Marsz muzealny
Frida Orupabo, Bez tytułu, 2018. Dzięki uprzejmości artystki i galerii Nordenhake, Sztokholm

22 minuty czytania

/ Sztuka

Marsz muzealny

Stach Szabłowski

Maszerować? Blokować? Siedzieć w domu? Na szczęście z odpowiedzią pośpieszyły muzea. Po zeszłorocznej fali wystaw o polskości nadeszła jeszcze większa fala projektów o niepodległości

Jeszcze 6 minut czytania

Za chwilę polskiej niepodległości stuknie sto jeden lat. Kończy się rocznicowy rok, nareszcie. Bo jubileusz nie miał szczególnie radosnego charakteru. Można było odnieść wrażenie, że brzemię niepodległości bardziej nas męczy, niż cieszy ogromem możliwości. Co z nią robić? Jak ją uczcić? Maszerować? Blokować? Siedzieć w domu? Na szczęście z odpowiedzią pośpieszyły muzea. Jak nie wiadomo co robić, najlepiej zrobić wystawę. Serio. Wystawy okolicznościowe, przygotowane na zadany temat, sprowokowane ministerialnym granatem niepodległościowym, napędzane poczuciem odpowiedzialności wobec państwa, okazały się relatywnie najsensowniejszym sposobem obcowania z niepodległością i jej stuleciem.

W kręgach konserwatywnych rozpowszechnione są stereotypy na temat środowiska artystycznego. Że to sami kosmopolici, co to za nic mają obowiązki polskie. Że artyści i kuratorzy woleliby pewnie, żeby państw narodowych nie było wcale, i wszystko wyglądało jak jeden wielki Berlin. Z tym Berlinem to może być trochę prawda, niemniej polski artworld w listopadzie 2018 swoje polskie obowiązki spełnił sumiennie. Po zeszłorocznej fali wystaw o polskości nadeszła jeszcze większa fala projektów o niepodległości.

I ja przecież nie jestem z Berlina, ani zrobiony z nieczułego kamienia, więc dałem się ponieść tej fali. Na początek zaniosła mnie do Muzeum Narodowego w Warszawie. Z ministerialnego nadania w tej instytucji instaluje się już nowy szef, którego kandydaturę zdążył już zresztą negatywnie zaopiniować prezes Stowarzyszania Historyków Sztuki, profesor Włodarczyk. Jubileuszową wystawę przygotował jeszcze osobiście Piotr Rypson, który dotychczas z powodzeniem u boku Agnieszki Morawińskiej wprawiał w ruch potężne, ale ciężkie ciało Muzeum, a ostatnio był p.o. jego dyrektora.

Krzycząc: Polska! Niepodległa 1918, kurator: Piotr Rypson, Muzeum Narodowe w Warszawie, do 17 marca 2019
Awangarda i państwo, kuratorka: Dorota Monkiewicz, Muzeum Sztuki w Łodzi, do 27 stycznia 2019
Niepodległe. Kobiety a dyskurs narodowy, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, kuratorka: Magda Lipska, do 3 lutego 2019

A więc będziemy jeszcze raz odrabiać wykutą na pamięć (neo)romantyczną lekcję? Tak i nie. Pod pewnymi względami wystawa Rypsona rzeczywiście jest projektem konserwatywnym i to nie tylko dlatego, że ułożona jest w tradycyjnym, chronologicznym porządku. Zaczynamy na początku XX wieku, kiedy coś już wisi w powietrzu, ale Polska pozostaje jeszcze neoromantycznym fantomem z wizji Wyspiańskiego czy Malczewskiego. Potem dajemy się na moment porwać wirom rewolucji 1905 roku, by za chwilę wylądować na frontach Wielkiej Wojny; z tej pożogi w kolejnych salach muzeum wyłoni się niepodległe państwo. Chronologiczny porządek to symptom stojącego za wystawą zamysłu, który jest konserwatywny w tym sensie, że Rypson nie zrobił tej wystawy, żeby zdekonstruować mit roku 1918, kłócić się z polskością, czy relatywizować wartość państwa. Zamiarem kuratora jest raczej pokazanie – za pośrednictwem sztuki – emocji i wyobrażeń, które towarzyszyły odzyskaniu niepodległości.

Emocje są gorące, wyobrażenia czasem patetyczne, innym razem fantasmagoryczne. Mówimy w końcu o czasach, kiedy państwo narodowe wydawało się – i czasem naprawdę było – postępową kontrpropozycją dla paternalistycznych imperiów i geriatrycznych cesarstw. Mówimy również o czasach, kiedy sztuką w Polsce zajmowali się ludzie wychowani w tradycji marzenia o niepodległości. Państwo nie istniało, więc mogło być potencjalnie wszystkim – oczekiwania były wielkie, i oczywiście niemożliwe do spełnienia. Nic dziwnego, że na scenie artystycznej roiło się od patriotów. Rypson pokazuje zatem solidny wybór sztuki przesyconej wiarą w niepodległość jako najwyższą formę społecznego bytu. Ta wiara jest czasami naiwna albo oderwana od rzeczywistości; wiele z prac na wystawie to alegorie, apoteozy, symboliczne Polonie. Obrazy wzniosłe, ale nie niosące odpowiedzi na pytanie, które w wierszu Słowackiego sam Bóg zadaje tym, którzy „krzyczą: Polska!”. „Jaka?” – pyta Stwórca. Na to pytanie Rypson odpowiada w finale: chciano jak najlepiej, a wyszło, jak wyszło...

Nie uprzedzajmy jednak faktów. Zanim nastąpi finał, przyglądamy się, jak w sztuce u zarania niepodległości ścierają się różne żywioły: symbolizm, futuryzm, militaryzm. Rypson pokazuje jak na osobny gatunek artystyczny wyrasta sztuka na temat legionów, prawdziwy legion-art, który rozwija się tym bujniej, że w szeregach formacji walczy wielu artystów, wśród nich nie byle jacy, by wymienić Leopolda Gottlieba czy Leona Wyczółkowskiego.

Przykłady sztuki głoszącej chwałę oręża polskiego Rypson kontruje rozdziałem wystawy zatytułowanym „Okropności wojny” – i tu czarno-biała, a właściwie biało-czerwona, opowieść o odradzaniu się państwa wchodzi w skale szarości. W polskiej świadomości wojnę-hekatombę przesłania wojna-okoliczność sprzyjająca wybiciu się na niepodległość. Żyjemy w końcu w kraju, którego wieszcz modlił się w litanii pielgrzymskiej „O wojnę powszechną za wolność ludów, Prosimy Cię, Panie”. Znamienne, że aby zbudować rozdział o wojnie jako katastrofie, Rypson musi posiłkować się pracami z tek niemieckich rysowników, notujących w okopach swoje przerażenie, nie mniejsze niż to, którego doświadczył Goya w czasie wojen napoleońskich.

Polska wyłania się więc z krwawego chaosu, tragedii Europy. Jak wykorzysta tę szansę? Jaka będzie? Awangardowa? Futurystyczna? Postromantyczna? Neosłowiańska? Zdominowana przez sztukę odbijającą narodowe emocje, wystawa poświęca relatywnie mało miejsca rodzeniu się nowej sztuki w nowym państwie; to nie jest projekt o „izmach” dwudziestolecia. Oczywiście w Polsce tamtych czasów dużo się artystycznie dzieje, powstaje Bunt, zawiązują się Formiści, kiełkują zalążki awangardy. Do głosu dochodzą progresywne artystycznie środowiska żydowskie, takie jak Jung Idysz; tymczasem inni, jak Władysław Skoczylas czy Zofia Stryjeńska poszukują „stylu narodowego” w ludowych inspiracjach i pansłowiańskich żywiołach. Rypson cały ten ferment mieści w jednej sali, bo w kolejnej stajemy już przed wizerunkami Gabriela Narutowicza (popiersie Edwarda Wittiga i portret Czesława Wdowiszewskiego). Prac Eligiusza Niewiadomskiego na wystawie nie znajdziemy, ale jego „opus magnum” – dokonane na sali wystawowej Zachęty zabójstwo pierwszego prezydenta niepodległej Polski – jest początkiem końca narracji wystawy. Jej finał następuje w sali wypełnionej po brzegi wizerunkami marszałka Piłsudskiego. Popiersia, posągi, portrety, apoteozy; o międzywojennej scenie artystycznej lubimy myśleć jak o laboratorium modernistycznych inwencji, ale tu widzmy kwiat twórców epoki przy innej robocie, utrwalaniu kultu wodza. W tej niewesołej sali niepodległość przybiera w narracji Rypsona swoje ostateczne oblicze, wąsatą twarz marszałka, bez końca obrazowaną przez twórców, czasami zresztą z niezłym artystycznym skutkiem. Piłsudski to żaden ludojad ani tyran, zaledwie surowy „dziadek” narodu, ale finał wystawy zaprawiony jest solidną, zwłaszcza jak na projekt okolicznościowo-jubileuszowy, porcją goryczy. Polska fantazmatyczna zderza się z państwem, które realnie udało się ostatecznie utworzyć: Rzeczpospolitą pułkowników, sanacji, Berezy, republiką upośledzonej demokracji, zapatrzonej w wodza. Dalsza część tej historii jest znana i Rypson jej nie opowiada. Zamiast tego, poza głównym terytorium wystawy, w hollu Muzeum, umieszcza prace dwóch współczesnych artystów, którzy mają kotwiczyć „Krzycząc: Polska!” w aktualności. Patrzymy więc na powiększone do ogromnych rozmiarów ilustracje Przemka Trusta Truścińskiego do „Ostatniej Rzeczypospolitej” Tomasza Kołodziejczyka. Są też powiększenia fotografii Piotra Uklańskiego, przedstawiającej narodowców z marszu niepodległości, którzy w czerwonym blasku rac krzyczą, najprawdopodobniej, „Polska!”.

Rafał Malczewski, Inwalida wojen wojenny, MNPRafał Malczewski, Inwalida wojen wojenny, MNP, „Krzycząc: Polska!”

Współczesna doklejka do „Krzycząc: Polska!” wypada jak efektowna wersja wyjaśnienia „co poeta miał na myśli”. Z historycznych wystaw należy wyciągać aktualne wnioski. Dziękujemy za przypomnienie, panie kuratorze! Ja jednak, rozgrzany krzyczeniem „Polska” bardziej niż wydrukiem Uklańskiego w hollu muzeum, jestem zainteresowany dalszym zagłębianiem się w artystyczną historię niepodległości. Udaję się więc do Łodzi, na „Awangardę i państwo” wykuratorowaną przez Dorotę Monkiewicz dla Muzeum Sztuki w Łodzi. Wystawy świetnie się dopełniają. Piotr Rypson szukał niepodległościowej emocji; awangarda obecna jest więc na jego wystawie marginalnie, ten kierunek nie celował w ekspresji narodowej emocjonalności. Czego nie ma w Warszawie, tego pełno jest w Łodzi, gdzie Monkiewicz przygląda się burzliwym związkom ducha awangardy i idei państwowej. Ta wystawa to długi wykład, rozwijający się tematycznymi rozdziałami przez kolejne sale i piętra Muzeum Sztuki; Monkiewicz prosi nas o wiele czasu, ale go nie marnuje. Korzystając z fantastycznych zasobów łódzkiej kolekcji, pokazuje rozdarcie awangardy: jak ustawić się wobec idei państwowej? W latach międzywojennych kontekst świeżo odzyskanej niepodległości stawia tę kwestię na ostrzu noża. Czy awangarda, ruch ze swej istoty uniwersalistyczny, mający w genach rewolucyjny instynkt, ma znaleźć się w opozycji, czy ramię w ramię z państwem budować nową rzeczywistość? Jesteśmy w Muzeum Sztuki, więc jednym z głównych bohaterów wystawy jest Władysław Strzemiński, postać dla tych rozterek emblematyczna – artysta, który był sowieckim propagandzistą, polskim obywatelem, człowiekiem lewicy, ale i kimś, kto w sanacyjnej Polsce starał się budować instytucje, współpracować z władzą, a nawet realizować państwowe projekty. Oglądamy zatem awangardzistów, którzy, jak Janusz Maria Brzeski, w duchu futurystycznego entuzjazmu sławią budowę nowoczesnej Gdyni, nie miesząc jednak w kadrze swoich prac fatalnych warunków, w jakich harowali robotnicy, wznoszący miasto-symbol osiągnięć modernizacyjnych II RP. Oglądamy i takich, którzy zaangażowani są w strajki, walkę o sprawiedliwość społeczną, przypominając, że dla bezrobotnych i wyzyskiwanych niepodległość nie równa się wolności. Rypson sygnalizował, że Polska niepodległość dotyczyła rzeszy obywateli, którzy nie byli etnicznymi Polakami. Monkiewicz dobitnie ten fakt podkreśla, otwiera wystawę etniczną mapą II Rzeczypospolitej, mocno eksponuje rozwijającą się awangardę ukraińską, litewską, żydowską i stawia niewygodne pytanie: w jakim stopniu odrodzone państwo mogło być domem dla wszystkich swoich mieszkańców, z których niemal polowa należała do różnych mniejszości?

Narracja warszawskiej wystawy kończy się w okolicach przewrotu majowego, z tego momentu Rypson wykonuje skok bezpośrednio do teraźniejszości. Monkiewicz pracuje na innym kalendarzu; perspektywy jej wystawy nie wyznacza historia państwa założonego w 1918 roku, lecz dzieje awangardy. W tej narracji druga RP znika z mapy, ale awangarda trwa, najpierw w czasie wojny, a potem w PRL-u.

Widoki wystawy „Awangarda i panstwo”, MSN, fot. Anna Zagrodzka

Historia relacji awangardy i qausi-niepodległego państwa socjalistycznego jest niby znana. Socrealizm, odwilże, tworzenie do szuflady i próby pogodzenia postępowej formy z akceptowalną przez władze treścią. Państwo, które jedną ręką popiera awangardę, a drugą ją dusi – i awangarda wahająca się między kontestacją i kolaboracją. Opowiedziana jeszcze raz, ta historia okazuje się jednak ciekawa, kiedy ogląda się ją w kontekście dylematów i wyborów artystów dwudziestolecia. Kuratorce udaje się wyeksponować rozdzierającą awangardowego ducha fundamentalną sprzeczność: państwo nigdy nie będzie jego prawdziwym przyjacielem, ale jednocześnie jest, ze swoimi narzędziami kształtowania rzeczywistości, wielką pokusą awangardy.

Monkiewicz nie unika pokazywania momentów, w których awangarda zawiodła – jak w 1968 roku, kiedy nie znalazła języka do wyartykułowania reakcji na wydarzenia marca. Emblematem tej niemoty stała się wystawa Edwarda Krasińskiego w galerii Foksal. 8 marca na Uniwersytecie rozpoczęło się pałowanie, dzień później na Foksalu odbył się wernisaż: otworzyła się wystawa świetna, ale kompletnie odklejona od rzeczywistości za oknem, rażąco nieadekwatna do wypadków toczących się poza światkiem elitarnej sztuki.

Artyści następnej generacji w wieży z kości słoniowej już się nie będą zamykali. Galeria Foksal nazwie to pokolenie pseudoawangardą, ale na wystawie Monkiewicz to właśnie tacy artyści jak KwiekKulik, Atanazy Wiśniewski, Andrzej Partum, Ewa Partum czy Zdzisław Sosnowski – są przedstawieni jako późni, ostatni właściwie spadkobiercy awangardowego ducha. Neoawangarda lat 70., jak wiele poprzednich awangard, nie odrzuca państwa a priori, bada możliwości nawiązania z nim współpracy. Socjalizm okazuje się jednak zbyt „realny”, sojusz nie jest już na tym etapie możliwy. Neoawangardowa sztuka krytyczna epoki gierkowskiej to de facto finał narracji Monkiewicz. Po nim jest już tylko epilog: „trzeci obieg” lat 80., postpunkowwe środowisko łódzkiego Strychu i Kultury Zrzuty, grupa Łódź Kaliska ze swoją teorią „sztuki żenującej” – nihiliści i kontrkulturowcy późnego PRL-u, kontestujący wszystko: państwo, opozycję, ale również awangardę. Historia zatacza rodzaj koła, u swego schyłku awangarda powraca do korzeni, anarchistycznego (neo)dadaizmu.

Wystawa w Muzeum Sztuki – długa i gęsta – percepcyjnie daje w kość, a przecież odruchowo chciałoby się w tej narracji iść dalej, w stronę III RP. Urwanie opowieści na latach 80. ma jednak sens. Retorycznie przerzuca się często pomost między II RP a Polską po 1989 roku, jako dwoma państwami cieszącymi się prawdziwą niepodległością. W III RP problem relacji sztuki i państwa nie znika, ale można zgodzić się z Monkiewicz, że dyskurs awangardowy już jej nie opisuje. Rozpoczęta w II dekadzie XX wieku awangardowa epopeja naprawdę się kończy, i to nie tylko dlatego, że na przełomie lat 80. i 90. umierają jej ostatni historyczni protagoniści.

Kudzanai Chiurai, Żyjemy w ciszy XVIIII, 2017. Dzięki uprzejmości artysty i galerii Goodman.Kudzanai Chiurai, Żyjemy w ciszy XVIIII, 2017. Dzięki uprzejmości artysty i galerii Goodman („Niepodległe. Kobiety a dyskurs narodowy”, MSN)

W perspektywie wystawy Rypsona, niepodległe państwo to przede wszystkim rzecz do wywalczenia. U Monkiewicz jest projektem do zbudowania, ale również – kiedy staje się źródłem opresji – instytucją, której trzeba stawić opór. Jednym z niezliczonych problemów z państwem jest jego patriarchalny charakter. Na wystawie Rypsona kobiety są właściwie nieobecne, chyba że w roli alegorii Polonii; postaci takie jak Zofia Stryjeńska są wyjątkami potwierdzającymi regułę. Monkiewicz stara się nie przegapiać awangardzistek, ale jaki-taki parytet udaje jej się wypracować dopiero, kiedy w narracji zbliża się do współczesności. W części poświęconej latom międzywojennym niewiele może w tej sprawie zrobić; trudno zaprzeczyć maskulinistycznej naturze ówczesnej sztuki. Po powrocie z Łodzi poszedłem zatem do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, aby odzykać nieco genderowej równowagi. Ta instytucja również nie chce być wyrodna, nie miga się od obchodów, a jednocześnie pozostaje w postępowym dyskursie. Jednym pali świeczkę, innym ogarek. Żonglerka ogarkami zmaterializowała się w postaci wystawy „Niepodległe. Kobiety a dyskurs narodowy”, kuratorowanej przez Magdę Lipską, we współpracy z Annett Busch i Marie-Hélène Gutberlet.

Niepodległość jest kobietą! – również w narracji patriarchalnej, konserwatywnej, tyle, że w tej opowieści owa kobieta jest tylko alegorią, Polonią czy Wolnością wiodącą na barykady armatnie mięso narodu. Tymczasem bohaterkami wystawy w MSN są kobiety z krwi i kości, wśród nich autentyczne uczestniczki rozmaitych ruchów narodowowyzwoleńczych. Niejeden z nich zwyciężył; w wyniku tych sukcesów powstawały niepodległe państwa, ale wówczas okazywało się zwykle, że niepodległość ma tylko ojców. O matkach, usuniętych w partriarchalny cień, szybko zapominano.

Z trzech rocznicowych wystaw, które odwiedziłem, „Niepodległe” są najbardziej cool. Mają superancką architekturę, zaprojektowaną przez Johannę Meyer-Grohbrügge. Mają nowe atrakcyjne prace i międzynarodowy skład. Mają też aktualne dyskursy: oczywiście feminizm, ale również postkolonializm. Wystawa zaczyna się symbolicznie w Europie Środkowej około 1918 roku, ale większa jej część rozgrywa się w Afryce, po roku 1945. Dekolonizacja to prawdziwy festiwal państwowotwórstwa i ogłaszania niepodległości. W jakim stopniu ten proces można porównać do zdarzeń w Europie Środkowej, której mapa w 1918 roku również zapełnia się świeżymi niepodległościami? Pytanie jest tym ciekawsze, że pada w kontekście przemilczanej roli kobiet w niepodległościowych procesach. Marginalizacja ich wkładu w ruchy narodowowyzwoleńcze ukazana jest jako wspólny mianownik zdarzeń, tak skądinąd odległych w czasie i przestrzeni jak tworzenie II RP, rozmontowywanie apartheidu w RPA, czy masakra w Muedzie z 1960 roku, która stała się katalizatorem wyzwalania się Mozambiku z kolonialnej zależności od Portugalii.

Zaproponowany przez Magdę Lipską i jej zespół koncept feminizacji i globalizacji niepodległości na poziomie dyskursywnym brzmi świetnie, ale na sali wystawowej udaje się tylko połowicznie. Feminizacja dokonana zostaje z powodzeniem, ale globalizacja jest już dyskusyjna. Zestawianie ze sobą wątków, postaci i polityk ze skrajnie odmiennych kontekstów, które zapowiadało się na największy atut wystawy, okazuje się ostatecznie jej problemem.

„Niepodległe” zaczynają się od przywołania postaci Róży Luksemburg, celebrowanej w szeregu prac (Witka Orskiego, Ewa Cieplewskiej, Sanji Iveković). To rzeczywiście idealna patronka tej wystawy: polityczka artykułująca koncepcję niepodległości alternatywną wobec idei narodowej; Luksemburg na plan pierwszy wysuwa niepodległość od wyzysku, nierówności, również od nacjonalizmu. Z jej wątkiem świetnie montuje się praca Bownika, który fotografuje kurtkę mundurową Józefa Piłsudskiego wywróconą na lewą stronę. Obiecująca zapowiedź eksploracji innej, drugiej strony niepodległości oglądanej „od podszewki”. Stąd już jednak błyskawicznie ruszamy w stronę (post)kolonialnej Afryki, zatrzymując się po drodze przy różnych projektach Sanji Iveković, która ma na tej wystawie małą retrospektywę. Dobrze jest jeszcze raz – który? trudno zliczyć – zobaczyć evergreeny tej artystki, takie jak „Gen XX”,, czy „Niewidzialne kobiety Solidarności”. Jeszcze lepiej zobaczyć jednak prace afrykańskich artystek/artystów; ta część wystawy okazuje się najbardziej wciągająca. Refleksja o miejscu kobiet w postkolonialnym dyskursie zdaje się najbardziej interesować również kuratorki. Można by wręcz pomyśleć, że dokleiły do postkolonialnej wystawy Różę Luksemburg, kurtkę Piłsudskiego i inne polskie wątki po to, aby nie tylko zakotwiczyć projekt w kontekście obchodów, ale również zmieścić go w kryteriach granitów przyznawanych na świętowanie stulecia. Nie chodzi jednak o granty, w każdym razie nie o te; w odróżnieniu od wystaw w Muzeum Narodowym i Muzeum Sztuki, „Niepodległe” nie są akurat finansowane z programu „Niepodległa”, którym ministerstwo skutecznie zachęciło tak wiele instytucji sztuki do obchodzenia rocznicy. Projekt MSN jest międzynarodowy również w sensie źródeł finansowania. Posiada wiele atutów: nowatorsko zaaranżowany, ma kilka doskonałych prac (Zuzanna Hertzberg! Tony Cockes! Marlene Dumas!), jeszcze więcej dobrych nazwisk i dużo może akademickiej, ale solidnej sztuki feministyczno-postkolonialnej. Jak wspomniałem, jako całość wystawa jednak się nie klei, prace i dyskursy nie chcą jakoś ze sobą dialogować, a konteksty nie rzucają na siebie nawzajem tyle światła, ile można by się spodziewać.

Widoki wystawy "Niepodległe. Kobiety a dyskurs narodowy". Fot. Found in Motion / Natalia Miedziak-Skonieczna, Katarzyna Surowiecka.

Wystawy okolicznościowe, których tematy dyktują obchody rocznic, to nie jest najbardziej sexy format, jaki można sobie wyobrazić. „Krzycząc: Polska!” oraz „Awangarda i państwo” niby mieszczą się w tym formacie, ale inteligentnie rozpychają jego ramy: ok, świętujemy, ale mądrze, krytycznie, zgłaszając wątpliwości. Paradoksalnie, to w założeniu najśmielsze intelektualnie „Niepodległe” najbardziej wpisały się w poetykę okolicznościówki, pojętej jako projekt podejmujący słuszne i właściwe tematy we właściwy i słuszny sposób – choć oczywiście miara tej słuszności zdeponowana jest po lewej stronie niepodległościowego uniwersum, lata świetlne od tras marszów skąpanych w blasku rac. Pochody, na których tradycyjnie już świętuje się rocznice na posępnie, w duchu konduktu pogrzebowego, z wystawami łączy jedno: wrażenie, że niepodległość to nie zabawka, lecz problem. W żadnym wypadku koniec, lecz raczej początek kłopotów, które pojawiają się wraz z odpowiedzialnością za własny los. Różnica polega na tym, że w odróżnieniu od marszów, które, jak to marsze, zwykle maszerują donikąd, sztuka problem niepodległości sobie i nam uświadamia. Jeżeli więc w ogóle gdzieś w kończącym się sezonie jubileuszowym jeszcze maszerować, to tylko do muzeów.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).