Po drugiej stronie obrazu
Widok wystawy „Siedząc tutaj znudzona jak lamparcica” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, fot. Bartosz Górka

34 minuty czytania

/ Sztuka

Po drugiej stronie obrazu

Stach Szabłowski

Kiedy zaczynam pracę nad wystawą, patrzę na nią jak ogrodniczka – wystawa jest działką domagającą się uprawy, trzeba pilnie pielęgnować kiełkującą na niej fabułę. Moje wystawy są zazwyczaj jedną historią, wszystkie prace przenikają się ze sobą, odbijają się jedna w drugiej, każda zależy od tego, co zdarzyło się przedtem i zdarzy się potem

Jeszcze 9 minut czytania

Nie macie wrażenia, że sztuka stała się (zbyt) prosta? Ekonomia, etyka, jedzenie, życie – wszystko robi się coraz bardziej zagmatwane. Tylko sztuka zdaje się iść pod prąd tej tendencji, dążąc do jednoznaczności. Na ostatnim Biennale w Wenecji oślepiła mnie wielość prac, których sens jest jasny jak słońce. Jednak gdzie świeci światło, tam musi padać i cień, są więc wyjątki od reguły. Na przykład Maria Loboda.

            *

Maria Loboda, artystka urodzona w Polsce, wychowana w Niemczech, studiowała we Frankfurcie i Nowym Jorku, mieszkała w wielu miejscach. Pracuje w globalnym świecie sztuki. Jest jego prominentną obywatelką – na koncie ma udział w Documenta, wystawy indywidualne w prestiżowych instytucjach art worldu (jak Reina Sophia w Madrycie czy Kunsthalle w Bazylei). Teraz jej prace można oglądać w Wenecji. Na tym samym Biennale, na którym Christoph Buchel pokazał wydobyty z dna Morza Śródziemnego wrak statku, który poszedł na dno podczas rejsu z Libii na Lampedusę. W katastrofie zginęły setki uchodźców.

Kiedy łajba, którą sztorm zmienił w wielką trumnę, „wpływa” na wystawę sztuki współczesnej, jest tak, jakby w halach ekspozycyjnych Biennale odzywały się echem słowa Adorna, mówiącego, że pisanie wierszy po Auschwitz jest barbarzyństwem.

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka



A więc na próżno fatygowałem się do Wenecji? – myślałem, stojąc w cieniu posępnego wraku. Niepotrzebnie wędruję przez te niekończące się ekspozycje, pełne konceptów, narracji, obrazów podsuwanych mi przez najwytrawniejsze artystki i artystów z całego świata? Czy cała ta symboliczna nadbudowa pozbawiona jest znaczenia w obliczu tragedii, które wydarzają się na świecie? Biennale to wymarzone miejsce do zakwestionowania współczesnej sztuki jako jednego wielkiego „problemu pierwszego świata” – kosztownej, wyrafinowanej zabawki artystów, kolekcjonerów, kuratorów i turystów. Na dodatek to widowisko odgrywane jest w mieście, które samo jest jednym wielkim spektaklem – nic tu nie dzieje się naprawdę. W przeciwieństwie do weneckich doświadczeń autentyczność wraku nie podlega dyskusji. Podobnie bezdyskusyjna jest realność problemu, który na pokładzie tego statku wpłynął na mętne wody Biennale – tego akwenu, w którym kulturalna elita pławi się w społecznych przywilejach, artystycznych spekulacjach, politycznej hipokryzji, prosecco i mineralce Frizzante lejącej się z plastikowych butelek. Wrak był jak okręt flagowy poczucia społecznej odpowiedzialności sztuki. Czy w ogóle wypada oglądać wystawy, kiedy toną ludzie?

Odpowiedź wydaje się oczywista, a jednak postawione przez Buchela pytanie w osobliwy sposób popchnęło mnie w stronę twórczości Marii Lobody. Dlaczego? Może dlatego, że jeżeli wystaw oglądać nie wypada, to już szczególnie takich, jakie robi ta artystka. Sztuka współczesna to jeden wielki „problem pierwszego świata”? Ta, którą tworzy Loboda, bez wątpienia zalicza się do tych problemów. Artystka nie zajmuje wyraźnych politycznych stanowisk, jej twórczość to apoteoza dwuznaczności. O czym w ogóle są jej wystawy? Piotr Policht na łamach „Szumu” nazwał jej sztukę „symbolizmem na miarę naszych czasów”, praktyką, w której ezoteryczna wrażliwość fin de siècle’owych dekadentów zostaje „przefiltrowana przez Beuysa, Rebeccę Horn i postminimalizm”. Zgrabna myśl, coś w niej jest, choć można też ująć rzecz inaczej: spośród palących problemów współczesności Loboda wybiera te, które wydają się najmniej gorące, czyli właśnie „problemy pierwszego świata”. Internauci robią o nich memy. Loboda tymczasem, napędzana mieszaniną fascynacji i odrazy wobec imaginarium współczesnej burżuazji, robi o problemach pierwszego świata wyrafinowane wystawy, ociekające przepychem, odniesieniami do poezji, filmów, powieści, nauk tajemnych, archeologii, astrologii. Kultura i jej instytucje dwoją się i troją w wysiłkach oswojenia naszego bestialstwa i nadania mu cywilizowanych form. Loboda zdaje się sabotować tę pożyteczną robotę. Cała jej sztuka to „nadbudowa nadbudowy”, jest uszyta z różnych fikcji, opowieści i form kultury. Można odnieść wrażenie, że artystka tka ten skomplikowany kobierzec tylko po to, aby upewnić się, że bestialstwo człowieczeństwa wciąż jest pod spodem.

Nie wiem czy taka twórczość jest pożyteczna. Ale wiem, że rzeczy niepożyteczne, ba, nawet rzeczy wręcz szkodliwe należą przecież do najbardziej wciągających. Zaraz po powrocie z Wenecji zamiast zająć się jakimś realnym problemem współczesności, pobiegłem zatem oglądać pierwszą wystawę Lobody, która czekała w Zamku Ujazdowskim pod drapieżnie dekadenckim, zaczerpniętym z Sylvii Plath tytułem „Siedząc tutaj znudzona jak lamparcica”.

            *

Wystawa Lobody została otwarta tak dawno, że bywalcy i bywalczynie wernisaży mają prawo myśleć, że jest już zamknięta. Ja także widziałem pierwszy raz „Lamparcicę…” na otwarciu. Wrażenie było ogromne, ale nieokreślone – to pewnie najlepsza wystawa, jaką teraz można zobaczyć w Polsce. Ale o co w niej tak naprawdę chodzi? Otwarcie stwarzało najgorsze warunki do prowadzenia dochodzenia w tej sprawie; nie był to również czas ani miejsce, żeby wciągać artystkę w poważniejszą rozmowę, rujnując jej w ten sposób powernisażowy koktajl. Ograniczyłem się więc do wystękania kilku komplementów. Wypowiadałem je poniekąd w ciemno, ale jednocześnie szczerze. Przeczuwałem, że choć jeszcze nie wiem, co tkwi w tej wystawie, to, cokolwiek to jest, będzie mi się podobało.

Tym bardziej pragnąłem wrócić na wystawę. Myślałem o niej jak o nierozegranej do końca grze, którą przechodzi się w trybie FPP, nie tyle zbiorze prac, czy też eseju zbudowanym z artefaktów, ile miejscu, w którym następuje jakaś sekwencja wydarzeń. Widz ani się spostrzeże, a już staje się ich uczestnikiem. Jak w niektórych grach komputerowych – a poniekąd również jak w życiu – celem rozgrywki nie jest odniesienie zwycięstwa czy zdobycie punktów, lecz raczej przejście scenariusza od początku do końca w taki sposób, by po drodze jak najwięcej przeżyć i odkryć. Czułem przy tym, że choć na niektórych wystawach interesujące jest przeinterpretowanie czy nawet psychoanalizowanie sztuki, to w tym wypadku ciekawie byłoby grać, ściśle trzymając się reguł ustanowionych przez Lobodę. Poprosiłem zatem artystkę o autorską solucję do „Lamparcicy…”. W rezultacie, kiedy wróciłem na wystawę, przy jej oglądaniu towarzyszył mi swego rodzaju voice over Lobody.

            *

Pierwsza praca na wystawie ma formę bramy. Postanowiłem przed jej przekroczeniem ustalić podstawową zasadę organizującą twórczość tej nieprzewidywalnej artystki, która raz pokazuje rzeźby z mokrej gliny (jak w Wenecji), innym razem wystawia fotografie, a jeszcze kolejnym inkrustuje fasadę Bunkra Sztuki barwnymi kamieniami albo każe wędrować po parku grupie cyprysów, niczym drzewom idącym po Makbeta, jak to zdarzyło się kiedyś na Documenta w Kassel. Co jest kluczową materią tej sztuki? Przedmiot? Obraz? Koncept? Myśl?

– To słowa – odpowiada artystka. – Prawie zawsze na początku pojawia się tytuł. Dostrzegam potencjał rzeźby, jeżeli tytuł ma zdolność zbudowania w moim umyśle jakiejś formy. Swego rodzaju rzeźby werbalnej.
Intrygują mnie opisy w katalogach aukcyjnych, fascynuje precyzja, z jaką opisywane są zalety wystawionych na sprzedaż przedmiotów. Artefaktów czasem nawet nie trzeba widzieć, zaczyna się ich pożądać przez sam opis. Te teksty są jak haiku, nie ma w nich miejsca na zbędne słowa, ale jest za to przepych. Haiku, ale w duchu rokoko.
W ślad za tytułem wchodzą do gry wszystkie inne materie i instrumenty. Tytuł potrzebuje naczynia, naczynie potrzebuje pomieszczenia, ono zaś wymaga światła i tak dalej.
Ale wnętrza także są ważne – uruchamiają mnie równolegle ze słowami. Staram się patrzeć na przestrzenie wystawowe jak na pejzaże. Ustawiam prace jak elementy w ogrodzie – tu żywopłot, tam fontanna, jakieś ekstrawaganckie folly za drzewem i sterta kompostu, tam gdzie najmniej się jej spodziewasz. Kiedy zaczynam pracę nad wystawą, patrzę na nią jak ogrodniczka – wystawa jest działką domagającą się uprawy, trzeba pilnie pielęgnować kiełkującą na niej fabułę. Moje wystawy są zazwyczaj jedną historią, wszystkie prace przenikają się ze sobą, odbijają się jedna w drugiej, każda zależy od tego, co zdarzyło się przedtem i zdarzy się potem.

(Brama, która otwiera wystawę Lobody, to monumentalny geometryczny portal – pięć filarów i trzy przejścia. Rzeczywiście mogłaby prowadzić do ogrodu, a może nawet do świątyni. Namalowany na niej iluzjonistyczny mural do złudzenia przypomina cień, który pada na fasadę. Co go rzuca?)

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

– Muszę zaznaczyć, że choć ogród jest uniwersalną metaforą moich wystaw, to ta, o której rozmawiamy, zbudowana jest raczej na figurze mieszkania albo świątyni.
Kiedy dostałam zaproszenie do zrobienia wystawy w Warszawie, instynktownie poczułam, że powinnam zrobić nokturn. Tą drogą doszłam do poetyki neo noir, a skończyłam w latach 80., w filmie Paula Schradera „Amerykański żigolak”. Dlaczego? Dobre pytanie! Jestem fanką Feridnando Scarfiottiego, dyrektora artystycznego i scenografa tego filmu, a także bliskiego współpracownika Viscontiego. Estetyka i detale tego obrazu fascynowały mnie od dłuższego czasu: beże i miękkie dywany, garnitury Armaniego, artdecowskie sprzęty w apartamencie bohatera Juliana i jego nonszalancja, a także kapelusz, który nosi grająca główną rolę Lauren Hutton. Oprócz tego pewna wulgarność i tandetność, na granicy której balansuje cały film. I oczywiście weneckie żaluzje, które stały się wizualnym kluczem do mojej historii.

(Odświeżyłem sobie „Amerykańskiego żigolaka”. I rzeczywiście, operator John Bailey zdawał się mieć obsesję na punkcie światła i cienia padającego przez żaluzje).

– Lubię zaczynać wystawy od figury wejścia – mówi artystka – bramy, korytarza, czegoś, co dzieli świętość od bluźnierstwa. Tak jakby wystawa była tu, na długo zanim przybyłeś ją odwiedzić. Wchodzenie na nią jest jak wejście do grobowca faraona, łamanie pieczęci, otwieranie ukrytych drzwi zamaskowanych w malowidle na ścianie. Wejście na wystawę to dramaturgiczny element, który sobie cenię. Przechodzisz przez bramę i jesteś po drugiej stronie, gdzie obowiązują już inne reguły. Ale powracając do twojego pytania: cień, który pada na bramę, pochodzi z „Amerykańskiego żigolaka”, z mieszkania, do którego Julian wraca w panice, bo boi się, że zostanie wrobiony w morderstwo, i podejrzewa, że gdzieś w apartamencie został ukryty obciążający go dowód.

(Wchodzę zatem na wystawę przez bramę, na którą pada cień żaluzji, delikatny, ale zarazem monstrualny w swojej monumentalności. I zaraz za bramą spotykam „Wybranych”, którzy są… no właśnie, czym właściwie? Na pierwszy rzut oka wyglądają jak trzy designerskie kinkiety, świecące wysoko na ścianie pogrążonej w półmroku galerii. Jeżeli cała wystawa jest nokturnem, to światła – a także lampy – wydają się odpowiednimi mieszkańcami tej przestrzeni. To jednak protagoniści nader enigmatyczni. Wybrani? Ale do czego? Przez kogo? Jaki los czeka wybranych? Enigmatyczność wydaje się na „Lamparcicy…” autonomicznym medium, tematem samym w sobie).

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

– Ha, ha, tyle znaków zapytania! Wiesz, nie mogę dać ci rozwiązań zagadek i problemów, które stworzyłam. Mogę tylko podsunąć ci kilka wskazówek i informacji – tyle mieści się w granicach mojej autorskiej odpowiedzialności.
Czy zauważyłeś różne egzotyczne owady i robaki w lampach? Można zobaczyć ich cienie, ledwo je widać, ale tam są. Ich nazwy znajdziesz w podtytule pracy: Chrysochroa castelnaudi, Cereopsius luctor, Callimetopus jugalis newman, Xylindes philippinensis, Chrysoscarabus punctaroarautus montanus, Heliocopris bucephalus i tak dalej. Projektantem lamp jest jeden z moich ulubionych designerów, Pierre Cahreau. Nazwał je „La Mouche” – mucha.
Do tego było jeszcze słowo „wybrany”, które widziałam kiedyś napisane czarnym mazakiem na murze starego kościoła na Cyprze. Cóż za wandalizm i sarkazm jednocześnie!
Chciałam stworzyć pierwszą salę wystawy na podobieństwo korytarza, miejsca, które jest jeszcze trochę publiczne i już trochę prywatne – mijasz bramę we wczesnych godzinach porannych, tuż przed świtem, i znajdujesz się w czymś na kształt poczekalni; jesteś wewnątrz i zarazem na zewnątrz – zaczyna się robić dziwnie. A lampy kierują cię dalej, w głąb, jak małe sfinksy wypełnione ciałkami tych wszystkich delikatnych owadów, które przyciągnęło światło – i ich podróż tu się skończyła!

Maria Loboda

Urodzona w 1979 roku, od ponad 30 lat mieszka w Niemczech, jest absolwentką Städelschule we Frankfurcie, akademii, która oferuje studentom maksimum wolności, skupiając się na sztuce niezależnej od wszelkich nieartystycznych ograniczeń lub zadań. Brała udział m.in. w dOCUMENTA (13), Taipei Biennale w 2014 roku, wystawiała prace w Museo Reina Sofia w Madrycie, Palais de Tokyo w Paryżu. W roku 2015 zrealizowała projekt dla Bunkra Sztuki w Krakowie, uczestniczyła w Konferencji Tatrzańskiej (Kraków, Zakopane), a także brała udział w Teatrze Mykologicznym w Rabce, w Kadenówce u Pauliny Ołowskiej. Dotychczas nie miała okazji do zaprezentowania polskiej publiczności większego wyboru prac.

Czy to jest enigmatyczne? Często zadaje mi się podobne pytania. Co ma zrobić widz pozbawiony wskazówek, który nie przeczyta dokładnie tytułów i tak dalej.
Prawdę mówiąc, nie przepadam za rozmową na temat enigmatyczności moich prac, ponieważ zwykle zmierza ona w kierunku społeczno-pedagogicznych rozważań na temat mediowania, przybliżania sztuki i tego, jak komunikować się z odbiorcą, który poddaje się właściwie bez walki. Ja nie uważam, żeby zadaniem artystów było dostarczanie lekarstw, my raczej roznosimy wirusy. Staram się robić takie wystawy, jakie sama pragnęłabym oglądać, tworzyć prace, które są jednocześnie problemem i jego rozwiązaniem. Nie mam nic przeciwko wczytywaniu się w dzieło, prześladowaniu go w myślach, schodzeniu w głąb króliczej nory, choćby na całe miesiące. Dopóki nie rozwikłam sposobu myślenia artysty, jest to dla mnie stymulujące.
A jeżeli jestem enigmatyczna, to nie dla tajemniczości samej w sobie. Chodzi raczej o to, że chcę zaproponować odbiorcy porządną rozgrywkę, dać mu dobry mecz. To jest enigma pour le sport.

(Mijam „Wybranych” i rzeczywiście – gra zaczyna się na poważnie. Na środku sali stoi rzeźba: można dopatrzyć się w niej dwóch zgeometryzowanych sylwetek albo zdecydować, że jednak jest abstrakcyjna. Jej kubizujące formy mogłyby pochodzić z warsztatu któregoś z klasycznych modernistów z pokolenia Archipenki. Część kompozycji malowniczo przykrywa draperia – i stoi na niej ceramiczne naczynie ze świńskim ryjkiem. Na rzeźbie siedzi sobie pani pilnująca wystawy, a całość nazywa się „Niezwykła grupa rzeźbiona w koralu składająca się z dwóch postaci na moście, dziewczyny i żebraka z ptakiem na łańcuchu”. Piekielny tytuł, to się dopiero nazywa łamigłówka!)

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

– Czyżbyś nabijał się z moich tytułów? – pyta Loboda. – To wystawy są łamigłówkami, nie tytuły. Łamigłówka jest nie tylko po to, żeby ją rozwiązać, ale również aby cieszyć się samymi sposobami jej układania. Tytuł rzeźby to cytat – słowo w słowo – z opisu wystawionego na licytację chińskiego artefaktu z XV wieku. Zaczerpnęłam go z katalogu Christie’s. Mówiłam ci wcześniej o mojej fascynacji poetyką katalogów aukcyjnych. Tu chciałam zderzyć brutalistyczną formę, którą stworzyłam, z tym niezwykle kapryśnym konceptem starożytnej sceny pastoralnej.

(W tle „kapryśnej” sceny znajdują się dwa murale przedstawiające wazy, na których szyjkach zawiązane są… krawaty. Trzecią wazę dojrzymy na ścianie w głębi następnej sali. Razem tworzą osobliwy tryptyk. Rysunki są konturowe, mogłyby służyć za obrazkową instrukcję: jak zawiązać krawat (na szyjce antycznej wazy). A może sposób wiązania węzła jest jeszcze jednym kodem? Na przykład znakiem jakiegoś tajnego stowarzyszenia, po którym wtajemniczeni rozpoznają się nawzajem?)

– Tym razem tytuł pożyczyłam od Mickiewicza, z „Pani Twardowskiej”. „Cha Cha Chi Chi Chejże Hola” – tak nazywają się te trzy murale. Zanim zdecydowałam się je zrobić, pragnęłam pokazać przemianę wilka w wilkołaka. Potem chciałam, aby zamiast tego wilk przemienił się w wazę, a na koniec waza stała się żigolakiem Julianem. To zmiennokształtna praca. Uwielbiam zmianę kształtu jako koncept artystyczny, narodziny abstrakcji, myśli stające się – na przykład – trójkątami. Żałuję, że nie udało mi się wpisać w tę kompozycję słowa „nudny”, wtedy humor pracy stałby się jeszcze bardziej ewidentny. To biedne naczynie jest wykorzystywane jako nudna waza biznesowa!

(Nudna waza biznesowa? Ta wystawa w istocie pełna jest dziwnych bohaterów i niecodziennych figur, raz osobliwych, to znów godnych współczucia. Już w następnej sali wazy, naczynia, orientalna porcelana nie są nudne. W półmroku wiszą fotografie przedstawiające ręce kogoś, kto czyta o nich w katalogach aukcyjnych pod kołdrą, przyświecając sobie latarką. Czytanie pod kołdrą w żadnym razie nie jest nudne. Jest raczej sexy i ma konspiracyjny charakter, jak ukrywanie się przed rodzicami, którzy kazali dziecku spać, a ono wciąż w tajemnicy czyta. Loboda nie jest jednak dzieckiem. Dlaczego zatem czyta pod kołdrą?)

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

– Pozwól, że zasugeruję ci trochę inną ścieżkę skojarzeń – mówi artystka. – Czytanie pod kocem wiąże się raczej z pornografią. Zauważ, że tytuł tych fotografii brzmi „Śpiąc z bogami”. Tak oto nudne wazy biznesowe nabierają intymności; masz swój moment sam na sam z tymi wybornymi antykami. Zupełnie jak te chwile, które przeżywał żigolak Julian, kiedy towarzyszył swoim klientkom na aukcjach dzieł sztuki, pozując na konesera. Można też pomyśleć o seksualności, autostymulacji i pożądaniu zapośredniczonym przez artefakty kultury, w których posiadanie nie zawsze można wejść. O katalogu aukcyjnym Christie’s w roli fetyszu. O fetyszu muzealnego katalogu pełnego obrazów gładko wymodelowanej, pięknej ceramiki.
Mówiliśmy, że waza zawiązuje krawat, ale ona może przecież równie dobrze go właśnie rozwiązywać. Nie postrzegam tych obiektów jako niewinnych, one są raczej seksualne. Są falliczne, ale i maciczne jednocześnie! A format zdjęć jest kinematograficzny jak panoramiczny ekran w kinie.

„Siedząc tutaj znudzona jak lamparcica”, Maria Loboda

kuratorka: Ewa Gorządek, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa, do 22.09.2019

(Tymczasem znaleźliśmy się na rozdrożu. Z sali, w której „Śpi się z bogami”, prowadzą dwa wyjścia. Gdzie powinienem się teraz udać? W prawo? Czy w lewo?)

– Zanim opuścimy to pomieszczenie – mówi Loboda – zwróćmy jeszcze uwagę na kilka mniejszych elementów. Czy zauważyłeś kozi ogon, który wystaje z jednej ze ścian?

(Ogon jest biały jak tynk ściany. To właściwie całkiem niewielki ogonek, ale nie umknął mojej uwadze, prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że rozmowa zejdzie na jego temat).

– Praca nosi tytuł „Młody satyr, który patrzy na swój ogon”. Ma swój początek w rzeźbie, którą widziałam kiedyś w MET w Nowym Jorku: tors młodego mężczyzny wychylającego się w bok. Nad jego pośladkami znajdowała się dziurka, konserwatorzy przypuszczali, że wkładano w nią kozi ogon, ten tors musiał należeć do satyra. Zachwyciło mnie to: satyr bez ogona! Postanowiłam zatem zrobić ogon bez satyra i wyszukiwać dla niego różne ciała. Oryginalna inkarnacja tej postaci była ogromnym filarem, który zrobiłam kilka lat temu w Kunsthalle Basel. Potem zdecydowałam, że chcę zatrzymać ten ogon i przyczepiać do ścian pomieszczeń, w których rozgrywać będą się moje wystawy. W tym przypadku ściana sali w Zamku Ujazdowskim jest nowym wcieleniem tego młodego ciekawskiego satyra.

(Czy ominęliśmy jeszcze coś?)

– Jest jeszcze praca, którą przemilczeliśmy, idąc przez pierwszą salę wystawy. Mała praca, ale wydaje mi się istotna. Umieściłam ją wysoko na gzymsie portalu prowadzącego do pomieszczenia, w którym pokazuję „Śpiąc z bogami”. Nazywa się „Zauważ Old-Fashioned na gzymsie”.

(I rzeczywiście, na gzymsie, na samej jego krawędzi, stoi szklanka, w połowie pusta, w połowie pełna. W opisie pracy czytam, że do jej zrobienia wykorzystano między innymi „półtorej uncji bourbona, dwie porcje gorzkiej angostury, jedną kostkę cukru, wisienkę koktajlową, plasterek pomarańczy i kostki lodu”).

– Dopełnieniem tego obiektu jest tytułowy tekst na tylnej fasadzie bramy, przez którą wszedłeś na wystawę – kontynuuje Maria – „Note the Old Fashioned on the cornice”. Ta praca jest takim małym ćwiczeniem z dziedziny zostawiania i odczytywania wskazówek. Myślę o niej jak o szepcie, który towarzyszy ci, kiedy idziesz przez muzealną salę. W Zamku znajduje się trzecia wersja tej pracy. Ona zawsze zaczyna się od frazy „Note the…”, a kończy się jakimś obiektem umieszczonym gdzieś wysoko, ponad poziomem wzroku widza. Raz była to czapka frygijska, a innym razem koktajl Mołotowa. Pomyślałam, że Old Fashioned wprowadzi tu fajną dwuznaczność.

(Wracam na rozdroże wystawy. A więc dokąd teraz idziemy?)

– Skręcamy w lewo – decyduje Loboda. – Z sypialni idziemy do garderoby. Widzisz teraz drugą rzeźbę, którą zbudowałam dla pań pilnujących wystawy, aby mogły na niej spocząć, położyć na niej książkę, poduszkę, cokolwiek, co pomoże im się tu poczuć w miarę wygodnie.

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

(Praca nosi tytuł „Fluorytowa figurka psa z Fo przykucniętego i przekrzywiającego łeb”. Na tym etapie nie muszę już pytać, skąd się wzięła taka fraza. Tytuł wyszyty jest także na kocu-draperii, którym częściowo przykryta jest rzeźba. Na rzeźbie z pierwszej sali stała świńska waza, na tej figurka pełznącego ślimaka. W tym pomieszczeniu uwagę przykuwają jednak przede wszystkim dwa lustra ze złotej blachy. Są podziurawione, jakby ktoś wściekle dźgał polerowany metal jakimś ostrym szpikulcem. Na jednym nakłucia układają się w słowa: „I am a method man”, na drugim: „I am a businessman”).

– Zdewastowane mantry człowieka przedsiębiorczego, człowieka metodycznego – komentuje Loboda. – Pożyczyłam tę postać z opowiadania Alana Edgara Poego „Człowiek interesu”. To bardzo zabawne, bardzo pokręcone opowiadanie. Ta sala ma w sobie coś gwałtownego, mam wrażenie, że wszystko zaczyna się delikatnie rozpadać, nie sądzisz?

(Sądzę, że te złote lustra to krzywe zwierciadła i w dodatku dość obsesyjnie potraktowane – szpikulcem. Przedsiębiorczego człowieka, który dziurawi blachę, pisząc: „I am a method man”, nietrudno wyobrazić sobie jako kogoś pokroju Patricka Batemana z książki Breta Eastona Ellisa. Ciekawe jest też to, że spośród wszystkich tekstów Poego artystka wybrała taki, który wyjątkowo nie jest horrorem, lecz satyrą na kapitalizm, którego atrybutami Loboda zdaje się skądinąd fascynować).

– Patrzę na kapitalizm z sarkazmem i jednocześnie niepokojem; bardzo się go boję. Muszę też przyznać, że w dziwaczny sposób fetyszyzuję figurę bankiera i związaną z tą figurą krawiecką estetykę, koncentruję się na detalach, od spinek, przez mankiety, po ręcznie szyte czarne buty z cielęcej skóry, gładkie włosy z nutką wetiweru i tak dalej. Rzeczywiście można pomyśleć o „American Psycho”, ale Ellis oparł swoją postać na wzorach wypracowanych wcześniej, więc wolę nie zatrzymywać się na nim i sięgnąć głębiej. Sama posługuję się obrazem bankiera od wielu lat, patrzę na niego jak na rodzaj archetypu, wizerunek członka zakonu o niemal religijnym charakterze. Rękawiczki wykonujące mudry, bardzo drogie buty uwalane w błocie – tego rodzaju rzeczy.
Dobrego bankiera postrzegam jako zagubioną duszę, nawet nie tyle żołnierza, ile kogoś w rodzaju rycerza. Bankier z prawdziwego zdarzenia musi być romantykiem – żeby być bankierem, musisz wierzyć w magię pieniądza, w możliwość stwarzania czegoś z niczego. I vice versa. Taki bankier jest kimś w rodzaju metodycznego alchemika. Tyle że akurat na tej wystawie zamknięty w pokoju lampart jest nie tyle bankierem, ile raczej kanciarzem.

(Elegancki kanciarz? Oczywiście! Przecież cień padający na bramę wystawy rzucały żaluzje z okna apartamentu, który należał nie do bankiera, lecz amerykańskiego żigolaka. Ja jednak zaglądam już do kolejnej sali, zamkowej baszty. Z zewnątrz niewiele widać, bo po drugiej stronie wejście tarasuje ogromny obraz. Stąd oglądamy tylko jego „plecy”. Ewidentnie był zbyt wielki, żeby go powiesić, więc stoi oparty o framugę. Żeby wejść do baszty, trzeba się koło niego przecisnąć. A więc przez cały czas znajdowaliśmy się na rewersie tego obrazu, niczym Alicja po drugiej stronie lustra?)

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

– Obraz ma tytuł „Grand Interiors” i jest powiększeniem okładki fantastycznego i bardzo progresywnego pisma o wzornictwie i projektowaniu krajobrazu z lat 60. Brał już udział w innej wystawie, którą zrobiłam w zeszłym roku w Schirn. Oparłam ją na artykule z tego pisma, a mój starszy brat Damian, który jest malarzem, namalował go dla mnie. Zależało mi, aby mieć płótno w takim olbrzymim rozmiarze. Chciałam trochę zabawić się patosem i uwielbieniem, które otacza malarstwo, w sensie artystycznym, intelektualnym i oczywiście finansowym, ha, ha. Na mojej wystawie ten obraz funkcjonuje jednocześnie jako rzeźba, rodzaj przeszkody, zawalidrogi. Za wielki do tego pomieszczenia, rozrósł się ponad wszelką miarę, utknął w przejściu – po prostu został tu porzucony. I rzeczywiście można spojrzeć na tę sytuację tak, że byliśmy cały czas w obrazie, a teraz z niego wyszliśmy. Podoba mi się ta myśl, to mogłoby być właściwie zakończenie wystawy. 

(To jednak nie koniec, bo w baszcie oprócz obrazu stoi jeszcze masywny stojak na parasole, a w nim – och, czegóż w nim nie ma! Zwinięte w rulony mapy i plany architektoniczne, wśród nich schemat I linii warszawskiego metra, do tego rakiety tenisowe, sztandar, a nawet parasol. W opisie pracy czytamy, że obiekt zbudowany jest z drewna sosnowego, a zbiór, który mieści, „odnosi się do wszelkich sposobów, za pomocą których ludzie przezwyciężają wrodzone barbarzyństwo i poprzez wyrafinowanie osiągają pełnię człowieczeństwa”).

– Wracamy do nieco niepokojącej postaci żigolaka, który udekorował swoje domostwo w ten rozwiązły sposób. Kim jest ten kanciarz, który masturbuje się do antycznych waz? Stojak na parasole jest wierną kopią rekwizytu z filmu, uwielbiam dbałość o szczegóły, z jaką go kręcili!
Zawsze fascynował mnie rzeźbiarski potencjał stojaka na parasole. To takie zabawne naczynie: ludzie wkładają do niego swoje intymne, osobiste przedmioty, pod warunkiem że mają rurkowaty kształt i odpowiedni rozmiar!

 (A tytuł?)

– To definicja kultury, którą w XVII wieku sformułował Samuel Pufendorf. Jedna z najlepszych, na jaką kiedykolwiek trafiłam. Stojak na parasole wydał mi się właściwym naczyniem dla tej frazy; tu wracamy do mojego nawyku zaczynania od tytułów i szukania dla nich odpowiedniej formy. Ale podoba mi się ta myśl o byciu po drugiej stronie obrazu, wystawa mogłaby się tu również zaczynać, przechodziłoby się na drugą stronę, jak Alicja…

(Przechodzę zatem z powrotem na drugą stronę, choć jesteśmy już bliżej końca niż początku. Wychodząc z baszty, udaję, że nie widziałem pary czarnych, ubłoconych skórzanych butów. Wracam przez salę metodycznego człowieka interesu i „sypialnię”, w której śpi się z bogami, by trafić do ostatniej sali wystawy. To najmroczniejszy ze wszystkich pokoi tego apartamentu. W ciemności pyszni się ogromny witraż. W mozaice szybek i ołowianych ramek ukazuje się wizerunek mężczyznyn – stoi na sofie i rozpościera ręce, jakby miał zawisnąć na krzyżu, ale robi to tylko po to, aby zdjąć ze ściany obraz).

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

– To miejsce jest trochę jak bycie w brzuchu bestii. To najspokojniejsza i zarazem najzimniejsza ze wszystkich sal wystawy – mówi Loboda. – Witraż wykonał mój brat Ryszard, specjalnie do tej przestrzeni. Ponieważ technika witrażu najczęściej wykorzystywana jest w kościołach, uważałam, że interesujące będzie popełnienie czegoś na kształt estetycznego świętokradztwa. W tej „świątyni” święty jest kanciarzem i znajduje się w ogromnej niedoli. Witraż powstał na podstawie stopklatki z „Amerykańskiego żigolaka”. To ważna scena. Przed chwilą Julian wszedł do swojego mieszkania – tego, z którego wzięłam cień żaluzji na bramie otwierającej wystawę. Wracamy do porannych, spokojnych godzin tuż przed świtem. Julian jednak w panice biega po mieszkaniu, szukając obciążających go dowodów. W desperacji niszczy wszystko, co kocha, rozrzuca książki, pruje poduszki, zrywa ze ścian obrazy, żeby upewnić się, czy czegoś pod nimi nie schowano.
Chciałam wykorzystać moc ikonografii, aby zamrozić tę bezbożną chwilę, w której niedobry kanciarz wpada w panikę, ująć ją w ramę wieczności: oto stoi tam na kanapie z rozpostartymi ramionami niczym święty.

(Tytuł witrażu jest – wyjątkowo – opisowy i suchy: „Człowiek zdejmuje obraz, stojąc na sofie”. Ale już następna praca, która znajduje się na środku sali, nazywa się bardziej poetycko: „Wszechnieobecność”. To wieża hi-fi zbudowana ze wzmacniaczy i decków o srebrnych frontach, które były modne na przełomie lat 70. i 80. Dziś hipsterzy kochają tak wyglądający sprzęt; podobno te analogowe urządzenia „grają z duszą”. Żigolak Julian miał podobne stereo w swoim mieszkaniu. Wieża, którą zbudowała Loboda, jest wysoka, wygląda jak dzieło audiofila z zajawką na vintage, osoby, która nie potrafiła się zatrzymać w kolekcjonerskiej manii, dokładając do zestawu wciąż więcej i więcej dwukasetowych magnetofonów i tunerów. Wieżę pokrywa biały pył. Mogłaby to być kokaina, od której nie stronił amerykański żigolak? A może to sól sypana na jego rany? Albo raczej szron? W końcu to najzimniejszy pokój na całej wystawie).

fot. Bartosz Górkafot. Bartosz Górka

– „Wszechnieobecność”, tytuł wieży stereo, chodził mi po głowie od czasu, kiedy pewnego razu przypatrzyłam się zestawowi hi-fi mojej matki i wyobraziłam sobie, jak opadają na niego płatki śniegu. Piękna, błyszcząca, srebrna wieża, pragnienie pewnego pokolenia, teraz już nieco przestarzała – i pokryta śniegiem.
W moich oczach ta wieża jest jak pogański posąg Światowida – tyle że bogowie mają tendencję do bycia wszechobecnymi, a mój jest raczej wszechnieobecny – zestaw hi-fi, który toczy rodzaj „duchowego” pojedynku z witrażem.

(Zostawiam wszechnieobecnego Światowida hi-fi i żigolaka zrywającego obraz ze ściany; pojedynek, który toczą, prawdopodobnie nigdy nie zostanie rozstrzygnięty. Zwracam się ku tekstowi na ścianie, wciąż jesteśmy w świecie noir, choć tym razem to inna historia, długi cytat z „Długiego pożegnania” Chandlera. Multimilioner Harlan Potter wygłasza monolog do Marlowe’a. Mówi o korupcji i pustce nowoczesnego życia. Jak to w czarnym kryminalne, jest w tych słowach tyle samo cynizmu co melancholii. Loboda ozdabia zaś tekst… naklejkami przedstawiającymi klejnoty. Do kogo one należą? Do klientek Juliana żigolaka?).

– Może ta chandlerowska tyrada, pełna rozczarowania i straconych złudzeń, to zbyt moralizatorskie zakończenie wystawy? – zastanawia się Loboda. – Pamiętaj jednak, że te słowa zostały napisane w 1932 roku; możemy potraktować je jak przepowiednię. Traktuję tę pracę jako swego rodzaju prototyp, chcę w przyszłości tworzyć więcej realizacji opartych na tekstach. Nektóre słowa zasłonięte są w niej naklejkami i nie da się ich przeczytać. Kiedy zaczynałam pracować nad wystawą, zastanawiałam się, czy takimi naklejkami nie zakryć mojego nazwiska i tekstu wprowadzającego przy wejściu do galerii.
Do kogo należą klejnoty przedstawione na naklejkach? Pochodzą z kolekcji biżuterii Elizabeth Taylor. Nie pytaj dlaczego. Spróbuj sobie wyobrazić jakąś fajną historię. Mogę ci tylko powiedzieć, że Julian rujnował swoje mieszkanie, ponieważ szukał klejnotów martwej kobiety, która chciała go wrobić w morderstwo. Nie przywiązuj się jednak do tego skojarzenia, może być trochę przypadkowe.

(A więc doszliśmy do końca. Cała przyjemność po mojej stronie. A może jednak po stronie artystki? Dlaczego mam wrażenie, że pod kostiumem tego czarnego, rozerotyzowanego kryminału kryje się jeszcze jakaś opowieść, zamaskowana w plątaninie zwodniczych tropów, z których każdy prowadzi w stronę jakiejś fikcyjnej postaci, książki, filmu, fetyszu, fantazji? Gdzie w tym labiryncie kryje się autorka?)

– Pytasz o przełożenie moich osobistych doświadczeń na narrację wystawy? Nigdy nie uważałam tworzenia autoportretów budowanych z prac opartych na prywatnych przeżyciach za szczególnie interesujące podejście. Wolę artystów, którzy potrafią przekładać ludzkie uczucia na uniwersalną ikonografię, rodzaj abstrakcji. Taka umiejętność pozwala oderwać wzrok od czubka własnego nosa, który uważam za niezbyt pomocny punt odniesienia przy tworzeniu sztuki.
Poza tym jestem okropnie nieśmiała, niektóre prace mogą na przykład odnosić się do moich zawodów miłosnych (to żałosny i zarazem wspaniały materiał artystyczny), ale zamaskowałam te wątki najlepiej, jak potrafiłam. Umarłabym, gdyby te sprawy się wydały, ale chowam je na samym wierzchu, ha, ha! 

(Ta wystawa to świetna gra, ale czy artystka gra fair? Eksplorowanie tego dziwnego miejsca jest jak błądzenie w jej głowie. Czy nie powinniśmy wiedzieć więcej o osobie, w której myślach się znaleźliśmy? O jej dzieciństwie w Polsce, wychowaniu w Niemczech, starszych braciach artystach, przygodach w artworldzie i na rynku sztuki? Biografia to przecież świetny klucz, który potrafi jednocześnie otworzyć zarówno osobiste, jak i uniwersalne furtki).

– Wiesz, zrobiłam ci bardzo intymne oprowadzanie po mojej wystawie – odpowiada Loboda na moje dopytywania. – To jak wzięcie kogoś za rękę i poprowadzenie na różne ukryte ścieżki. Generalnie wolę jednak, aby widzowie odnajdowali je sami. Liczę, że odbiorcy zainteresują się wystawą na tyle, aby pewne rzeczy doczytać, sprawdzić, przemyśleć ponownie, nurkować głębiej i głębiej. Tak jak sama lubię robić, kiedy oglądam wystawy. Jeżeli widz nie ma ochoty podjąć tego wysiłku, to znaczy, że nie wykonałam swojej roboty wystarczająco dobrze. Zawsze uważałam, że jeżeli moja sztuka nie zdoła sprawić, żeby ludzie poczuli się nieswojo albo przynajmniej zaintrygowani, to powinnam iść do domu i tam siedzieć, zamiast robić wystawy.
Biografia? Mogłabym ci odpowiedzieć cytatem z Canettiego, który powiedział: „Moje dzieciństwo było tak cudowne i doskonałe, jak dzieciństwo każdego innego człowieka, dopóki nie zrozumie, że wcale takie nie było”. Kogo obchodzi, kim jestem, gdzie się urodziłam, skąd pochodzę? Wszyscy skądś pochodzimy, ale ostatecznie liczy się to, jak dobrze ja potrafię opowiedzieć historię, i to, czy ty uznasz, że warto się w nią zanurzyć.