Potworna nuda w sztuce
„Znaki Apokalipsy”, CSW Znaki Czasu

Potworna nuda w sztuce

Stach Szabłowski

„Znaki Apokalipsy” to najciekawsza wystawa, jaką obejrzałem w ostatnich tygodniach. Czy najlepsza? Czy w ogóle dobra? Wolałbym na razie uchylić się od odpowiedzi na to pytanie, traktując toruńską wystawę jako bramę do równoległego świata

Jeszcze 5 minut czytania

Dobra zmiana przedłuża się. Zwrot konserwatywny w polskim życiu społecznym krzepnie, a wraz z tym krzepnięciem poszerza się pole dla konserwatywnej sztuki. Jaką twórczością wypełni się odwojowana z rąk artystycznych postępowców i kosmopolitów instytucjonalna przestrzeń widzialności i prestiżu?

Rządząca polityką logika polaryzacji podpowiadałaby, że nowymi bohaterami dnia staną się artyści artykułujący „przekazy dnia”, słuszni polityczni harcownicy, twórcy „wyklęci”, w kontrrewolucyjnym zapale mylący często sztukę z propagandą. W sztuce jednak nic nie jest proste, a dialektyka wrażliwości liberalnej i konserwatywnej nie musi być wiernym odbiciem sporów toczonych na gruncie dyskursu publicystycznego. Być może głównego nurtu sztuki dobrej zmiany nie należy szukać w twórczości artystów malujących tupolewy i projektujących homofobiczne plakaty. Być może wejść do konserwatywnej wyobraźni artystycznej powinno się upatrywać raczej w takich wystawach jak „Znaki Apokalipsy. Międzynarodowa wystawa sztuki współczesnej” – flagowym projekcie tego lata w CSW Znaki Czasu w Toruniu.

„Znaki Apokalipsy” to najciekawsza wystawa, jaką obejrzałem w ostatnich tygodniach. Czy najlepsza? Czy w ogóle dobra? Wolałbym na razie uchylić się od odpowiedzi na to pytanie, traktując toruńską wystawę jako bramę do równoległego świata (sztuki). Wiedziałem o jego istnieniu, ale go nie znałem – tak jak wszyscy wiedzą o istnieniu wysp zagubionych gdzieś na Pacyfiku, ale nieliczni mają okazję je odwiedzić.

„Znaki Apokalipsy” to zakrojona na monumentalną skalę wystawa plastycznych interpretacji Objawienia św. Jana. Bierze w niej udział blisko setka współczesnych artystek i artystów; dominują Polacy, wspomagani przez kilkoro gości z zagranicy. Z listy uczestników wyławiam kilka nazwisk twórców, którzy jak Zdzisław Nitka, Piotr Młodożeniec czy Tadeusz Boruta są weteranami sztuki niezależnej lat 80. Sporo swoich własnych prac pokazuje para kuratorów wystawy, Mirosława i Kazimierz Rocheccy – w życiu prywatnym małżeństwo, w zawodowym wykładowcy UMK w Toruniu, a w artystycznym – malarze katoliccy. 

Gdzie miałem ich poznać? Jeszcze kilka lat temu taka wystawa w takiej instytucji jak CSW Znaki Czasu byłaby niemożliwa. Na pewno nie zdarzyłaby się w pierwszych latach istnienia tej instytucji, kiedy program tworzyli młodzi awangardowi kuratorzy Joanka Zielińska i Daniel Muzyczuk. Nie doszłoby do niej także później, kiedy program Znaków Czasu pisała Dobrila Denergri. Włoska kuratorka miała międzynarodowy rozmach i ambicje, ściągała do Torunia takich artystów jak Alfredo Jaar czy Gustav Metzger. Dziś w salach, w których parę lat temu oglądałem ostatnią wystawę, jaką Metzger przygotował za życia, panuje głęboki mrok, a z głośników huczą odgłosy końca świata: „anielskie” chóry, gregoriańskie chorały, a także jakieś straszliwe huki i łomoty, efekty specjalne bez wątpienia będące echami nadchodzących dni ostatnich. Punktowe reflektory wydobywają z ciemności cytaty ze św. Jana oraz ilustrujące je prace, najczęściej obrazy sztalugowe, czasem przetykane rzeźbą, z rzadka – multimediami.

Wystawa dedykowana jest „dwóm świadkom i prorokom przełomu XX i XXI wieku, św. Janowi Pawłowi II z okazji 100. rocznicy urodzin oraz kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu w związku z oczekiwaną 7 czerwca 2020 beatyfikacją”. Czuję się, jakbym znalazł się w równoległym świecie, w którym nie było konceptualizmu, nie było Duchampa, być może nie było nawet rewolucji francuskiej ani przewrotu kopernikańskiego. Czy udało mi się właśnie przejść na drugą stronę tęczy i dostać do wnętrza alternatywnego kosmosu konserwatywnej wyobraźni?

*

Z konserwatywnym imaginarium są dwa problemy. Pierwszy jest taki, że imaginarium to ma charakter ekspansywny i resentymentalny. Chciałoby posiadać obszar kultury na wyłączność, fatalnie znosi współistnienie z innymi, niekonserwatywnymi wrażliwościami. Jednocześnie czuje się wiecznie skrzywdzone, zmarginalizowane, niedocenione. Śmiertelnie poważne, żyje w strachu przed śmiesznością, więc gotowe jest się obrazić o cokolwiek przy pierwszej okazji. Stąd pasywno-agresywna retoryka, która tak często dochodzi do głosu w dyskursie zachowawczych środowisk twórczych.

Drugi problem z konserwatywnym imaginarium polega na tym, że z niekonserwatywnych pozycji dostęp do niego jest obecnie bardzo ograniczony. Niewiele powstaje bowiem samoświadomych, współczesnych tekstów kultury, które wyrażałyby konserwatywną wrażliwość i opisywałyby kontrrewolucyjną wizję świata na poziomie głębszym niż napastliwe felietony publikowane na łamach prawicowych tygodników i fale niechęci do szeroko pojętej „nie-naszości” wylewające się z ekranów telewizorów w tych domach, w których kultywuje się zwyczaj oglądania telewizji publicznej.

W III RP prawica miała usprawiedliwienie dla swojej artystycznej niemoty. Stawiała tezę o zmonopolizowaniu świata kultury przez różnorodny, ale zjednoczony front postępowców: teatry opanowali geje, placówki wystawiennicze przejęli „neomarksiści”, kino – kosmopolici i wykładowcy pedagogiki wstydu; na poletku literackim hegemoniczne rządy sprawowała Olga Tokarczuk, osoba niejedząca mięsa, posiadająca na głowie obce polskiemu duchowi dready i do tego będąca kobietą. Konserwatyści przez lata domagali się, żeby ci wszyscy postępowcy, emancypantki, queerowe osoby i ptaki kalające własne gniazdo posunęli się na scenie kulturalnej i zostawili trochę przestrzeni, w której zamiast głosów kosmopolitycznych mogłyby wybrzmieć zaściankowe, zamiast postępowych – zacofane, zamiast emancypacyjnych – represyjne.

Kiedy jednak przychodzi co do czego, okazuje się, że łatwiej prawa do artykułowania takiego głosu się domagać niż go z siebie wydobyć. Godzina prawdy trwa od 2015 roku. Państwowe władze kulturalne robią, co mogą, by poszerzyć przestrzeń dla artystycznej ekspresji konserwatywnej wrażliwości: mianują, przejmują, odzyskują, dotują. A jednak patriarchalny, narodowo-katolicki Warlikowski jak dotąd się nie pojawił, a największy światowy sukces polskiej kultury, literacka Nagroda Nobla, jak na złość przypadł straszliwej Oldze Tokarczuk.

W dziedzinie sztuk wizualnych jest nie lepiej. Heroiczną próbę znalezienia aktualnego języka, w którym mógłby się wyrazić duch konserwatywny, podjęli hipsterprawicowi intelektualiści z Klubu Jagiellońskiego. Chcieli rozwinąć koncept „awangardowego konserwatyzmu” sformułowany przez Zbigniewa Warpechowskiego, artystę szanowanego po obu stronach polaryzacyjnej barykady. Niewiele z tego wyszło i to nie dlatego, że w Klubie Jagiellońskim zabrakło intelektualnych mocy przerobowych, ale dlatego, że awangardowego konserwatystę z prawdziwego zdarzenia udało się znaleźć w Polsce tylko jednego, i jest nim sam Warpechowski. Podobne wyzwanie, choć na znacznie niższym poziomie intelektualnego wyrafinowania, postawił sobie obecny dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej, Piotr Bernatowicz. Poszukiwania artystów, którzy we współczesnej formie zdołaliby wyrazić prawicowo-narodowo-katolicki dyskurs, prowadził jeszcze za czasów, kiedy kierował Galerią Arsenał w Poznaniu. Ledwie jednak te poszukiwania rozpoczął, a już kończył je wystawami zbiorowymi, na których połowę przestrzeni ekspozycyjnej musiał wypełniać swoimi pracami rzeźbiarz Jacek Adamas, wspomagany przez weterana sztuki przykościelnej lat 80. Jerzego Kalinę, autora pomnika katastrofy smoleńskiej na placu Piłsudskiego. W odwodzie pozostaje inny regularny uczestnik projektów Bernatowicza, reklamiarz i grafik Wojciech Korkuć, znany z takich plakatów jak „Jesteś homo – ok! Ale nie spedalaj nieletnich” oraz „Jesteś wredna, brzydka i leniwa – zostań feministką”. Grupa gentlemanów, których można policzyć na palcach jednej ręki, to jednak za mało, żeby obsłużyć plastycznie kraj wielkości Polski. Taka grupa, choćby nie wiem jak pracowita, nie zdoła na dłuższą metę wypełnić nawet Zamku Ujazdowskiego.

Ławka ustawiona po prawej stronie kulturalnego boiska jest krótka, a za miarę jej krótkości może posłużyć występ Jana Pietrzaka i jego przyjaciół w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Otwarcie zamkowych bram przed sędziwym kabareciarzem miało wymiar swoistego ideowego gambitu Piotra Bernatowicza. Dyrektor z nominacji ministra kieruje CSW od początku roku, ale wciąż – chcąc nie chcąc – realizuje jeszcze projekty zaprogramowane przez swoją poprzedniczkę Małgorzatę Ludwisiak, na początku kadencji nie miał więc wielu okazji, by zamanifestować swoje artystyczne przekonania. Bernatowicz, entuzjasta dobrej zmiany, zapowiadał, że w Zamku Ujazdowskim za jego rządów nastąpi zwrot ku konserwatywnym wartościom i estetykom. Sam w sobie dryf na prawo nie jest więc niespodzianką, mało kto spodziewał się jednak, że dyrektor od razu aż tak bardzo oddali się od sztuki współczesnej, z którą kojarzyło się dotąd CSW, i popłynie na najdalsze kresy prawicowego oceanu, tam gdzie operuje dziś Jan Pietrzak. A może ów prawicowy ocean jest po prostu bezludny i jedynym lądem, do jakiego można na nim dopłynąć, jest samotna, ale warowna i oblężona wyspa Polska, na której niegdysiejsza gwiazda kabaretu od czterdziestu lat wyśpiewuje: „Żeby Polska była Polską”? W czasach Solidarności refren Pietrzaka rozgrzewał tłumy, ale czasy się zmieniły i dziś brzmi głuchą nutą tautologii. Ta fraza dobrze rymuje się z wyrażeniem „Polska mistrzem Polski”, a nawet z „W Polsce, czyli nigdzie” Jarry’ego. „Żeby Polska była Polską” – być może w ewokowanej przez to zdanie figurze zamkniętego kręgu, po którym myśl prawicowa bez końca krąży, nigdzie nie docierając, leży klucz do twórczej niemocy narodowej konserwy.

Co wypełni zatem odwojowaną politycznie przestrzeń kultury, kiedy Jan Pietrzak dostanie chrypki, a spracowani Jacek Adamas, Wojciech Korkuć i Jerzy Kalina wyskoczą na zasłużony urlop? Ja odpowiedzi na to pytanie szukałbym w „Znakach Apokalipsy”. W tej wystawie jest coś proroczego. I nie chodzi o to, że punktem odniesienia projektu jest profetyczny tekst św. Jana. Rzecz w tym, że toruńskie przedsięwzięcie prefiguruje wiele podobnych wystaw, które, nie wątpię, wkrótce obejrzymy. To raczej tu, a nie w politycznych pamfletach artystów pokroju Korkucia czy Adamsa upatrywałbym materiału do tworzenia głównego nurtu sztuki oficjalnej dobrej zmiany. Sztuka „wyklętych” – pogromców różnorodności i relatywizmu – daje wgląd w prawicowe poglądy polityczne, znane zresztą skądinąd, na przykład z TVP. „Znaki Apokalipsy” dają wgląd w coś głębszego – w konserwatywne wyobrażenie na temat tego, czym i o czym winna być prawdziwa sztuka – wielka antagonistka wszelkiej postsztuki. Jako case study konserwatywnego imaginarium wystawa jest interesująca również, a właściwie szczególnie, dla osób, które do tego kręgu wyobraźni nie należą, a w Toruniu dostają do niego dostęp.

Obejrzyjmy więc „Znaki Apokalipsy”, zauważając na początek, czego na nich nie ma. Jest to wystawa wolna od publicystyki, ataków na osoby LGBT, mizoginicznych wycieczek czy prac na temat Smoleńska, w których celują artyści „wyklęci”. Ci ostatni usiłują robić sztukę krytyczną à rebours, choć na ogół nie do końca rozumieją ideę krytyczności, i ostatecznie wychodzi im coś bliższego propagandzie. Przypominają w tym wspominanego Jana Pietrzaka, który wierzy, że wciąż uprawia satyrę, ale myli ją z funkcją nadwornego trefnisia, wychwalającego władzę i szydzącego z jej przeciwników. Zaangażowanych „wyklętych” jest jednak – przynajmniej póki co – stosunkowo niewielu. Artystek i artystów spod znaku Apokalipsy jest za to legion. W wystawie w Toruniu bierze udział setka z nich, a przecież to tylko pierwszy szereg zastępu, który wkracza właśnie w pole instytucjonalnej widoczności. Skąd przybywa? Z zasobów ludzkich Związku Polskich Artystów Plastyków, z katedr uczelni artystycznych, z galerii, które nie biorą udziału w Warsaw Gallery Weekend, z tak zwanych lokalnych środowisk – z tych wszystkich obszarów, które długo znajdowały się w cieniu głównego nurtu życia instytucjonalnego, poza radarem publiczności uczęszczającej do MSN-u, czytującej „Szum”, zainteresowanej zwrotem performatywnym, kulturą queer, „innymi tańcami” i pielgrzymującej na wystawy do Berlina. Można też opisać te obszary inaczej – jako terytoria rozciągające się na zewnątrz postkonceptualnej, postawangardowej bańki, którą my, jej mieszkańcy, mylimy często z całym światem sztuki. To zupełnie jak z wyborami; człowiek może nie znać osobiście nikogo, kto głosuje na Andrzeja Dudę, a nawet ulegać złudzeniu, że tacy ludzie nie istnieją, ale tylko do momentu, kiedy podczas wieczoru wyborczego ze złudzeń odziera go chór rodaków skandujących „Tu jest Polska”.

Artyści kreślący „Znaki Apokalipsy” nie są więc „wyklęci”. Zdają się raczej „zaklęci”. Przez spowijający wystawę mrok oraz wypełniający sale ekspozycyjne hałaśliwy apokaliptyczny soundtrack nie przebijają się żadne promienie światła ani echa ze świata zewnętrznego. W tym świecie dzieje się wiele apokaliptycznych rzeczy. Szaleje epidemia koronawirusa, trwa pełzająca katastrofa ekologiczna, trzeszczą pękające lodowce, przegrzana globalna gospodarka i światowy ład polityczny, Polska także pęknięta jest na pół. Tymczasem uczestnicy „Znaków Apokalipsy” zdają się skutecznie odrywać od rzeczywistości. Wachlarz postaw prezentowanych na wystawie twórców rozciąga się od postneoekspresji, przez akademizm, po przykłady religijnego kiczu, czasem na granicy twórczości amatorskiej lub naiwnej. Istnieją jednak wspólne mianowniki dla tej różnorodności. Jednym z nich jest powszechna odmowa szukania dla tekstu św. Jana jakiejś współczesnej metafory, niechęć do podejmowania prób wpisania Objawienia w dzisiejszy pejzaż – wyjątki potwierdzają tę regułę. Wystawa roi się od aniołów, demonów, trąb, rozstępujących się czeluści, rozbłyskujących w ciemności świateł, gołębi, smoków, Chrystusów, Matek Boskich, słońc i gwiazd. Nieliczni szukają ścieżki obrazowania Apokalipsy na drodze niegeometrycznej, intuicyjnej abstrakcji. Większość ilustruje ewangeliczny tekst i zwykle czyni to dosłownie. Dramat dni ostatnich rozgrywa się w nieokreślonej przestrzeni. Czy jest to przestrzeń duchowa? Czy też przestrzeń „czystej sztuki”, którą jakiekolwiek odniesienia do teraźniejszości mogłyby tylko skazić?

W konserwatywnym dyskursie postmodernizm to, podobnie jak gender czy LGBTQ, jeden z code name’ów, którymi określa się zło tego świata, idee relatywizujące i kwestionujące tradycyjny, patriarchalny, teokratyczny porządek. A jednak gdyby szukać estetycznego wspólnego mianownika dla prac ze „Znaków Apokalipsy”, okazałby się on zaskakująco postmodernistyczny. Ikonografia prac najczęściej bazuje na religijnej sztuce przednowoczesnej, ale jeżeli chodzi o sposoby obrazowania, mało kto mierzy się z dawnymi mistrzami. Na tradycyjne porządki ikonograficzne nakładane są raczej filtry różnych – zwykle figuratywnych – estetyk malarstwa XX wieku, od secesji, przez ekspresjonizm, po surrealizującą fantazję.To specyficzny rodzaj konserwatywnej nowoczesności. Jej bastionem jest starsza profesura wielu polskich uczelni, ale znamy ją również z katolickich kościołów, w których od dekad toczą się zmagania z problemem współczesnej sztuki sakralnej. Jak zrobić współcześnie wyglądającą oprawę plastyczną dla instytucji, która ze swej natury pozostaje w konflikcie z sekularyzowaną współczesnością? Kościół nie znalazł odpowiedzi na to pytanie; historycznie wielki mecenas sztuki, przez wieki napędzający jej rozwój, dziś artystycznie znajduje się na marginesie, co i raz zbaczając na estetyczne manowce, wpadając w pułapki kiczu.

Znaki Apokalipsy

kuratorzy: Mirosława Rochecka i Kazimierz Rochecki, CSW Znaki Czasu, Toruń, do 20 września 2020

Podobnie jest na „Znakach Apokalipsy”. Ze św. Janem nie można dyskutować, jego słów nie wolno reinterpretować, dystans i ironia są wykluczone. Nic też dziwnego, że wystawa jest śmiertelnie poważna. W tej powadze jest jednak pustka, której nie są w stanie wypełnić blisko dwie setki pokazanych w Toruniu dzieł. Przeciwnie, im więcej się tych prac ogląda, tym silniejsze staje się wrażenie bezradności artystów i artystek w obliczu św. Jana, jego zawikłanego tekstu, apokalipsy, współczesności. Bezradność nie idzie jednak w parze z bezczynnością. Przeciwnie, zagłuszana jest wzmożoną produkcją dzieł. Jeżeli ta produkcja miałaby rzeczywiście reprezentować konserwatywną wyobraźnię, to na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że jest to imaginarium udręczone apokaliptycznymi majakami, ekstatyczne, metafizyczne, afektowane, rozdzierane konfliktem światła i ciemności. Im dłużej jest się jednak na tej wystawie, tym bardziej kosmiczny dramat okazuje się pozorem, za którym kryje się dyskursywny bezruch. Dawno nie widziałem tak eskapistycznego pokazu. Na „Znakach Apokalipsy” odbywa się wielka ucieczka od rzeczywistości w czystą sztukę. Paradoks polega na tym, że oderwana od rzeczywistości sztuka w obecnym politycznym kontekście ma duże szanse stać się rzeczywistością instytucjonalnego życia artystycznego. Być może w tym leży sedno konserwatywnego wyobrażenia o sztuce. Jej zadaniem nie ma być wcale odsłanianie głębi tradycyjnego konserwatywnego imaginarium. To byłoby ryzykowne, bo w tej głębi można by zobaczyć coś strasznego, coś nieładnego, albo, co gorsza, nie zobaczyć nic. W tym paradygmacie sztuka zamiast odkrywać, ma raczej coś zakrywać: ściany galerii, anachroniczność i martwotę tradycyjnych wyobrażeń, lęk przed współczesnością. W Polsce, która ma być Polską, rodzina powinna być rodziną, naród narodem, masło powinno być maślane, jak za czasów naszych dziadów, zaś sztuka powinna być sztuką i niczym więcej – bo coś przecież musi wisieć w galeriach. Dobra zmiana niesie ze sobą wiele niedoli, takich jak homofobia, mizoginia, ksenofobia, ograniczanie pola swobód obywatelskich, wolności słowa. Jeżeli program artystyczny, który wyczytać można ze „Znaków Apokalipsy”, zostanie zrealizowany na szerszą skalę, do powyższych piekielnych mąk dojdzie jeszcze jedna, czyśćcowa: potworna nuda w sztuce.