Podobno kiedyś artyści kochali swoje ojczyzny. Dziś z dawnego afektu w najlepszym razie pozostało love-hate relationship. Artyści generalnie męczą się w prowincjonalnych, zbyt często zalatujących konserwą, starych ramach ojczyzn. W tej sytuacji fakt, że wystawa „Ojczyzna w sztuce” w krakowskim MOCAK-u jest doświadczeniem męczącym, nie powinien właściwie zaskakiwać. Haczyk polega jednak na tym, że męczy nie tyle odmienianie pojęcia „ojczyzna” przez przypadki, liczby i rodzaje, ile wizyta w krakowskiej fabryce sztuki, w której publiczność występuje w roli trybika wytwarzającej wystawy maszynerii.
*
„Ojczyzna w sztuce” męczy tym bardziej, że jest kolejnym odcinkiem maratonu wystaw na tematy narodowo-polskościowo-ojczyźniane. Czy ostatnim? Do końca jubileuszowego roku 2018 wciąż jest daleko; to i owo jeszcze może się zdarzyć. Wiele jednak mamy już za sobą. Była polskość wyklęta (utrzymana w poetyce dobrej zmiany wystawa „Historiofilia”), polskość dumna z samej siebie („#dziedzictwo” w Muzeum Narodowym w Krakowie), polskość queerowa (wystawa „Dziedzictwo” w Pałacu Kultury w ramach festiwalu Pomada), polskość feministyczna („Polki, patriotki, rebeliantki”), a także „Późna polskość” (za tę ostatnią sam biorę zresztą współodpowiedzialność).
MOCAK serwuje zatem „Ojczyznę w sztuce” publiczności solidnie nakarmionej ojczyźnianą tematyką. Tytułowa ojczyzna to nie tylko nasza ojczyzna, lecz również ta pojęta w sensie ogólnym. Z poszerzeniem pola walki w MOCAK-u jest jednak tak, że chciało się dobrze, a wyszło jak zwykle. Zamiast zuniwersalizować polskie przeżywanie ojczyzny, na wystawie dochodzi do spolszczenia uniwersalnego pojęcia; ojczyzn jest wiele, ale wszystkie są takie same – i w mocakowskiej perspektywie wszystkie przypominają naszą, jakby z chocholego kręgu polskości nie było wyjścia. Nawiasem mówiąc, chocholi taniec wymyślono w Krakowie. Przypadek?
*
Ojczyzna w sztuce
Kuratorzy: Delfina Jałowik, Maria Anna Potocka, Agnieszka Sachar, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Kraków, do 30 września 2018
„Żużel w sztuce” – tak brzmi tytuł wystawy otwartej niedawno w Miejskim Ośrodku Sztuki w Gorzowie Wielkopolskim. Wiadomo; mamy w Polsce kilka miast, w których żużel przeżywa się bardziej niż piłkę. Gorzów jest jednym z nich. Wystawa zaś to ukłon, który kurator Dawid Radziszewski składa lokalnym tradycjom średnich ośrodków rozkochanych w motorach. Przy okazji wykonuje też skinięcie głową w stronę Krakowa. W dawnej stolicy Polaków, przeciwnie niż w Gorzowie czy Tarnowie, żużel nie ma co się równać z futbolem, który traktowany jest tu tak poważnie, że dyskutuje się o nim maczetami. W równie nieprzejednany sposób krakowski MOCAK przywiązany jest do wystaw z cyklu „coś w sztuce”. Na inaugurację muzeum pokazało „Historię w sztuce”, potem były między innymi „Zbrodnia”, „Medycyna”, „Ekonomia”, „Sport” „Gender” – wszystko w sztuce. Krytyka nigdy nie była łaskawa dla tej serii. Podkpiwano, że jak tak dalej pójdzie, MOCAK pokaże „Sztukę w sztuce”. Z tą instytucją żartów jednak nie ma; wystawa pod takim tytułem odbyła się w zeszłym roku.
Widok wystawy / dzieki uprzejmości MOCAK-u
Z „Ojczyzną w sztuce” wyszło jak zwykle między innymi dlatego, że mocakowski format wystaw „czegoś w sztuce” jest z swej istoty antydyskursywny. W pokazach z tego cyklu zawsze jest mnóstwo prac. „Ojczyzna w sztuce” nie jest wyjątkiem; ekspozycja ciąganie się bez końca, ale donikąd nie prowadzi. Masa nagromadzonych artefaktów jest krytyczna, jednak do eksplozji sensu nie dochodzi. Podobnie jak poprzedniczki, i ta wystawa została zrobiona metodą „na ikonografa”; jeżeli w pracy jest motyw kojarzący się z tytułowym pojęciem, praca zawisa na ścianie. Kiedy kończą się ściany, kończy się wystawa.
Tymczasem do końca daleko, a na początku wisi Matejko. Naprawdę jesteśmy w Krakowie, chociaż „Zakuwanie Polski” (przez zaborców), które oglądamy w MOCAKU to tylko faksymile. W kuratorskim statemencie autorki wystawy Delfina Jałowik, Agnieszka Sachar oraz, last, but not least, dyrektorka instytucji Maria Anna Potocka, deklarują: „Naszą ojczyzną jest dziś cały świat”. Tym światem na początku okazuje się jednak Polska. Długo jej nie opuszczamy. Łódź Kaliska zajmuje się krytycznie elementarzem i „Wyznaniem wiary dziecięcia polskiego”, czyli wierszykiem „Polak mały”. Paweł Kowalewski bierze na warsztat godło, Aleksander Janicki i Oskar Dawicki – inwokację, a Monika Drożyńska hymn. Włodzimierz Pawlak w ikonicznym obrazie pokazuje, jak „Polacy formują flagę narodową”. Marcin Maciejowski maluje na płótnie „Granice głupoty”, które pokrywają się z granicami państwowymi Polski; poza granicami nie ma nic, bo Polska jest tu nie zieloną, lecz samotną wyspą, wyrwaną z kontekstu. Generalnie artyści robią to, co robili na innych wystawach o polskości, często zresztą, jak w wypadku Drożyńskiej, Michała Budnego, Oskara Dawickiego czy Krzysztofa M. Bednarskiego za pomocą tych samych prac: próbują nadwątlić monolit narodowej tożsamości przez różne zabiegi dekonstruujące – usiłują nie tyle rozkuć zakutą Polonię zacytowaną z Matejki, ile wyzwolić polską świadomość z okowów zbyt ciasnego na dzisiejsze czasy pojęcia ojczyzny. Czy im się udaje? Do pewnego stopnia oczywiście tak. Konstruowane w wieku XIX i na początku XX pole symboliczne modernistycznego państwa narodowego jest w procesie powolnej dekonstrukcji i transformacji. Jeszcze 100 wystaw takich jak „Ojczyzna w sztuce”, a Matejkowska Polonia w końcu zrzuci postromantyczne okowy i pójdzie na manifę, zawrze związek partnerski z osobą tej samej płci o innym niż biało-różowy kolorze skóry, albo zajmie się karierą.
Jak oderwać się od peletonu podobnych wystaw, zamiast wlec się na jego końcu? Szansą „Ojczyzny w sztuce” była nie tyle ucieczka do przodu, ile skok w bok, czyli przeniesienie ciężaru dyskusji z kwestii tożsamości na dyskurs przestrzeni. Ojczyzna jest terytorium przodków, ziemią, przestrzenią języka, krótko mówiąc miejscem. I rzeczywiście, są w MOCAK-u artyści, którzy wybierają się na badania terenowe. Co ciekawe postawa, którą przyjmują, rzadko przypomina figurę tubylca, który świeżym okiem spogląda na rodzime terytorium. Wyjątkiem jest Józef Robakowski, który w epickiej (i znanej wszystkim na pamięć), pracy „Z mojego okna” całymi latami wideofilmuje z tytułowego miejsca małą ojczyznę rozpościerającą się u stóp łódzkiego bloku. Znacznie częściej jednak artyści patrzą z perspektywy etnografów, którzy eksplorują egzotyczny ląd. Nie wykluczają przy tym, że ową terra incognita mogą zamieszkać ludożercy. Czasami zresztą obawy te nie są zupełnie bezpodstawne.
Wojciech Wilczyk przypomina „Niewinne oko”, projekt fotograficzny sprzed dziesięciu lat, w którym dokumentował prowincjonalne polskie synagogi, ocalałe z Zagłady, ale teraz przerobione na kina, skupy złomu, a nawet szalety – lub po prostu popadające w ruinę w pozornym, bo w rzeczywistości nabrzmiałym wypartą pamięcią, zapomnieniu. Pod zdjęciami artysta umieszcza krótkie teksty, reportażowe opisy sytuacji, które towarzyszyły wykonywaniu fotografii. Najczęściej to dialogi z miejscowymi, nierzadko podpitymi i równie nierzadko kończące się antysemicką puentą oraz wypytywaniem fotografa, czy nie chciałby zostać pobity. Łukasz Skąpski fotografuje „Gray cubes” – szare pudełka, PRL-owskie wille wbudowane w tzw. polskim stylu obronnym. Z kolei Władysław Hasior kolekcjonował zdjęcia propagandowych sloganów, od których roiło się w PRL-owskiej przestrzeni publicznej, zwłaszcza tej prowincjonalnej; najbujniej występowały w epoce gierkowskiej. Ale zaraz: Hasior? PRL-owski agit-prop? Edward Gierek? Hasiorowskie przeźrocza same w sobie są bardzo ciekawe, podobnie jak utrwalone na nich przykłady oficjalnej sztuki w przestrzeni publicznej ancien regime’u, nieoczywiste zarówno w formie, jak i treści. Na przykład takie hasła jak „Aby żyć dostatniej, nie bądź widzem w grze o jutro”, albo „Umieć pracować to umieć żyć” brzmią dla współczesnego ucha inspirująco przewrotną nutą. Ich obecność na „Ojczyźnie w sztuce” rodzi jednak konfuzję: co jest właściwie przedmiotem tej wystawy? Kiedy i gdzie znajduje się tytułowa ojczyzna? W zglobalizowanej płynnej rzeczywistości XXI stulecia? Czy pół wieku temu, za żelazną kurtyną, w czasach zimnej wojny? W PRL-u, w którym żyli bohaterowie przypominanych ni z tego, ni owego obrazów Edwarda Dwurnika z cyklu „Sportowcy” – satyryczno-groteksowych scen z życia gierkowskich chłoporobotników, którzy na płótnach malarza nic tylko się obijają i są wiecznie pijani?
Tak oto Mocakowska ojczyzna zaczyna się rozłazić między coraz mniej aktualnymi obrazami PRL-u a teraźniejszością. Gorzej, że równie niefrasobliwie kuratorki MOCAK-u podchodzą do kluczowych dla swego przedsięwzięcia pojęć. Zdają się być przekonane, że terminy „państwo” i „ojczyzna” są wymienne w obie strony i znaczą właściwie to samo. Dlatego, choć na wystawie zdarzają się prace o ojczyznach (dużych i małych), to jeszcze więcej jest emblematów państwowych, godeł i przede wszystkim flag. Aż gęsto tu od sztandarów, zresztą nie tylko biało-czerwonych. W pewnym momencie polska zona „Ojczyzny w sztuce”, choć rozległa, jednak się kończy; i zaczyna się część międzynarodowa... „Artyści już dawno przeszli na globalny model ojczyzny” – twierdzą autorki wystawy. W jej układzie tego jednak nie widać. Sytuacja, w której prace polskie byłoby zestawione z dziełami międzynarodowych uczestników, to wyjątki potwierdzające regułę, zgodnie z którą świat dzieli się na Polskę oraz całą resztę, która Polską nie jest. Mamy więc i obrazy innych ojczyzn, i mnóstwo „ichnich” flag, przede wszystkim amerykańskich. Dlaczego? Ja nie potrafię zrekonstruować kryteriów, które rządziły wyborem prac na wystawę, ale jednego jestem pewien: nie należał do tych kryteriów zamiar wyartykułowania jakiejś wyraźniejszej myśli na temat aktualizacji pojęcia ojczyzny.
*
MOCAK przylega do fabryki Schindlera – atrakcji ściągającej tłumy turystów podążających śladami Zagłady i filmu Spielberga. Zresztą i samo muzeum jest laureatem takich nagród, jak laur w konkursie „Polska pięknieje – 7 cudów funduszy europejskich” czy tytuł Najlepszego Produktu Turystycznego przyznawanego przez Polską Organizację Turystyczną (za rok 2015). Produkty najlepiej wytwarza się w fabrykach, i rzeczywiście projektujący kompleks MOCAK-u Claudio Nardi nawiązuje do architektury przemysłowej, dobrze komponującej się z Schindlerem po sąsiedzku. Oczywiście to taka fabryka na niby, industrialna scenografia, jak loft, albo korpo, które uwypukla swój aspekt kreatywny. Produkuje się tu jednak naprawdę. Pytanie tylko, co jest wytwarzane? Dyskurs czy produkty?
Zanim odpowiemy na pytanie, wypada zaznaczyć, że czas spędzony na „Ojczyźnie w sztuce”, to nie jest czas stracony. Wystawa jest masywna, bierze w niej udział blisko setka artystów; niektórzy wybitni. Jak mogłoby zatem zabraknąć prac, dla których warto być w MOCAK-u? Hit berlińskiego biennale sprzed dwóch lat, kapitalne „Muzeum Szczęśliwości” Simona Fujiwary albo genialny dyptyk Roberta Longo z kreśloną węglem amerykańską flagą – wystarczą dwie prace, a cenę biletu już mamy zamortyzowaną z nawiązką. Takich diamentów jest jeszcze kilka, ale świecą raczej na przekór wystawie niż jej odbitym blaskiem. To nie jest pierwszy projekt z serii „coś w sztuce”, który widziałem, ale za każdym razem jestem zaskoczony, jak sztuka „siada” i gaśnie w cieniu tego formatu. Na te wystawy można spojrzeć jak na alegorię ostatecznej instytucjonalizacji sztuki – sytuacji, w której dzieła jawią się przede wszystkim jako paliwo napędzające muzealną maszynę. W konsumpcji jej produktów nie pomaga pojęciowy bałagan panujący w wystawowy dyskursie. Nie pomagają również słynne mocakowskie tabliczki z komentarzami do prac, w których instytucja autorytatywnie obwieszcza, co „poeta miał na myśli”. Dyrektorka MOCAK-u, Maria Anna Potocka, to twarda osoba; jedna z tych, co to kulom się nie kłaniają. Ostrzał krytyki wymierzony w zbiorówki z serii „Coś w sztuce” od lat wytrzymuje bez zmrużenia oka. Lubi powtarzać, że te wystawy nie są robione po to, aby podobały się kuratorom i krytykom, tylko dla publiczności. Chodząc po MOCAK-u, nie umiałem uwierzyć w tę troskę o zwykłego widza. Patrząc na zbiór prac gęsto wypełniających ściany MOCAK-u, nie potrafiłem również uwierzyć, że ten projekt powstał z jakiegoś szczególnego przejęcia pojęciem ojczyzny, sztuką, czy też ojczyzną w sztuce. Na dydaktyczne tabliczki można przymknąć oko; na niespójności w kuratorskim koncepcie też. Tym, co naprawdę uwiera mnie w „Ojczyźnie w sztuce” jest beznamiętność tego pokazu. Muzeum jest po to, żeby produkować produkty, produktem jest wystawa, dzieła sztuki są po to, aby na niej wisieć i stać, temat służy temu, żeby zdecydować, które powiesić i postawić, a zadaniem publiczności jest chodzić i je oglądać. System działa. Tylko po co?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).