„Nie uznaję wartościującego podziału na mięso ludzkie oraz pozostałe” – mówi Monika Zawadzki. Za słowami idą czyny. Artystka robi wystawę, na której rozprawia się, bagatela, z człowieczeństwem, a właściwie z jego uroszczeniami. Pokaz nazywa się „Bydło”. Zawadzki wykonuje na nim ledwie kilka gestów, stawia tylko kilka znaków – ale każdy jest tak mocny, że niemal brutalny i odbija się gromkim echem w świadomości widza. Wystawa Zawadzki jest czarna, gęsta, surowa i pełna emocji; po prostu świetna.
Gdzie jest Zawadzki? – zastanawiałem się na wystawie „Co widać” w MSN. Wiem, wiem; budowanie wirtualnych salonów odrzuconych z wystawy w Muzeum to jałowa zabawa. Monika Zawadzki nie jest jedyna; lista ciekawych, ba, wybitnych postaci, których nie widać na „Co widać” ciągnie się długo. Po co więc pytać akurat o tę artystkę?
Monika Zawadzki. Bydło
kuratorka: Maria Brewińska, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa, do 18 maja.
Odpowiedzią jest „Bydło”. Zawadzki jest niewidzialna na „Co widać”, ale za to świetnie widoczna w Zachęcie. Jej prac nie da się przegapić, nie można ich minąć ot tak sobie – i to nie tylko dlatego, że są wypisane czarno na białym w pustych salach, ani nawet nie dlatego, że są monumentalne. Chodzi o intensywność, z jaką artystka artykułuje swoje wypowiedzi, o ich emocjonalną gęstość, a najbardziej o to, że swój dyskurs wyprowadza z ontologicznej koncepcji radykalnie różnej od wyobrażeń, którymi intuicyjnie posługujemy się w życiu codziennym.
Wśród bogactwa praktyk artystycznych może najbardziej rozpowszechniona jest praktyka zawracania ludziom głowy. Te wszystkie projekty, które sami artyści snują z najwyżej połowicznym przekonaniem, fascynacje, którymi fascynaci entuzjazmują się jedynie ironicznie i z dystansem, zmagania podejmowane bez woli zwycięstwa, wystawy, które dotykają pewnych problemów, ale żadnego porządnie nie naciskają... Codzienne życie artystyczne składa się przede wszystkim z takiego zawracania głowy; nawet na wystawie w MSN-ie – skoro już o niej była mowa – można od takich niekoniecznych propozycji dostać niezłego zawrotu głowy.
Monika Zawadzki, Krowa, 2014, fot. Marek Krzyżanek
A Zawadzki? Cóż, ona głowy nikomu nie zawraca. Ona głowę odcina od tułowia i wrzuca do garnka, żeby ją ugotować.
Zawadzki patrzy na świat inaczej niż większość z nas. Tam gdzie inni widzą ludzi – na przykład cieszących się środowiskowym uznaniem artystów, albo zupełnie anonimowych widzów wystawy „Bydło” – ona dostrzega mięso. Gdy my mówimy o mięsie, ona mówi o masie. Kiedy inni zastanawiają się nad sensem życia, Zawadzki przekonuje do docenienia sensu śmierci. I całą tę filozofię – swoje spojrzenie – wykłada w kilku dosadnych obrazach. Jak ona to robi? Bardzo prosto. Sama opisuje swoją wystawę takimi oto rzeczowymi słowy:
„Grupa znaków — pięć nowych rzeźb oraz mural z 2006 roku — umieszczonych niezależnie od siebie w galerii. Rzeźby są silnie zgeometryzowane i powstają w wyniku najprostszego przeniesienia płaskich form do przestrzeni. Wykonane z żywicy epoksydowej mają malarską, smolistą powierzchnię. Zarówno obiekty, jak i mural są w kolorze czarnym”.
Czarna plama
Czy Monika Zawadzki jest artystką wybitną? Ja przychylam się do takiego poglądu, ale sprawa jest w fazie krytyczno-instytucjonalnych negocjacji. Co innego pozycja Zawadzki jako graphic designerki; tu już raczej nie ma o czym dyskutować. Mówimy o jednej z najciekawszych polskich projektantek i plakacistek pokolenia trzydziestolatków. Co ciekawe, osiągnęła swoją pozycję, operując praktycznie tylko dwoma narzędziami: typografią i czarną, płaską plamą. Sytuacje, w których sięga po bogatszy arsenał środków, są tylko wyjątkami potwierdzającymi regułę.
U Moniki Zawadzki na początku jest więc plama. W projektach graficznych artystka potrafi z niej zrobić wszystko, co zechce: kształty, ciała, przedstawienia, metafory, całe narracje.
Czarna plama jest także figurą organizującą wszystkie prace na wystawie „Bydło”. Rzeźby Zawadzki to czarne plamy, którym dodała objętości i ciężaru – zmaterializowane znaki. Podobnie jak w projektach plakatów, Zawadzki modeluje z czarnej magmy komunikaty, które wwiercają się w mózg. Czarną kiełbasę wielkości maciory, do której przyssane są „młode”, małe kiełbaski-oseski. Krowę powieszoną za szyję na grubym stryczku. Stojącego na baczność człowieka, którego odcięta głowa została wrzucona do garnka wypełnionego czarną materią. „Autoportret” zrealizowany w formie rzeźbiarskiego dyptyku. Jego pierwsza część to przedstawienie nadnaturalnej wielkości kciuka, z którego odcięto opuszek. Część druga to sam opuszek: „odcięty fragment ciała w abstrakcyjnym kształcie (niewielki ścinek kuli)”, jak pisze Zawadzki. Są jeszcze „Błony”: trzy figury geometryczne „koło, trójkąt i kwadrat (jako kształty podstawowe i komunikujące ideał) skonstruowane kolejno z wybranych części ciała człowieka — rąk, nóg i tułowia”. I wreszcie jedyna płaska praca na wystawie, kształt, któremu Zawadzki nie dodała objętości i ciężaru – monumentalny remake muralu z cyklu „Prawa dla ludzi i zwierząt”, który artystka po raz pierwszy namalowała w 2006 roku. Ten mural to wielka czarna plama, w której mieści się wszystko: fragmenty ludzkich ciał, zwierzęta, przedmioty, mięso, masa i miazga. Materia o różnym stopniu świadomości, zlewająca się w jedną synkretyczną całość.
Zanim jednak zobaczymy, co Zawadzki chce nam pokazać, należy jej wysłuchać. Zakładamy więc słuchawki, a komputerowy lektor odczytuje tekst, w którym autorka wyjaśnia, dlaczego i na jakich założeniach zrobiła „Bydło”. Nadmiar wyjaśnień potrafi zepsuć najlepszą zabawę, ale nie tym razem. „Bydłu” nie grozi demistyfikacja, bo po prostu nie jest oparte na żadnej mistyfikacji – i nie darmo tę wystawę urządziła artystka, która zawsze robi wszystko czarno białym. Nieprzypadkowo też jej credo wygłasza męski głos bezosobowego automatu. Zawadzki nie wierzy, aby jej tożsamość miała sama w sobie jakąś wyjątkową wartość. Takiej wartości nie ma także tożsamość tego, kto słucha Zawadzki.W ogóle, jak powiada zaprogramowany przez artystkę robot, za wielką wagę przywiązujemy do tego kim jesteśmy, uciekając jednocześnie od tego czym jesteśmy.
Zawadzki nie wierzy w wyższość człowieka nad jakimkolwiek innym „mięsem” (życiem) ani nad innymi formami skupienia materii. Antropocentryczną perspektywę odrzuca bez sentymentów i zbędnych ceregieli. „Ekspansywna i odrębna postawa człowieka w relacjach z pozostałą materią jest absurdalna” – twierdzi i namawia na pogodzenie się z „masą”, która jest po prostu wszystkim – jest światem. „Człowiek nie dostrzega wyższości rozpadu nad łączeniem, wierzy w możliwość opuszczenia obiegu poprzez rozwój w obrębie masy” – powiada Zawadzki i zamiast podejmowania prób zarządzenia światem, zaleca przyjęcie wobec niego uległej postawy. „Bycie uległym polega na zmianie podmiotowości oraz dobrowolnej rezygnacji ze świadomości własnej na rzecz tożsamości masy. Całkowite wyzwolenie mięsa ze stałego układu (śmierć) i uzyskanie właściwości masy (rozpad zbioru, oczyszczenie z nałożonych struktur, uzyskanie jednolitości z pozostałą masą) jest ewolucją, osiągnięciem najwyższego bytu”. Krótko mówiąc, aby wyzwolić się od urojeń na temat szczególnego miejsca człowieka w obrębie „masy”, należy umrzeć i w zgodzie z naturą rzeczy ulec spokojnie rozkładowi.
To doprawdy osobliwe doświadczenie: słuchać tego manifestu radykalnego monizmu w galerii sztuki. W miejscu będącym przyczółkiem artworldu, który cały jest na temat ego, osobowości, wyjątkowości i ekspansji. A także w miejscu, w którym w gruncie rzeczy rzadko komu zdarza się powiedzieć coś na serio, bez brania swoich słów w nawias ironii, konwencji i gry.
Monika Zawadzki, Gotowana głowa, 2014 (fragment) / fot. Marek Krzyżanek
Monika Zawadzki bez wątpienia jest kosmitką. Kto inny jak nie Obca, mógłby zachwalać ludziom dobrowolną rezygnację z antropocentrycznej wizji świata? Albo zaprzyjaźnienie się z perspektywą rozkładu i rozpuszczenia indywidualnej świadomości, tak drogiej każdemu, w masie bytu? Oprócz kosmitów, coś takiego mógłby może głosić jeszcze jakiś wschodni mistrz. „Bydło” pachnie ontologicznym, ba, gorzej nawet, etycznym wysiłkiem, którego, umówmy się, raczej nie jesteśmy gotowi podjąć.
Przekonania Zawadzki mają daleko idące konsekwencje artystyczne. W świetle tych przekonań czarne plamy nabierają innej gęstości, a ich czerń głębi. Tę czerń łatwo pomylić z minimalistyczną dyscypliną formalną, albo, za przeproszeniem, ze stylem. Wobec „Bydła” z niejakim zakłopotaniem orientujemy się jednak, że chodzi o coś poważniejszego. Z perspektywy Zawadzki ludzie, zwierzęta, rzeczy, mięso, miazga i masa – wszystko jest jednym. Dlatego właśnie tak łatwo przychodzi jej wydobywanie dowolnego kształtu z pramaterii czarnej plamy. A cała ta zainscenizowana na wystawie rzeźnia i masarnia – przemiana świń w kiełbasy, krowy w skazańca, fragmentaryzowanie, ćwiartowanie, dekapitowanie ludzkich ciał i rozpuszczanie ich w czerni – ta jatka nie służy perwersyjnemu pokazowi okrucieństwa, lecz obrazowaniu procesu wyzwalania się z formy i tożsamości.
Sztuka interesuje nas, ponieważ liczymy, że artyści zaproponują inne spojrzenie na świat. Tak deklarujemy, ale przecież nie bardzo wierzymy, że te oczekiwania się spełnią. Raz na jakiś czas zdarza się jednak ktoś taki jak Monika Zawadzki i taka wystawa jak „Bydło”. Ktoś, kto proponuje radykalnie inną, właściwie niemożliwą do przyjęcia perspektywę i potrafi ją pokazać za pomocą ledwie sześciu prostych, czarnych prac.