SCHEMATY: O niczym

18 minut czytania

/ Sztuka

SCHEMATY: O niczym

Stach Szabłowski

Plagą każdej dziedziny kultury są tendencje, nurty, z którymi można bezrefleksyjnie płynąć – każdej z wyjątkiem sztuki współczesnej. Tu tendencją jest wyjątkowo brak tendencji, antynurt, który swoim szumem usypia (i nudzi) jeszcze mocniej niż operowanie zużytymi kliszami

Jeszcze 5 minut czytania

No to skończyła się mała stabilizacja, na dobre i złe. W rozpoczętym z hukiem 2016 roku zdarzy się niejedno. Zaplanowana na wiosnę przez krakowski MOCAK wystawa „Medycyna w sztuce” raczej nie będzie najważniejszym z tych zdarzeń – a jednak zapowiedź tego przedsięwzięcia na chwilę przykuła moją uwagę. Jak wiadomo, MOCAK konsekwentnie, ba!, uparcie realizuje co roku encyklopedyczne zbiorówki z cyklu „w sztuce to, w sztuce tamto”. Swoją drogą muzeum z Zabłocia musiałoby się nieźle wygiąć, żeby przyjrzeć się jakiemuś tematowi nie „w sztuce”, lecz np. w życiu – w końcu za cokolwiek muzeum sztuki się weźmie, i tak skończy się przecież na pokazywaniu sztuki. Mniejsza o to; MOCAK robi swoje i za nami już „Sport w sztuce”, „Historia w sztuce”, „Zbrodnia w sztuce”, teraz znów medycyna... Można tak jeszcze długo, ale kiedy kolej na nudę? Nudę w sztuce? Ktoś złośliwy powiedziałby, że nie trzeba wywoływać wilka z lasu, bo i tak przyjdzie; nuda pojawi się sama z siebie, między wierszami. Mówiąc jednak poważnie, zbrodnia czy medycyna to ciekawe sprawy, ale nie aż tak jak nuda. Kategoria artystycznie istotna, może nawet kluczowa, a na pewno stabilna, niezależnie od tego, czy z czarodziejskiego cylindra sztuki wyciągniemy zbrodnię, historię, czy gender. 

Nuda w sztuce to szeroki temat. I jednocześnie nieartykułowany. It goes without saying. Nie będę tu dowodził, czy doświadczenie nudy zaplata się z doświadczeniem artystycznym. Przeprowadzanie dowodu w tej sprawie byłoby nudne samo w sobie, jak każdy spór o fakty. Ciekawsze będzie znalezienie powodów, dla których sztuka współczesna staje się nudna.

Koniec rządów PO przepoczwarzył się w świadomości wielu Polaków w figurę wielu innych końców; kres układu okrągłego stołu, kres liberalnej demokracji, kres modernizacji – i tak dalej. Wyobrażenia końca prowokują do sporządzania bilansów. Na polu sztuki wypada on dodatnio, w każdym razie dla samego pola, bo w erze „ciepłej wody” uległo ono radykalnemu poszerzeniu.

W opublikowanym przez Szum podsumowaniu lat małej stabilizacji Donalda Tuska wzięło udział kilkanaścioro krytyków, intelektualistów i kuratorów. Co do jednego wszyscy byli właściwie zgodni. Minione lata w sztuce definiowane były w pierwszym rzędzie przez rozrost jej infrastruktury. Ms2 w Łodzi, CSW Znaki Czasu w Toruniu, Centrum Sztuki WRO we Wrocławiu, Cricoteka i MOCAK w Krakowie, Muzeum Współczesne we Wrocławiu, Muzeum Śląskie w Katowicach, BWA Galeria Sztuki Współczesnej Sokół w Nowym Sączu, Centrum Sztuki Współczesnej Elektrownia w Radomiu, Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, MSN w Warszawie – to tylko niektórzy nowi gracze, którzy pojawili się na scenie w późnej III RP. W tym samym czasie zapełniła się mapa prywatnych galerii, po której poruszają się zwiedzający WGW. Do grona nowych graczy dodać trzeba profesjonalizację starych. Powoli, ale jednak ubywa zapyziałych galerii miejskich, funkcjonujących w koncepcyjnej próżni i onirycznych artystycznych nibylandiach sennych biurokracji i klaustrofobicznych lokalnych środowisk. Symbolem tych przemian jest wielki skok BWA w Tarnowie. Dawid Radziszewski wspomina, że niecałą dekadę temu chciał w tej instytucji zrobić wystawę, ponieważ wydawało mu się, że jest to najgorsze BWA w Polsce – i przez to ciekawe, bo wyjątkowe, a zarazem emblematyczne dla pewnego modelu życia artystycznego. Nie wiem, czy tarnowskie BWA rzeczywiście było wtedy najgorsze – nie byłem, nie widziałem. Ba, nawet o nim nie słyszałem. Minęło parę lat i pod prężnym kierownictwem Ewy Łączyńskiej-Widz galeria w Tarnowie bryluje w rankingach najciekawszych instytucji lokalnych; jeżeli ktoś interesuje się sztuką profesjonalnie, nie zdoła na dłużej ominąć tego miejsca. A przecież nie tylko w Tarnowie dokonała się taka metamorfoza czarnej dziury na błyszczący punkt na art mapie.

Teraz dołóżmy do tego jeszcze niezliczone festiwale sztuki współczesnej i doprawione sztuką imprezy interdyscyplinarne, również w większości nowe. Wynikiem dodawania będzie skokowy przyrost powierzchni wystawienniczych, wydarzeń, ekshibicji, projektów. Ten skok nie dotyczy oczywiście tylko Polski, sztuki przybywa w ogóle, globalnie. W naszym kraju jak we wszystkich miejscach, które rozwijają się, startując z niskiego poziomu, przyrost nie oznaczał kontynuowania tendencji, lecz gwałtowną jakościową zmianę. To jak z pejzażem galeryjnym w Warszawie – przez 15 lat praktycznie od zera do kompaktowej, ale jednak widocznej sceny.

Poszerzenie pola sztuki to osiągnięcie, które ma swoją cenę; opłatę trzeba uiścić w walucie nudy. Więcej sztuki oznacza więcej szans dla wybitnych indywidualności i świetnych pomysłów, ale dopiero w drugiej kolejności. W pierwszej przynosi większą ilość słabych projektów, niekoniecznych wystaw i publicznej obecności drugorzędnych artystów. Obniżenie średniego poziomu to zło konieczne, nieuchronny skutek uboczny rozwoju życia artystycznego, który to rozwój jest generalnie dobrą rzeczą. W przyszłości współczesny, trójwymiarowy obraz sceny artystycznej spłaszczy się i wyostrzy. Nadwyżka rzadkiej w konsystencji treści generowanej przez skłonny do nadprodukcji przemysł artystyczny odparuje, na sicie zostaną rzeczy ważne. W końcu z naprawdę dalekiej perspektywy zostają już tylko same arcydzieła; wystarczy wejść do jakiegokolwiek muzeum prezentującego sztukę renesansu. Nie ma słabych artystów renesansu – zostali w renesansie. Przypomina mi się przy tej okazji wizyta w Sofii sprzed paru lat. Odwiedziłem wówczas Institute of Contemporary Art – taką bułgarską Fundację Galerii Foksal, niezależną organizację, operującą na intelektualnym i organizacyjnym poziomie globalnego art worldu. W Instytucie nie ma „nudnych” artystów, wszyscy są ciekawi. Okazuje się jednak, że są to zarazem w zasadzie wszyscy ciekawsi artyści z Bułgarii. W kraju nad Morzem Czarnym, odwrotnie niż w Polsce, infrastruktura artystyczna zamiast się rozwinąć, zwinęła się – po transformacji liberalno-oligarchiczne rządy pozwoliły jej po prostu uschnąć i rozpaść się. W rezultacie artystycznie trudno jest się nudzić w Sofii, trudno trafić na nudną wystawę sztuki współczesnej, bo w ogóle trudno jest trafić na jakąkolwiek wystawę takiej sztuki. 

Konsekwencje poszerzenia pola sztuki idą jednak dalej niż statystyczny wzrost szans nadziania się na słabą pracę, artystę, wystawę. W poszerzanym polu szybciej i wyraźniej ujawniają się generalne słabości życia artystycznego. Sztuka współczesna w Polsce nie nadąża na przykład za własną retoryką. Koniec awangardy ogłaszano wielokrotnie, ale na poziomie retorycznym paradygmat awangardowy wcale nie został przekroczony, a w każdym razie nie została odwołana awangardowa obietnica. Zgodnie z nią sztuka ma nieustannie przekraczać samą siebie i społeczne ramy, w których funkcjonuje, nie mówiąc o zbiorowych wyobrażeniach. Tymczasem wydaje się, że duch awangardowy sczezł naprawdę, przynajmniej na razie – a już na pewno zbladł. Polscy artyści nie dają rady utrzymać tempa, wystarczającego, by nieustannie coś przekraczać. Obiecana wywrotowa energia gdzieś się rozprasza. „Co widać” – pytali (a właściwie stwierdzali) kuratorzy MSN na ostatnim wielkim salonie polskiej sztuki. Widać było raczej konserwę niż wywrotowy ferment. W podsumowaniu dorobku artystycznego ostatniej ośmiolatki Maria Poprzęcka zarzuca sztuce polskiej brak ideowego kręgosłupa. „Nikt nie bluzgał ani po niczym nie walił – pisze pani profesor. – Żadnej rewolty, najwyżej rewizje i resentymenty. Żadnej rewolucji, przeciwnie – rekonstrukcje. Żadnych rewelacji, za to dużo retrospekcji, reminiscencji, remiksów, restytucji, rekwizycji. (…) Czego nie było widać? Ideologii. Jakiejkolwiek”. Ciekawe, że na głód idei cierpi właśnie szanowana akademiczka, a nie jakaś młoda, gniewna gorąca głowa. Ciekawe, ale może nie aż tak znów zaskakujące. Komu zdarzyło się chodzić na przykład na ostatnie demonstracje KOD, ten pewnie zauważył, że stawiają się na nich licznie ludzie w moim wieku (40+), ludzie starsi, małżeństwa po trzydziestce z małymi dziećmi, ale dwudziestolatków jakoś brakuje – ideowe wzmożenie i wspólna sprawa zdają się ich (na razie?) zbytnio nie podniecać. Trzeba szanować obojętność, ale przyznajmy – jest nudna. I jest także syndromem nudy.

Sztuka działa w szarej strefie, rozciągającej się w podejrzanej przestrzeni między rozrywką a filozofią, nauką, nawet religią. To skąpane w półcieniu terytorium to miejsce ciekawe właśnie przez swoje niedookreślenie – nie ma tu sztywnych reguł i można zrobić rzeczy niemożliwe w innych zakątkach pola symbolicznego, ze względu na obowiązujące w tych zakątkach sztywne reguły. To dlatego do sztuki tak chętnie ciągną dysydenci ze świata teatru, dizajnu czy architektury. Znów jednak coś za coś. Świat sztuki przez swoje niedookreślenie jest ciekawy, ale zarazem niebezpieczny. Sztuka, nie będąc ani tym, ani tamtym, ryzykuje bycie niczym. Do tego w odróżnieniu od muzyków, czy filmowców, artyści nie mają pewności, do kogo przemawiają. Do publiczności nowych instytucji? Do kuratorów? Do kolekcjonerów, którzy ich kupują? Uprawianie dyscypliny, której granic nie da się określić i której wyobrażenie o odbiorcy jest mgliste, a nawet wewnętrznie sprzeczne, łatwo może popychać w pułapkę wypowiadania się o niczym; pisałem o tym na łamach dwutygodnik.com pod koniec zeszłego roku, komentując ostatnią wystawę konkursową Spojrzeń. W swego rodzaju anomii, która panuje w świecie sztuki, nie tyle rośnie przyzwolenie na transgresje, ile wzrasta tolerancja na formalizm, „sztukę artystyczną”, jak ktoś to ładnie nazwał. Sztukę, która nie opowiada ani świata, który jest, ani spekulacji na temat światów alternatywnych, ani nawet świata wewnętrznego artysty – lecz relacjonuje samą siebie, własne formy i obecność.

Poczucie zwolnienia ze zobowiązania do podejmowania ważnych (a czasem wręcz  jakichkolwiek) pozaartystycznych tematów jest w najnowszej sztuce polskiej postawą, która nie szuka dla siebie innego usprawiedliwienia niż artystyczna autonomia, kategoria skądinąd przecież dyskusyjna. Pytanie „o czym właściwie to jest” uchodzi za niestosowne. Doświadczyła tego Karolina Plinta, która w swojej głośnej recenzji takie niestosowne pytanie zadała Honzie Zmojskiemu, wobec jego prac wystawionych wspólnie z Robertem Maciejukiem w Zachęcie. Zaczepka Plinty mogła być początkiem interesującej dyskusji. Niestety, Plinta niestosowne pytanie zadała także niestosownym, agresywnym tonem, więc zamiast polemiki wokół sztuki Honzy rozpętała się debata na temat tonu i manier krytyczki oraz kondycji krytyki w ogóle. Odpowiedzi na pytania „o czym właściwie i po co to jest” nie było, a mogłyby przecież być ciekawe i – nie przesądzam – może nawet przekonujące. Zamiast nich Plinta usłyszała napomnienie, aby nie czepiać się czeskich korzeni artysty i w ogóle odpuścić sobie wycieczki ad personam. Rozeszło się po kościach.

Zarzut deficytu idei może być słuszny wobec artystów, ale jeszcze słuszniejszy wobec instytucji, które owych artystów biorą w swoją ramę. Prawy sektor polskiego życia artystycznego – niech na potrzeby tej opowieści jego uosobieniem będzie obdarzony silnym narodowokatolickim kręgosłupem dyrektor Galerii Arsenał w Poznaniu, Piotr Bernatowicz – imputuje wiodącym placówkom w Polsce lewicowe odchylenie w stronę politycznej poprawności, gender, kosmopolitycznej eurosocjaldemokracji itd. Pozory mylą jednak prawy sektor, lewicowość instytucji to mit. Słusznie zauważa niezastąpiony Jan Michalski, że biurokracja myśli nie ideologicznie, lecz abstrakcyjnie; biurokracja artystyczna nie jest wyjątkiem. Instytucje potrafią w równie abstrakcyjny sposób myśleć o sztuce abstrakcyjnej, jak o najbardziej konkretnym krytycznym realizmie – a także o ideach czy sprawiedliwości społecznej.

Socjologia poucza nas, że jedną z możliwych reakcji na stan anomii jest rytualizacja. Powtarzalność rytuałów jest zaś źródłem zarówno ukojenia, jak i nudy. Rytualne dyskusje to druga strona medalu, na awersie którego widnieje specyficzna bezprzedmiotowość artystycznych narracji. Jeszcze nie tak dawno narzekało się na, za przeproszeniem za niestosowne skojarzenia, dymy buchające z kominów memory industry. Fabryki tego przemysłu pracowały pełną parą na polu sztuki. W modzie była Zagłada. Oczywiście, wiele dzięki temu udało się przepracować i dowiedzieć. W końcu dyskusję otwierali artyści klasy Bałki. Kontynuowali ją jednak już twórcy pokroju Rafała Betlejewskiego, przemawiający raczej językiem eventów i projektów niż refleksji. Kiedy Betlejewski podpalał replikę stodoły z Jedwabnego, nadszedł dobry moment, aby jak Oskar Dawicki wykonać pracę pod tytułem „Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście”.

Dobra; w młodszym pokoleniu polskich artystów bardzo wielu mogłoby zrobić taką pracę jak Dawicki, temat się wyczerpał, choć zanim to zrobił, obrósł w dość gruby kożuch średniej sztuki. Jeżeli jednak nie o Zagładzie, to o czym ma być sztuka? O modernizmie, którego celebrowanie przybiera równie rytualny charakter co obrzędy przemysłu pamięci? Dużym tematem pierwszych dwóch dekad transformacji w Polsce były emancypacyjne dyskursy mniejszości, ale nawet te wątki zdają się rwać. Artystek deklarujących twardą świadomość feministyczną jest jakby mniej, Karola Radziszewskiego od dziesięciu lat nikt nie spróbował zrzucić z pierwszego miejsca na podium dla artystów queer. Zostaje jeszcze posthumanizm, emancypacja zwierząt, rzeczy, nie-ludzkich bytów, ale ludzie mają jednak problem, żeby naprawdę głęboko zaangażować się w nie-ludzkie sprawy. Więcej energii wyzwala emancypacja – ekonomiczna i społeczna – samych artystów. Projekty na temat prekarności artystów, „ciemnej materii sztuki”, dyskusje na temat relacji rynku i instytucji, postrzegania twórczości w kategoriach stosunków pracy – te i pokrewne tematy zlewają się w wartki nurt jednej z najżywotniejszych narracji w polskiej sztuce współczesnej. Stają się tematem prac, wystaw, debat i spotkań panelowych w muzeach. Jest w tym jakaś ironia, że sztuka wchodząc w obszar spraw społecznych, ostatnio najbardziej zainteresowana jest sobą. Nie ma pewności, czy publiczność podziela to zainteresowanie; niewykluczone, że może się jednak trochę nudzić.

Instytucje są sobą nie mniej zainteresowane niż artyści, możne nawet bardziej. Szukam zapowiedzi ekscytujących wydarzeń rozpoczętego roku – i trafiam na coś takiego: „Pierwsza połowa 2016 roku w Bunkrze Sztuki będzie okazją do przyjrzenia się historii tej instytucji, jak i samej historii wystawiennictwa. 4 marca rozpocznie się wystawa «Z mojego okna widać wszystkie kopce», poświęcona początkom Bunkra Sztuki, jego relacjom z lokalnym środowiskiem artystycznym oraz samemu budynkowi, zaprojektowanemu przez Krystynę Tołłoczko-Różyską. Wystawa będzie łączyć materiały archiwalne z nowymi pracami wykonanymi przez zaproszonych artystów, dodatkową atrakcją będzie także możliwość podziwiania odsłoniętych okien górnej galerii, zasłoniętych przez ostatnie 20 lat”. Jasne, fragment jest wyrwany z kontekstu, nie ma powodu sądzić, że projekt Bunkra będzie nudny, ale jednak obietnica podziwiania odsłoniętych okien galerii, które przedtem były zasłonięte, niekoniecznie należy do tych wizji, których urzeczywistnienia naprawdę nie mogę się doczekać.

Skoro jednak nie okna galerii, to co? Jaś Kapela zapytany w wywiadzie przez Karolinę Plintę, „co młody artysta powinien zrobić, żeby zaistnieć w sieci i odnieść sukces?”, odpalił zaskakująco:Bardziej zainteresować się ludźmi. Przyjrzeć się temu, co ludzie robią w internecie. Nie bać się popu. Przestać fiksować się na tym, że się robi sztukę”. Nie fiksować się tak strasznie na robieniu sztuki? Bardziej zainteresować się ludźmi? Ciekawa myśl, nośna chyba nie tylko w stosunku do działań artystycznych w sieci, ale dla praktyk artystycznych w ogóle. Jasia Kapeli przepis na sukces w sztuce bez wątpienia będę miał w pamięci, podziwiając odsłonięte okna Bunkra Sztuki – i czekając aż Bunkier i inne instytucje wypełni jakaś ożywcza treść, np. o ludziach.

Plagą każdej dziedziny kultury są tendencje, nurty, z którymi można bezrefleksyjnie płynąć – każdej z wyjątkiem sztuki współczesnej. Tu tendencją jest wyjątkowo brak tendencji, antynurt, który swoim szumem usypia (i nudzi) jeszcze mocniej, niż operowanie zużytymi kliszami. Być może sztuka pada (chwilowo?) ofiarą własnej energii w poszerzeniu swoich granic; udało się je poszerzyć tak, że nurt rozlewa się w rozległą, ale płytką i bezforemną kałużę. Do dyspozycji jest mnóstwo form, ale wszystkie już lekko używane.

Niedawno rozmawiałem z Piotrem Uklańskim, artystą, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest nudny. Zapytałem go, czy biorąc pod uwagę, że niedługo stuknie mu pięćdziesiątka, zastanawiał się nad sobą w przyszłej roli „starego artysty”. „Czekam na młodego mordercę, który zapuka do moich drzwi, by udusić ojca – odparł Piotr. – To, że kiedyś zapuka, jest nieuniknione”. Nieuniknione? No nie wiem. W Polsce już od bardzo dawna nie dochodziło do duszenia „ojców”. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest oczywiście sam Uklański, który w kontrowersyjnym projekcie „Polska neoawangarda” trochę jednak dusił. Generalnie jednak ojców się w polskiej sztuce najnowszej raczej szanuje, podobnie zresztą jak starszych braci i siostry; z przeszłości się czerpie, a w teraźniejszości po prostu trzeba się odnaleźć. Zamiast pokoleniowych sporów trwa raczej wcielanie coraz to nowych jednostek do ogólnej masy sztuki współczesnej. Czy masa ta ma szansę stać się krytyczną, nie jest wiadome. A oczekiwanie na nowy paradygmat trochę się już dłuży.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.