W kałuży
fot. Agnieszka Sural / dzięki uprzejmości Fundacji Witryna

14 minut czytania

/ Sztuka

W kałuży

Stach Szabłowski

Sztuka to nie widowisko masowe. Jeżeli jest zrobiona naprawdę dobrze, jak „Kałuża neurotyków” Rafała Bujnowskiego, można w nią dosłownie wdepnąć i pomyśleć, że wlazło się w kałużę

Jeszcze 4 minuty czytania

Rafał Bujnowski, artysta laureat, jedna z najwybitniejszych indywidualności pokolenia 40-latków, wystawił pomnik neurotykom. Monument umieszczony jest w reprezentacyjnej warszawskiej alei i ma formę kałuży. Dokładniej mówiąc, jest kałużą – pod warunkiem, że spadnie deszcz. Wówczas precyzyjnie zaprojektowana przez artystę nierówność w chodniku wypełnia się wodą – i powstaje zwierciadło.

Kałuże się przeskakuje albo się w nie wpada, nad tą warto jednak się pochylić. Ma kształt okrągły, a więc kosmiczny – i rzeczywiście zaskakująco wiele odbija się w lustrze tej (pozornie) antyspektakularnej pracy. Ujrzymy w niej niebo nad Warszawą, to oczywiste, ale również widmo neurozy, która w Warszawie, podobnie zresztą jak w całym postprawdziwym, późnokapitalistycznym świecie, przybiera rozmiary epidemii. Zobaczymy odbicia stojących nieopodal budynków rządowych oraz innych pomników, starych i nowych, których w okolicy nie brakuje.

Kałuża jest płytka (3 cm), a jednak okazuje się na tyle głęboka, że kiedy naprawdę dobrze się wpatrzeć, da się w niej dojrzeć metaforę polskiej transformacji. Pomnik stoi (a wlaściwie rozlewa się) w kraju, który borykał się kiedyś z plagą dziurawych chodników, wyboistych dróg i błotnistych bezdroży. We wszystkich tych nierównościach gromadziła się woda; w słotne dni polski pejzaż był właściwie federacją kałuż. Te nierówności zostały w znacznej mierze wyrównane. W procesie powstały wprawdzie inne, społeczne, jeżeli jednak chodzi o kałuże, to sprawa jest załatwiona, przynajmniej w centrum stolicy. Doszło do tego, że jeżeli dziś chcemy znów zobaczyć kałużę, potrzebujemy jednego z najwybitniejszych artystów w kraju, aby nam ją stworzył. Można w tym stanie rzeczy i (i w art-kałuży) dostrzec alegorię niewątpliwych osiągnięć cywilizacyjnych, których porządne chodniki (a także autostrady i stadiony, i aquaparki, i cała masa innych elementów infrastruktury) są wyrazistą manifestacją.

 

Rafał Bujnowski, „Pomnik Neurotyków. Kałuża Oskara”

Chodnik w Alejach Ujazdowskich 4 (pomiędzy ulicą Agrykola a wejściem do Ogrodu Botanicznego UW). W ramach wystawy: Pomnik. Europa Środkowo-Wschodnia. 1918-2018, kuratorka: Agnieszka Sural / Fundacja Witryna

Czy jesteśmy dumni z tych osiągnięć? Czy cieszymy się nimi? Dlaczego coraz więcej jest przypadków nerwicy, skoro coraz mniej jest kałuż? I czy ta, którą wyrzeźbił Rafał Bujnowski, jest wybitnym osiągnięciem artystycznym?

Oto pytania, przed którymi nie sposób uciec, pochylając się nad „Pomnikiem neurotyków”. Osoba, która weń zajrzy, zobaczy, oprócz wielu wyżej wymienionych rzeczy, własne oblicze: twarz odbiorcy lub odbiorczyni współczesnej sztuki. Czy na tej twarzy maluje się błogi wyraz zaspokojenia potrzeb artystycznych? Czy sztuka w ogóle spełnia nasze oczekiwania? I czego właściwie od niej oczekujemy?

Takie myśli mogą malować się na twarzy odbitej w wyrzeźbionej przez Bujnowskiego kałuży – chyba że będzie akurat ładna pogoda i w pomniku zabraknie wody. Wówczas nie zobaczymy w nim nic; ot, zagłębienie w suchym trotuarze, na tyle subtelne, że właściwie niewidzialne.

*

Odsłonięcie „Pomnika neurotyków” było oczywiście rozczarowaniem. Równie oczywiste jest, że w kulturze sukcesu (i związanej z nią kulturze neurozy) doświadczenie rozczarowania jest na wagę złota, a przynajmniej na wagę dzieła sztuki. W każdym razie taką symboliczną ważkość można uzyskać, kiedy porażka trafi w odpowiednie ręce, które potrafią nadać jej właściwą formę.

Rafał Bujnowski ma takie ręce. Mówimy tu o weteranie słynnej grupy Ładnie, zeszłorocznym laureacie nagrody Cybisa, artyście, który osiągnął bezdyskusyjny twórczy i rynkowy sukces. Odniósł go w stanie melancholii, której nie raz dawał artystyczny wyraz. Jeszcze częściej negował malarski gest oraz stawiał pod znakiem zapytania status malarskiego dzieła – i od dwóch dekad z tych prób „zabicia” malarstwa wychodzą mu świetne obrazy.

Płytka dziura w chodniku, w której zbiera się deszczówka, tworząc obraz-lustro odbijający rzeczywistość w jej neurotycznej złożoności – to dzieło bardzo w duchu malarskich konceptów Bujnowskiego. A gdyby takiej pracy nie wymyślił Bujnowski, mógłby wykoncypować ją Oskar Dawicki. Nieprzypadkowo to właśnie on jest protagonistą monumentu, którego pełny tytuł brzmi „Pomnik neurotyków. Kałuża Oskara”.

Gdyby Dawicki nie był nihilistą, tylko katolikiem, miałby szanse na kanonizację i status św. Oskara od neurotyków. Tymczasem został tylko i aż patronem kałuży w Warszawie. Rzecz bardzo w stylu Dawickiego. Jego wielkim tematem jest egzystencjalna porażka, na którą w dłuższej perspektywie skazany jest człowiek, w tym również, a może nawet szczególnie, artysta. Daremność, znikomość czy wręcz śmieszność wysiłków artystycznych to jeden z leitmotivów twórczości Dawickiego i zarazem jeden z ostatnich tematów, które można uczynić tworzywem naprawdę wiarygodnej sztuki. Aby tego dokonać, trzeba być pogrążonym w neurozach. Dawicki tkwi w nerwicach po uszy, jak wielu i wiele z nas, „wyróżnia go jednak to – powiada Bujnowski – że wyjątkowo i pięknie o nich opowiada poprzez swoją aktywność artystyczną, a nawet jej brak”. Na swej aktywności artystycznej, a nawet jej braku, patron pomnika zrobił imponującą karierę; podobnie jak Bujnowski, jest żywym klasykiem sztuki pookrągłostołowej Polski. Czy dało im to szczęście? Ale kto powiedział, że sztuka ma przynosić szczęście? W ujęciu takich artystów jak Bujnowski i Dawicki twórczość jest szczęściem w nieszczęściu, niczym błyszcząca na równym chodniku kałuża.

*

Ceremonia odsłonięcia pomnika autorstwa jednego wybitnego artysty średniego pokolenia, pod patronatem drugiego równie znaczącego twórcy i z udziałem ich obu, przeszłaby właściwie niezauważona, gdyby nie obecność trzech tuzinów krewnych i znajomych autorów, ich galerzystów, kuratorki, garstki wernisażowych bywalców oraz przyprowadzonych przez nich kilkorga dzieci i psów (zwrot kynologiczny trwa). W tym skąpym tłumku znalazłem się i ja; obserwowaliśmy odsłanianie pomnika z ciepłą ironią, która rozgrzewała nas w sobotnie popołudnie, zaskakująco chłodne jak na kwiecień. Bujnowski zawczasu przytaszczył wiadra z wodą; zaszczyt nabrania pierwszej chochli i wlania jej do zagłębienia w chodniku przypadł partonowi monumentu, Oskarowi Dawickiemu. Artysta poprosił o pomoc publiczność, znalazło się kilka kubków; kałuża zaczęła wyłaniać się z suchego trotuaru. Któryś z psów się z niej napił, dzieci przemoczyły w kałuży buty i przy okazji, niechcący, ale jakże szczęśliwie, naniosły do monumentu trochę błota z pobliskiego trawnika; kałuża nabrała realizmu. Zgromadzeni zaczęli powoli się rozchodzić. Kiedy pisałem niniejszy tekst, od dawna nie padło; kałuża wyschła wiele dni temu, pomnik wtopił się w miejski pejzaż.

Antyspektakularność ceremonii świetnie harmonizowała z antyspektakularną poetyką pomnika. Sztuka to nie widowisko masowe. Jeżeli jest zrobiona naprawdę dobrze, jak praca Bujnowskiego, można w nią dosłownie wdepnąć i pomyśleć, że wlazło się w kałużę.

Czy nie szkoda jednak wysiłku na tworzenie czegoś, co z założenia ma robić na przechodniach jak najmniejsze wrażenie?

Pytanie jest o tyle zasadne, że w niezwykłych czasach niełatwo jest zrobić coś zwykłego. Kałuże z przeszłości powstawały przypadkowo, ale kto próbował kontrolować przypadek, ten wie, że jeszcze więcej z tym zachodu niż z usiłowaniem celowego popełnienia pomyłki. Dziury w chodnikach z poprzedniej epoki były owocami błędów budowniczych chodników, ale kuratorka „Pomnika neurotyków”, Agnieszka Sural, na błędy nie mogla sobie pozwolić. Przeciwnie, musiała urobić się po łokcie, aby zrealizować jedną tylko kałużę. Podania o zezwolenia do stosownych urzędów i czekanie na ich wydanie, skonstruowanie instytucjonalnej ramy i zbudowanie budżetu, promocja, komunikacja – w sztuce marzenia stają rzeczywistością, ale za spełnieniem tych snów stoi masa papierkowej roboty. Równe płyty chodnikowe trzeba było wymienić na wklęsłe, tak żeby w równiutkim trotuarze powstało odpowiednie zagłębienie; w imię precyzji granit cięty był komputerowo. Jeszcze więcej kunsztu wymagało zastępowanie oryginalnych płyt tymi, w których Bujnowski zaprojektował przemyślny błąd, do tego pod rzeźbą trzeba było zrobić odpowiedni podkład, tak by gromadząca się w kałuży woda nie wsiąkała zbyt szybko w grunt.

Wystąpienie Oskara Dawickiego w czasie wernisażu "Pomnika neurotyków. Kałuży Oskara", 2019, fot. Agnieszka Sural / dzięki uprzejmości Fundacji Witryna

Zrobienie kałuży to sztuka wymagająca wizji artysty, fachowych konsultacji, funduszy, zaplecza kuratorskiego i koordynowania zespołowej pracy, niezbędnej do urzeczywistnienia tego fenomenu miejskiej tektoniki. „Pomnik neurotyków” można widzieć jako ćwiczenie z paradoksalnej ekonomii sztuki; jak przy maksimum nakładów talentu, wiedzy, sił i środków uzyskać minimum efektu. Czy warto tak postępować? W neoliberalnym społeczeństwie sztuki wizualne są być może jedyną dziedziną, w której taka samobójcza ekonomia jest jeszcze praktykowana, a nawet potrafi doprowadzić do osiągnięcia dodatniego bilansu. Artyści mogą oprzeć się tu na pewnej tradycji. Za plecami mają Roberta Rauschenberga, który kupił rysunek Willema de Kooninga po to tylko, by wymazać go gumką. Mają pustą galerię, którą w Paryżu pokazał publiczności Yves Klein, konceptualne dematerializacje dzieła, autodestrukcyjną twórczość Metzgera, Empire State Building Warhola, abstrakcyjne malarstwo, w wystudiowany sposób nudne filmy strukturalistów, kartkę papieru formatu A4, którą Martin Creed zmiął w kulkę i wystawił jako rzeźbę; źródło tego nurtu bije oczywiście w „Fontannie” Duchampowskiego pisuaru. Duchamp cieszy się szacunkiem, ale nawet na polu sztuki zawodzenie publiczności oczekującej czegoś wyjątkowego jest tylko marginesem produkcji przemysłu artystycznego. Guy Debord nie triumfuje zza grobu; społeczeństwo spektaklu ma się lepiej niż kiedykolwiek. Ciekawe na przykład, co francuski wywrotowiec powiedziałby, zwiedzając toruńską wystawę Mariny Ambramović. Jej radykalny performatywny body art to emblemat praktyki twórczej pomyślanej tak, by nie dało się jej uprzedmiotowić i utowarowić. A jednak postawa i dorobek artystki zamieniły się w końcu już nie tylko w spektakl, ale też w produkt.

Antyspektakularne gesty są niszą w niszy. Można by rzec, że są jak dziura w chodniku prowadzącym ku coraz bardziej satysfakcjonującym doświadczeniom artystycznym, jak kałuża, w której odbija się rynek, prężnie działające instytucje i rosnące zastępy publiczności odwiedzającej blockbustery. Tym bardziej należy cenić tę niszę, enklawę, w której wciąż jest szansa na rozczarowanie. Różnica między dużym wysiłkiem tworzenia antyspektakularnej sztuki a znikomym efektem tych wysiłków pokrywana bywa pięknem, czasem również wzruszeniem. Osobiście byłem na swój sposób wzruszony ceremonią odsłonięcia „Pomnika neurotyków”. Szczególnie kiedy okazało się, że mimo starań pomnika nie udało się perfekcyjnie wykonać i z jednego brzegu wycieka woda. W świecie, w którym wszystko musi przynosić zysk, dobrze jest stracić. Okazja ku temu trafia się coraz rzadziej; podobnie jak szansa na wpadnięcie w kałużę. Dobrze jest czasem w jakąś wdepnąć; kroczenie zbyt długo chodnikiem bez skazy to przecież prosta droga ku nerwicy.

Tymczasem tak się zapatrzyłem w kałużę Bujnowskiego, że zapomniałem chyba wspomnieć, iż artysta wyrzeźbił ją w Alejach Ujazdowskich. To ważna lokalizacja. W modernistycznej tradycji odmawianie przez artystów dostarczania sztuki jako spektaklu było aktem politycznego oporu. Czy Bujnowski i Dawicki, koledzy z galerii Raster, przedsięwzięcia, które na polskim rynku sztuki jest symbolem sukcesu, zachowali jeszcze nadzieję na stawianie takiego oporu – czy też została im już tylko melancholia? Jakąś odpowiedzią na to pytanie jest fakt, że realizacja monumentu przez Fundację Witryna Agnieszki Sural była możliwa dzięki współpracy z Królikarnią; praca Bujnowskiego została włączona do trwającej tam wystawy „Pomnik. Europa Środkowo-Wschodnia 1918–2018”. W wyniku zmian w Muzeum Narodowym, do którego należy Królikarnia, ta wystawa z czasówki zmieniła się w coś w rodzaju stałej ekspozycji, ale nie ma tego złego; to ciekawy projekt, opowiadający o konstruowaniu pola symbolicznego w epoce, w której w naszym regionie XIX-wieczne imperia zostały zastąpione mozaiką państw narodowych. Aleje Ujazdowskie między placem Na Rozdrożu a Belwederem są czymś w rodzaju ready made’u do pokazania na tej wystawie. Jeden biegun tego terytorium wyznacza posąg Dmowskiego, drugi – figura Piłsudskiego, pośrodku ekstazę przeżywa Szopen, zaś naprzeciwko wznosi się gmach Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Przed siedzibą rządu często powstają tak zwane miasteczka, polityczne instalacje, w których różni manifestanci performują swoje żale i skargi. Kiedyś było więc białe miasteczko pielęgniarek, potem zielone miasteczko rolników, jeszcze później obóz KOD-u i przyczółek aktywistów z Razem, którzy wyświetlali na gmachu Kancelarii tekst konstytucji. Na ogrodzeniu Łazienek prezentowane są wystawy. Czasem biegam tą trasą, więc jestem na bieżąco z tymi ekspozycjami; ostatnio wszystkie mówią o różnych czynach zbrojnych narodu polskiego. Temat jest niewyczerpany.

Ciągnący się wzdłuż Alej Ujazdowskich chodnik to prawdziwe polityczno-symboliczne teatrum; spektakl toczy się tu nieustannie, zarówno z udziałem aktorów żywych, jak i odlanych z brązu. Na nowy monument nie było tu miejsca, ale za to kałuży brakowało bardzo; ja widziałbym w niej wręcz główną bohaterkę dziejącego się tu przedstawienia. Do polskiej przestrzeni symbolicznej dodaje się różne pomniki, ale zamiast pomóc, raczej pogłębiają one zbiorową neurozę. Bujnowski swoją pracę nazywa „pomnikiem ujemnym”. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).