizja zrobienia hollywoodzkiego filmu o polskiej historii, powstają te wszystkie „Legiony”, a nikt nie chce przecież oglądać takich zachowawczych filmów pełnych naftaliny. Ja polecałbym raczej rodzimym producentom i twórcom, żeby oglądali filmy koreańskie i na nich uczyli się, jak działa kino.

Zawsze były obecne na festiwalach filmowych, ale jak podchodzi pan do sukcesu „Parasite”? Choć pokazy w Stanach przerwała pandemia, wyniki kasowe były spektakularne. Dzień po historycznym zdobyciu Oscara dla najlepszego filmu, a nie „filmu nieanglojęzycznego”, Donald Trump miał kolejny atak. „Zwycięzcą jest film z Korei Południowej. O co tu, do diabła, chodzi?”.
Sam Bong Joon-ho, zanim jeszcze pokazał film w Cannes, powtarzał, że na pewno nie zdobędzie żadnych nagród, bo to bardzo koreańska historia. I zrozumieją ją tylko Koreańczycy. Całe szczęście, że się pomylił. Odniósł gigantyczny sukces w Cannes, ale nikt nie spodziewał się tego, co wydarzyło się potem. Zdobyte nagrody idą w setki, nie licząc Oscarów. Koreańczycy są oczywiście bardzo dumni, bo wcześniej żaden ich film nie zdobył nawet nominacji, choć wiele na nią zasłużyło. Pokazali swoją siłę w szalenie spektakularny sposób. Jest taka grupa reżyserów, na przykład Kim Ki-duk, na których filmy Koreańczycy w życiu nie poszliby do kina, ale uważają, że są w porządku, bo przywożą zagraniczne nagrody. To towar eksportowy. Bong Joon-ho dla odmiany jest jednym z paru twórców, którzy są też oglądani w Korei, i to bardzo chętnie. Są w stanie połączyć potrzeby masowego widza i podobają się festiwalowym selekcjonerom. To rzadka umiejętność.

Muszę przyznać, że gdy po raz pierwszy oglądałem „Parasite”, miałem wrażenie, że był bardzo skrojony pod festiwale. Wygładzony, choć absolutnie nie mówię tego w pejoratywnym sensie. Bardziej lubię chyba jego poprzednie filmy, „Zagadkę zbrodni” czy „The Host: Potwora”. Są bardziej chropowate. Dla mnie „Parasite”, choć odbierany był jako szokujący, jak na film koreański jest w gruncie rzeczy dość łagodny. Nie dziwię się, że się podobał, choć opowiada lokalną historię. Pokazuje to, jak niesamowitą siłę może mieć jeden film. Sukces kina koreańskiego to sukces 20 lat, podczas których co roku pojawia się kilkanaście znakomitych filmów. Mimo że pokazywane są na festiwalach, rzadko trafiając do kinowej dystrybucji, a jeśli już to ogląda je potem garstka widzów. Po sukcesie „Parasite” napisano niesamowitą ilość artykułów analizujących każdy aspekt koreańskiego społeczeństwa. Nagle okazało się, że jest taki kraj jak Korea Południowa i żyją w nim ludzie, którzy dzielą się na biednych i bogatych. W polskiej prasie nie było to widoczne, ale za granicą do Seulu jeździli reporterzy, aby sprawdzać, czy faktycznie mieszka się w takich oficynach jak ta rodziny Kimów. To pokazuje, jak potrzebne jest silne kino narodowe, jak wiele można za jego pomocą osiągnąć. Bo Korea, jej marka, na tym wszystkim oczywiście zyska. To wisienka na torcie – ten film zamknął pewne procesy i potwierdził, że kierunek obrany lata temu był jak najbardziej słuszny.  

To ciekawe, bo „Wielki mur” miał być dla wszystkich i okazał się dla nikogo, a „Parasite” miał być dla ograniczonej publiczności i okazał się fenomenem. Ostatnio wielokrotnie zastanawiano się nad tym, dlaczego w Azji ludzie tak tłumnie chodzą do kina.
Koreańczycy są narodem, który faktycznie robi to bardzo chętnie. Przeciętny Koreańczyk odwiedza kina ponad cztery razy w roku. U nas to raz, z ogonkiem. Oni bardzo dużo pracują i kino jest dla nich chwilą oddechu. Chodzą głównie na blockbustery, na filmy rozrywkowe, ale właśnie te koreańskie. Lokalni twórcy byli w stanie tak skalibrować swoją kinematografię, żeby zainteresować widza. Jeśli chodzi o emocje, jakie w sobie zawierają, są znacznie mocniejsze niż filmy hollywoodzkie. Koreańczycy to lubią i istnieje kilka teorii na ten temat. Czemu potrzebują mocniejszych doznań? Sam Bong Joon-ho mówi, że wynika to z tego, że historia Korei w XX wieku była bardzo brutalna. Są do tego przyzwyczajeni. Mówił też, że w końcu lubią też ostre jedzenie [śmiech]. Pracują w korporacjach, czebolach, które zaspokajają ich wszystkie potrzeby. Produkują też filmy i pokazują je w swoich salach kinowych. Kilkanaście firm odpowiada za każdy aspekt życia narodu.

Jeżeli chodzi o Chiny, sytuacja wygląda nieco inaczej. Dzięki procesom globalizacji przeniesiono tam wiele fabryk, kraj zaczął się rozwijać i bogacić. Setki milionów Chińczyków przeniosło się ze wsi do miast, gdzie zaczęły powstawać kina. Ta nowa klasa średnia, która liczy setki milionów ludzi, potrzebowała nowych rozrywek. Chcieli żyć „zachodnim stylem życia” i kina doskonale się w to wpasowały. W ciągu ostatniej dekady każdego dnia powstawało tam kilkadziesiąt nowych sal kinowych! Bilety są dosyć drogie, a kina często szalenie wystawne. Chińczycy odkryli tę przyjemność, a jest ich tak dużo, że światowa branża musiała się do nich dostosować.  

Na festiwalu w Pingyao zaskoczyło mnie, jak karnie zachowywano się w kinie. Nikt nie buczał, nie hałasował.
To bardzo zdyscyplinowane społeczeństwa. Także teraz. W Polsce się to raczej nie zmieni, bo Polacy mają takie podejście do pandemii, jakie mają. Jak tylko będzie można zdjąć w kinie maseczkę i coś zjeść, będą to robić. Nie widzę szans na to, żeby zmieniły się przyzwyczajenia. W Azji jest inaczej, bo nie jest to ich pierwsza epidemia, doświadczyli tego wcześniej. Wiedzą, jak ważne jest podporządkowanie się wytycznym – dla nich indywidualizm jest mniej ważny niż dobro ogółu.

Jak wspomniałem, Chińczycy korzystają z kina hollywoodzkiego, przemycają swoje tematy, ale ich kino też się rozwija, mają świetną infrastrukturę, a budżety są coraz większe. Sęk w tym, że nikt nie ogląda tych filmów poza granicami kraju. Brutalnie mówiąc, nikogo nie obchodzi chiński blockbuster o silnie nacjonalistycznym przekazie. Też próbują jednak zrobić to co Koreańczycy i za pomocą kultury opowiedzieć historię swojego narodu. Pracowałem przy kilku telewizyjnych projektach i ważnym elementem jest na przykład to, by opowiedzieć światu, że II wojna światowa rozpoczęła się nie od agresji Niemiec na Polskę, ale od agresji Japonii na Chiny w 1937 roku. Powstaje szereg filmów dokumentalnych, które pokazują na przykład rzeź w Nankinie, o której w Europie niewiele wiemy, zestawiając ją z rzezią Woli w Warszawie. Tak więc Chińczycy też będą próbowali stworzyć popkulturę atrakcyjną dla zagranicznych widzów. Zadanie jest trudne, bo ludzie podchodzą teraz podejrzliwie do wszystkiego, co pochodzi z tego kraju. Na razie Chińczycy robią to za pośrednictwem Hollywood i określają swoją strategię jako „pożyczyć łódź i wypłynąć nią w morze”. To zabawne, że mówią o tym tak otwarcie. Pożyczyli sobie amerykańskie filmy i za ich pomocą rozgrywają własną propagandę. Zabawne i przerażające.  

Pożyczali nie tylko łódź, ale i europejskich reżyserów. Renny Harlin kręcił film z Jackie Chanem, a Mika Kaurismäki opowiadał niedawno o chińskiej rodzinie w Laponii. Czy takie próby „ściągnięcia” talentów teraz się jednak nie skończą?
Przypuszczam, że wymiana talentów może stać się trudniejsza. Faktycznie był taki moment parę lat temu, kiedy łatwo było Chińczykom kupować studia hollywoodzkie. I oni to robili! A Amerykanie kupowali firmy w Chinach. Wielcy reżyserzy, Spielberg, Lucas, Besson, Cameron, jeździli do Chin i mówili: „To tutaj jest przyszłość kina”. To się skończyło, przynajmniej na tak dużą skalę. Politycy, zarówno chińscy, jak i amerykańscy, znacznie ograniczyli możliwość robienia wzajemnych biznesów. Pytanie co dalej, bo nawet nie biorąc na chwilę pod uwagę tej całej pandemii, w Stanach przebąkuje się, że trzeba tę symbiozę zakończyć, i to prawnie. Możliwości są tu mocno ograniczone, ale są już pierwsze pomysły. Studiom, które dalej będą pracować z Pekinem, odetnie się prawo współpracy z Pentagonem, a filmy wojenne w dużej mierze bazują na ich pomocy. Kolejny pomysł polega na tym, żeby obciąć zachęty podatkowe w innych stanach Ameryki poza Kalifornią.

Jeżeli natomiast chodzi o tych europejskich reżyserów, ciekawym przykładem jest Jean-Jacques Annaud, który wyreżyserował właśnie „Siedem lat w Tybecie”. Za ten film był na cenzurowanym, na „czarnej liście”, bo oczywiście poruszał w nim temat chińskiej agresji na Tybet. A dziesięć lat temu wyreżyserował w Chinach film „Wilczy totem”. Jak do tego doszło? Okazało się, że zanim dostał na to pozwolenie, musiał opublikować w chińskiej sieci przeprosiny. Napisał, że był to błąd, że taki film nie powinien był powstać, że Tybet jest chiński. Musiał się ukorzyć. Jeżeli inni będą mieli taką możliwość, też będą tam jeździć, nawet jeśli będą musieli opowiedzieć chińską historię. Bo w Chinach są pieniądze, możliwości.


Jedyną pozytywną stroną tej zależności jest to, że nikt nie pozwala sobie już na powielanie obraźliwych stereotypów. Bo, jak pan zauważył, partia nie ma poczucia humoru. Od razu przypomina mi się „
Śniadanie u Tiffany’ego” i to, co wyczyniał tam Mickey Rooney jako Mr. Yunioshi.
Tak, to było bolesne i haniebne. Z jednej strony nie powinno być tak, że Hollywood zależy od Komunistycznej Partii Chin, ale ta współpraca faktycznie doprowadziła to tego, że na ekranach pojawiło się więcej postaci azjatyckich. Granych przez Azjatów, co nie zawsze było dla wszystkich oczywiste. Dla mniejszości azjatyckiej w Stanach jest to bardzo, bardzo ważne. Dla nas wszystkich zresztą też, bo kino powinno być różnorodne. Może być tak, że zostanie wylane dziecko z kąpielą i nagle zrezygnuje się z tej różnorodności. Bardzo dużo zmienił jednak sukces filmu „Bajecznie bogaci Azjaci”, drugiego w historii Hollywood filmu z całkowicie azjatycką obsadą. Mało kto wróżył mu sukces, ale do kin ruszyła ta mniejszość i wreszcie mogła oglądać siebie na ekranie. To nie jest wybitny film, ale uznali go za swój i to jest ważne. A w Hollywood, jak jeden pomysł się sprawdzi, to przestawia się wajchę i teraz takich projektów jest znacznie więcej. Mam kolegę, który mieszka w Los Angeles i niedawno zadebiutował w fabule. Co okazało się ogromnym wysiłkiem, bo producenci szukają teraz przede wszystkim nowych azjatyckich talentów.

Może potrzebujemy „Bajecznie bogatych Polaków”, żeby zaistnieć na arenie międzynarodowej? 
Boję się takiego filmu.