„Zajawka” opowiada o narodzinach hip-hopu na Śląsku. Muzeum Śląskie oddaje w ten sposób instytucjonalny hołd energii kultury, która powstawała poza instytucjami. Ale na tym nie koniec, bo „Zajawka” to jedna z najciekawszych wystaw o transformacji ustrojowej, jakie miałem okazję zobaczyć. Hip-hop okazuje się tu kluczem, który otwiera unikalną perspektywę spojrzenia na pejzaż niezwykłej krainy zawieszonej między realnym socjalizmem a globalizacją. Ta kraina wydaje się zaskakująco odległa, ale tym bardziej warto do niej wrócić; wywodzi się z niej przecież nie tylko śląski hip-hop, lecz również obecna rzeczywistość.
„Zajawkę” otwiera długi korytarz, jakby żywcem wyjęty z gierkowskiego mrówkowca. Sztuczne światło, ściany pomalowane w lamperię i gęsto pokryte tagami. Ta scenografia ma wprowadzić widza w atmosferę czasu i przestrzeni, w których rodził się hip-hop, postrzegany jako kultura „blokersów”.
Dalej natkniemy się jeszcze na stary PRL-owski kiosk, od zewnątrz cały w graffiti, a wewnątrz pełen hiphopowych magazynów z lat 90. Jest też przeniesiony wprost z podwórka trzepak, są zamienione w studia nagraniowe garaże i pokoik mieszkającego przy rodzicach hiphopowca, a nawet zaparkowany w salach Muzeum Śląskiego volkswagen Corrado. Auto jest oczywiście mocno przechodzone – produkcję tego „porsche dla ubogich” zarzucono w 1995 roku – ale ładnie podrasowane.
Na pierwszy rzut oka „Zajawka” wygląda jak owoc zwrotu narracyjnego, który podążając za światowymi trendami, wykonują polskie instytucje, od Muzeum Powstania Warszawskiego, przez Polin, po Muzeum II Wojny Światowej. Placówki zajmujące się muzealizowaniem pamięci kuratorują nie tyle kolekcje, ile doświadczenia zwiedzających, wciągając ich w sugestywne scenografie i immersyjne multimedialne przeżycia. Nowoczesne muzeum srogo marszczyło czoło i pouczało zwiedzających. Ponowoczesne uwodzi ich i zabawia; współczesny widz tak łatwo się nudzi!
Kurator wystawy, Szymon Kobylarz, to człowiek dobrze wyposażony w narzędzia do stworzenia wystawy, która teatralizowałby temat. Jako artysta wizualny zawsze lubił wychodzić z malarstwa w trzeci wymiar, ma na koncie wiele scenograficznych instalacji, biegle posługuje się zarówno makietą, jak i pełnowymiarowymi rekonstrukcjami miejsc, wnętrz i sytuacji.
Kobylarz, razem z pracownią Musk Kolektyw, która projektowała przestrzeń „Zajawki”, zrobił wystawę-instalację, ale na szczęście na tym nie poprzestał. Skądinąd efektowne scenografie są tylko ramą dla o wiele bardziej klasycznej muzealnej roboty. Z odrapanego korytarza wchodzi się do niezliczonych pokoików. Każdy kryje jakieś artefakty: kasety z ręcznie robionymi okładkami, odbijane na ksero ulotki pierwszych hiphopowych imprez, plakaty, wycinki, rękopisy, kopie archiwalnych fotek i unikalne materiały wideo, zgrane z VHS, prawdopodobnie w samą porę przed ostatecznym rozmagnesowaniem się
Zajawka. Śląski hip-hop 1993-2003
Muzeum Śląskie, Katowice, do 29 września kurator: Szymon Kobylarz
nośników. Oto owoc mrówczej pracy kuratora, który dostał kredyt zaufania od „bohaterów tamtych lat” i przekopał się przez złoża prywatnych zbiorów i nieformalnych archiwów twórców sceny hiphopowej pierwszej dekady transformacji. Trzeba tu zaznaczyć, że Kobylarz wiedział czego, gdzie i u kogo szukać. Jest śląskim eksgrafficiarzem i sam był zamieszany w wydarzenia, o których tu mowa. Budując wystawę, pracuje już jednak bardziej jak muzealnik niż insider zajawkowicz. Zebrane artefakty zostają pieczołowicie zmuzealizowane, umieszczone w gablotkach, sklasyfikowane, opisane i zadatowane. Tworzona oddolnie, niezależna kultura nie zawsze wychodzi obronną ręką z procesu instytucjonalizacji. Kobylarzowi udaje się jednak użyć muzealnych narzędzi i języka dla dobra sprawy; kurator obiektywizuje narrację o kulturze hiphopowej, ale unika zmumifikowania bohaterki tej opowieści.
„Sprawdź to! Już plemniki naszych ojców były raperami, dlatego kochamy tę muzykę, jesteśmy tą muzyką. (…) Uznaliśmy, że jeśli jesteśmy Polakami, to powinniśmy rapować dla polskich zwolenników tej muzyki, czyli po polsku. Postanowiliśmy być twardzi i ostrzy maksymalnie, takie też kawałki powstawały w błyskawicznym tempie i w dużych ilościach” – tak pisali założyciele Kalibru 44 w liście, który dołączyli do swojej pierwszej demówki. Kaseta demo jest na wystawie, list także, ręcznie napisany na kartce w kratkę. Kaliber powstał w 1993 roku i od tego momentu rozpoczyna się narracja wystawy.
Czy to było dawno? W kontekście „Zajawki” ważniejsza od pytania kiedy okazuje się kwestia, gdzie rodził się hip-hop.
Plakat zapowiadający pierwszą imprezę graffiti w pubie; wł: VAN
Oglądając wystawę, uświadomiłem sobie, że okres, który upłynął między końcem PRL a teraźniejszością, wyobrażałem sobie jako swego czasoprzestrzenne continuum. Jasne, rzeczywistość, która mieści się w tym continuum, ewoluowała, zmieniała się, ale nie tracąc swojej tożsamości. Tym bardziej zaskakująca była egzotyka pejzażu, na którego tle Kobylarz przedstawia narodziny hip-hopu. Kreśleniu tego tła kurator poświęcił bardzo wiele miejsca. Nic dziwnego, trudno o bardziej miejski fenomen niż kultura hip-hopu, która we wszystkich swoich przejawach, od graffiti, przez breakdance i skateboarding, po teksty i język, dzieje się na ulicy i opowiada o ulicy. Żaden gatunek muzyczny nie jest tak bezpośrednio zaangażowany w komentowanie codzienności i równie mocno osadzony w realiach.
W jakich realiach rodził się zatem hip-hop? Jest na „Zajawce” zdjęcie, które przedstawia podniszczony socmodernistyczny pawilon katowickiego kina Kosmos. Aura jest szara, kolory zbrudzone. Po ulicy toczą się maluchy. Scena jak z PRL, ale w Komosie grają „Jurassic Park”. Jest rok 1993.
W tym samym roku do dystrybucji wprowadzony zostaje „Doom”, który odmienia świat gier wideo. Na rynek komputerowy wchodzi procesor Intel Pentium, a do Polski wkraczają wielkie korporacje na czele z Unilever. W Katowicach otwiera się pierwszy Burger King, Wu-Tang Clan wydaje debiutancki album, Cypress Hill wypuszcza singiel „Insane in the Brain”, a Bogna Świątkowska zaczyna prowadzić w radio Kolor pierwszą w Polsce audycję o hip-hopie, „Kolor Szok”. Trwa zmiana dekoracji, jedne rzeczy z Polski znikają, inne się pojawiają. Kobylarz kapitalnie ilustruje ten proces, zestawiając ze sobą dwa materiały wideo. Jeden to teledysk Naughty by Nature do „Hip Hop Hooray”. Drugi przedstawia ostatni meldunek komendanta wojsk radzieckich, które dopiero w 1993 roku ostatecznie opuszczają Polskę.
W jednej z gablot wystawiony jest ośmiobitowy komputer C-64. W liście dołączonym do pierwszej demówki członkowie Kalibra 44 wspominają, że jako dzieciaki próbowali na takim sprzęcie programować bity. To była utopia, ale już na niewiele mocniejszych i niewiele mniej amatorskich Amigach pracuje połowa rodzącej się hiphopwej sceny.
Wystawa w Muzeum Śląskim jest, między innymi, opowieścią o wyjątkowej sytuacji, w której tytułowa zajawka wyprzedziła rynek. W jednym z przywołanych przez Kobylarza archiwalnych materiałów kandydujący na prezydenta Aleksander Kwaśniewski stawia na disco polo i lansuje się na scenie z zespołem Top One. Wyobraźnią młodych ludzi rządzi jednak MTV. Podsuwane przez nią wzorce trzeba zrealizować na własną rękę i samodzielnie odpowiedzieć sobie na pytanie, jak przetłumaczyć oryginalnie czarną kulturę na postkomunistyczne realia i co hip-hop ma znaczyć w Polsce, na śląsku, w Katowicach. Fascynujący jest ten przypadek oddolnej, spontanicznej globalizacji. Hip-hop przedstawiony przez Kobylarza jest kulturą DIY i samoorganizacji: plakat trzeba sobie narysować, studio nagraniowe zbudować w pokoju w bloku z wielkiej płyty, imprezę urządzić na nielegalu, a slang z czarnych gett przełożyć na własny żargon. Wkrótce Liroy sprzeda debiutancki album w nakładzie pół miliona egzemplarzy – na razie jednak hip-hop nie jest jeszcze biznesem, tylko czystą zajawką. Dziś rynek doszedł do perfekcji w zarządzaniu naszymi zajawkami i potrafi odgadnąć, o czym będziemy marzyć jutro, ponieważ sam te marzenia kreuje. W latach 90. machina kapitalizmu nie ma jeszcze takiego rozpędu. Nie nadąża, zostawia wolne przestrzenie i hip-hop wchodzi w jedną z nich z falą autentycznej kultury, w której podział na odbiorców i twórców jest zatarty; ludzie sami zaspokajają swój popyt. Zresztą społeczeństwo konsumenckie jest póki co w powijakach. Pamiętamy zdjęcie z Kosmosem; Polska jedzie w przyszłość, ale na razie jeszcze małym fiatem. Na jednym z archiwalnych zdjęć Kobylarz pokazuje ostatniego malucha, który schodzi z taśmy produkcyjnej; fotka pochodzi z roku 2000! Polacy mają kieszenie pełne pieniędzy, ale te są niewiele warte. W jednej z sal wystawowych pod sufitem wisi kupa forsy: stówki, pięćdziesiątki, niebieskie tysiące z Mikołajem Kopernikiem. W kalendarium, którym przeplatane są kolejne rozdziały „Zajawki”, kurator przypomina, że w 1995 roku pensja minimalna wynosiła dwa miliony czterysta tysięcy złotych. Za chwilę nastąpi denominacja. Na razie jednak, choć półki trzeszczą pod ciężarem towarów i PRL formalnie się skończył, to wszyscy wciąż mają w portfelach PRL-owskie zdewaluowane banknoty. W Warszawie górnicy, ojcowie, bracia i sąsiedzi śląskich hiphopowców biją się z policją; o tym też jest ta wystawa. Kwestia kosztów społecznych jest tematem wielu opowieści o transformacji, żadna z tych narracji nie była jednak budowana z tak horyzontalnej perspektywy jak hip-hop, który przyglądał się zmianom dosłownie z poziomu ulicy.
„Zajawka” pokazuje Polskę – i historię hip-hopu – z punktu widzenia Śląska, nie jest więc zaskoczeniem, że głównymi protagonistami tej opowieści są Kaliber 44 i Paktofonika. Ta ostatnia, trzy lata po samobójczej śmierci Magika, daje swój pożegnalny koncert w Spodku. Jest rok 2003; możemy zgodnie z sugestią Kobylarza przyjąć tę datę za cezurę, symboliczny koniec heroicznej epoki w dziejach hip-hopu na Śląsku. I przecież nie tylko tam. W tym samym roku Polska podpisuje traktat akcesyjny do Unii Europejskiej; jeszcze chwila i zostanie jej członkiem. Zaczyna się współczesność, kończy się transformacja – i kończy wystawa Kobylarza.
Podróż z Warszawy do Katowic jest jak przemieszczenie się z jednego shopping malla do drugiego. Wsiada się w centrum handlowym i wysiada w centrum handlowym; na początku i na końcu drogi czekają identyczne sklepy. Można by pojechać gdzie indziej, na przykład do Krakowa, ale i tam trafi się do malla. Sam nie wiem, co myśleć o tych podróżach, które przypominają kręcenie się w kółko po tych samych nudnych sieciówkach. Pamiętam wycieczki do Katowic w czasach, w których jeszcze grała Paktofonika. Dworzec nie był wtedy nudny. Brawurowa, choć katastroficznie brudna socmodernistyczno-brutalistyczna architektura stanowiła przestrzenną ramę dla czegoś w rodzaju faveli, która wyrosła w hali głównej, na glebie przedkorporacyjnego, dzikiego kapitalizmu lat 90. Labirynt sklepików i budek, w których sprzedawano, co tylko dało się zaimportować z Niemiec, smażono różne ptaki w sosie słodkokwaśnym, lano keczup i ciepłe, nierzemieślnicze piwo. W sumie sceneria bardziej azjatycka niż śląska, bardziej trzecioświatowa niż unijna, trochę też infernalna, bo wśród tych budek krążyło wiele ofiar transformacji – heroinistów, bezdomnych, obłąkanych – ludzi niewpuszczonych do konsumpcyjnego raju, strąconych do kapitalistycznego piekła. W roli diabłów występowały typy spod najciemniejszej gwiazdy, których również na ówczesnym dworcu nie brakowało.
Czy czuję ulgę, że prosto z pociągu trafiam teraz do centrum handlowego, w którym korporacje zaprowadziły swój globalny porządek? Podłogi są wymyte, ochrona pilnuje ładu; najlepsze i najgorsze, co może mi się tu przydarzyć, to kupienie jakichś niepotrzebnych, przecenionych spodni. To już jest zupełnie inne miasto, w każdym razie centrum Katowic, odczyszczone z sadzy, gruntownie przebudowane, zmieniło się nie do poznania. Jest rok 2019.
Hip-hop też się zmienił; MTV to antyk, a mikrofalówki mają dziś mocniejsze procesory niż Amigi, na których bohaterowie wystawy w Muzeum Śląskim robili swoje bity. Czy jest mniej zajawki, a więcej profeski? Patrzę na „Zajawkę” z perspektywy świata sztuk wizualnych, a z tego punktu widzenia trudno powstrzymać się od romantyzowania wyobrażeń o hiphopowej scenie przełomu wieków. Czyż nie jawi się ona jako ucieleśnienie autentyczności, o której artworld śni, ale nie potrafi nigdy do końca spełnić tego marzenia? Sztuki wizualne są swego rodzaju antytezą, rodzącej się oddolnie kultury przedstawionej na wystawie; same są „odgórne” i zinstytucjonalizowane do szpiku kości. Sztuka sama jest instytucją; wczesny hip-hop był twórczością. Ile zostałoby ze współczesnej sztuki, gdyby z jej świata zniknęły artystyczne uczelnie, galerie, infrastruktura, system i jedynym napędem byłaby zajawka na tworzenie?
Być może odpowiedzi na to pytanie lepiej nie dociekać zbyt wnikliwie – tym bardziej że „Zajawka” doczekała się bardzo ciekawego komentarza właśnie ze strony artystów wizualnych. W kilka tygodni po wernisażu w Muzeum Śląskim kuratorka Marta Lisok otworzyła w BWA „Historie o chodzeniu po mieście”. Uczestnicy tego projektu – Agnieszka Antkowiak, Przemek Branas i Aleksandra Nowakowska – zostali zaproszeni na współorganizowaną przez obie instytucje rezydencję w Katowicach; efektem ich pobytu jest wystawa pomyślana jako swego rodzaju follow up „Zajawki”.
Fragment projektu Agnieszki Antkowiak, Historie o chodzeniu po mieście, BWA Katowice
BWA i Muzeum Śląskie „widzą się” nawzajem; obie instytucje geograficznie leżą niedaleko od siebie i współpracują, choć ich siedziby należą do dwóch różnych światów. Muzeum jest równie emblematyczne dla transformacji, którą przechodzą Katowice, co odnowiona przestrzeń dworca-malla. Prezydent Duda może się upierać, że w Polsce będziemy kopać węgiel do końca świata i jeden dzień dłużej. Niech sobie kopie, tymczasem stolica Górnego Śląska przyszłość widzi raczej w przemysłach kreatywnych niż wydobywczych. Muzeum Śląskie może służyć za alegorię tego zwrotu. Ukończona w 2015 roku spektakularna
Historie o chodzeniu po mieście
BWA Katowice, do 1 września kuratorka: Marta Lisok
inwestycja, warta ćwierć miliarda złotych (w znacznej części pochodzących zresztą z Unii Europejskiej), urządzona jest na terenie dawnej kopalni „Katowice” oraz w jej zaadaptowanych obiektach. Pokopalniany teren został zrewitalizowany i zmienił się w park, a wieża wyciągowa kopalnianego szybu pełni funkcję atrakcji turystycznej i punktu widokowego. Wciąż schodzi się pod ziemię, ale już nie po kopaliny, lecz po wrażenia, bo większość przestrzeni wystawowych znajduje się głęboko pod powierzchnią gruntu. W otoczeniu inteligentnej, wrażliwej na kontekst i jednocześnie futurystycznej architektury zaprojektowanej przez Riegler Riewe Architekten z Grazu rzeczywistość przedstawiona na „Zajawce” zdaje się należeć do przeszłości jeszcze odleglejszej niż ta, z której naprawdę pochodzi.
BWA tymczasem mieści się w pamiętającym głęboki PRL socmodernistycznym pawilonie i stoi w cieniu betonowego masywu Superjednostki. Jak się spojrzy z odpowiedniego kąta, można niemal wyciąć z pola widzenia nowe, zrewitalizowane Katowice. Pejzaż zupełnie jak z „Zajawki” – a jednak to tu wystawiają artyści, którzy generacyjnie mogliby być niemalże dziećmi bohaterów projektu Kobylarza. Terenem ich spotkania z raperami sprzed lat jest przestrzeń miasta – arena i zarazem wielki temat hip-hopu. Artyści również chodzą po mieście i opowiadają o nim historie. W tę narrację wplatają sample hiphopowej kultury, języka i estetyki, ale to już inne miasto, inne opowieści i przede wszystkim inna jest tożsamość narratorów. Jak pisze Marta Lisok, autorzy „Historii o chodzeniu po mieście”, „pasożytując na figurze rapera, wykorzystują związaną z nim ikonografię i styl życia. Przywdziewają na chwilę jego kostium, ale noszą go podszewką do góry, próbują zdekonstruować powtarzające się strategie, charakterystyczne gesty”.
Przedmiotem dekonstrukcji jest przede wszystkim tożsamość protagonisty klasycznej hiphopowej narracji – figura młodego, heteroseksualnego, twardego mężczyzny, który idzie w miasto rządzone przez prawo ulicy, tym surowsze, że zaostrzane przez koszty transformacji, bezrobocie, restrukturyzację przemysłu, społeczny kryzys ogarniający familoki i blokowiska. Kultura hip-hopu przedstawiona na „Zajawce” emanuje emancypacyjną siłą, ale ten projekt emancypacyjny ma swoje granice – w sensie genderowym jest konserwatywny, wręcz rygorystycznie normatywny. Raper z „Zajawki” może być na bakier z prawem, ale nie może być kobietą, ani, tym bardziej, wyautowanym gejem. Wręcz przeciwnie jest w „Historiach o chodzeniu po mieście”. W wystawie biorą udział dwie kobiety, z których jedna – Aleksandra Nowakowska – w centrum dyskursu umieszcza swoją nieheternormatywną tożsamość, oraz Przemek Branas, jeden z najważniejszych polskich artystów queerowych młodego pokolenia. Ten ostatni podczas wernisażu „Historii...” zrobił hipnotyczny performance: wykonywał zacytowane z hiphopowej mowy ciała gesty, ale ubrany był w strój należący do innego porządku, hybrydę eleganckiego garnituru i kostiumu S/M; tkanina tego ubrania drukowana była w motywy żmij i penisów.
„Historie o chodzeniu po mieście” rozgrywają się w rzeczywistości po transformacji, w której zapanował już nowy, korporacyjny ład – tak jak na dworcu w Katowicach czy instalacji Aleksandry Nowakowskiej. Artystka umieszcza swoją queerową, konfesyjną narrację we wnętrzu urządzonym sprzętami z Ikei – identycznymi z tymi, którymi umeblowane są miliony pokoi należących do mieszkanek i mieszkańców świata, który wyłonił się z chaosu lat 90. „Historie…” dzieją się także w sieci, która również, a może nawet przede wszystkim staje się „miastem”, po którym chodzi się w roku 2019. Wystawa utrzymana jest więc w postinternetowej estetyce, pełna glitchów, tekstur i emotikonów. Nie brakuje też odniesień do kultury hiphopowej, która doczekała się już swojego miejsca w muzeum. Wychowani na niej artyści mogą ją teraz zqueerować albo zdekonstruować, rozłożyć na czynniki pierwsze, jedne rzeczy zostawić, inne wziąć ze sobą i iść w miasto, by opowiedzieć o nim nowe historie, których nie było w hip-hopie i których ciąg dalszy jest dopiero przed nami. „Tożsamości okazują się chwiejne jak galaretki – pisze Marta Lisok. – Miasto uwodzi i wchłania swojego narratora. Zdemaskowany raper znika, porzucając swoje atrybuty, wyzwala się z roli, zrzuca skórę, pozostawiając cienką wylinkę. Zostaje zwolniony z obowiązku bycia silnym i wściekłym, może być po prostu poetą”.