Dawno nikt nie włożył tyle wysiłku, żeby mi coś pokazać
Alfredo Jaar, "Brzmienie ciszy", 2014, widok instalacji w CSW "Znaki Czasu" w Toruniu, foto: Natalia Miedziak.

Dawno nikt nie włożył tyle wysiłku, żeby mi coś pokazać

Stach Szabłowski

Alfredo Jaar zrobił na swojej trosce o człowieczeństwo spektakularną karierę artystyczną. Czy powinien czuć się z tego powodu winny? Czy mamy powody, aby wątpić w wiarygodność artysty?

Jeszcze 4 minuty czytania

Alfredo Jaar to nie tylko słynny artysta. To także artysta zatroskany. Jaar martwi się o zawartość człowieczeństwa we współczesnym człowieku. Obawia się, że zawartość ta jest na niskim poziomie, który, co gorsza, obniża się. I usiłuje coś w tej sprawie zrobić, a robiąc, wciąga nas do dyskusji, której nie sposób porzucić, ale i nie da się rozstrzygnąć. Chodzi o debatę na temat zaangażowania sztuki. Albo jako kto woli, na temat CSR – Corporate Social Responsibility, czyli społecznej odpowiedzialności biznesu (artystycznego).

*

Nie przestaje mnie fascynować różnorodność, a nawet niespójność doświadczeń, które spotykają świadka wydarzeń artystycznych. Nieważne, czy idzie się do publicznej instytucji powołanej do działania na rzecz dobra wspólnego, czy do najbardziej cynicznej z komercyjnych galerii, która pracuje na zysk marszanda, artysty i społeczny status kolekcjonerów. Zawsze trzeba być gotowym na wszystko. Raz ktoś pokaże ci swój chorobliwy sen, ktoś inny spróbuje cię zabawić, a za chwilę ktoś jeszcze inny postara się potrząsnąć twoim sumieniem.

Alfredo Jaar, „Brzmienie ciszy”

kuratorka: Dobrila Denegri, CSW „Znaki Czasu”, Toruń, do 22 lutego 2015

Świat sztuki przypomina stolik w kasynie, w którym wszyscy grają w pokera, tyle że jedni obstawiają złotem, drudzy zapałkami, jeszcze inni płacą krwią; są też tacy, którzy grają dla samej przyjemności gry, nie wnosząc w ogóle żadnej stawki. Ciekawe jest to, że choć gracze kładą na stół różne waluty, wygrane wypłacane są w tym samym kapitale symbolicznym, który w art worldzie można wymienić na widzialność i realne pieniądze. Cynicy, eskapiści, trefnisie i zaangażowani moraliści – wszyscy są tu równie mile widziani, byle potrafili grać. Ta inkluzywność ma swoje blaski i cienie. W świecie sztuki może się zdarzyć wszystko, i wszystko można w nim powiedzieć; właśnie dlatego jest ciekawy. Z drugiej strony kiedy ktoś powie tu coś na poważnie, trudno tę wypowiedź poważnie potraktować.

Aż dziw, że w tej nasyconej relatywizmem atmosferze niektórym artystom udaje się utrzymać śmiertelną powagę i prosty jak stalowy drąg kręgosłup moralny. A jednak tacy artyści istnieją; jednego z nich, Alfredo Jaara, można właśnie zobaczyć w Toruniu.

lfredo Jaar, "Brzmienie ciszy", 2014, widok instalacji w CSW "Znaki Czasu" w Toruniu, foto: Wojciech Olech.

*

Subtelne rancierowskie rozumienie polityczności sztuki zrobiło wielką artystyczną karierę. Nic dziwnego; w pewnym sensie teoria francuskiego filozofa uwalnia artystów od obowiązku nieustannego demonstrowania poczucia społecznej odpowiedzialności; daje przyzwolenie na skupienie się na własnej praktyce i zainteresowaniach.

Alfredo Jaar jest jednak artystą politycznym w tradycyjnym, hardcorowym sensie. Zajmuje stanowisko, sprzeciwia się, nie stroni od publicystki, moralizuje, apeluje do sumień. Angażuje się – jest klasykiem gatunku. W pielęgnowaniu tej postawy na pewno nie przeszkadzają mu doświadczenia wyniesione z ojczyzny. Jaar od początku lat 80. mieszka w Nowym Jorku, ale pochodzi z Chile; jako młody człowiek był świadkiem przejęcia władzy przez juntę generała Pinocheta. Zanim wyemigrował, przeżył na własnej skórze najgorsze lata dyktatury. Dojrzewał w kraju, w którym za postawy i idee można było zapłacić życiem.

A za obrazy? Czy są równie cenne?

W toruńskim CSW Znaki Czasu artysta pokazuje taki właśnie obraz. Zdaniem Jaara to wizerunek na tyle ważny, by zbudować wokół niego monumentalną pracę i całą wystawę. Jaar skupia swą artystyczną moc na sprawieniu, abyśmy dobrze się temu obrazowi przyjrzeli; nie tylko widzieli, ale i zobaczyli.

Jedna wystawa, jedna praca, jeden obraz (ale dwóch twórców)

Wystawa składa się więc z jednej pracy, a na dobrą sprawę z jednego obrazu, w dodatku nie stworzonego przez Jaara i doskonale znanego od 20 lat. Toruńskie CSW pokazuje „Sound of Silence”; chodzi o jedną z najsłynniejszych realizacji chilijskiego artysty. Jaar mocno w nią wierzy i buduje ją wciąż od nowa, kiedy tylko ma ku temu okazję. W tym uporze jest sens, bo pracy „Sound of Silence” nie da się „zaliczyć”, rzucając okiem na reprodukcję w necie.

Jaar buduje teatr dla jednego obrazu; pisze dla jego ekspozycji scenariusz, który rozgrywa się w czasie. Obraz musi wejść na scenę w precyzyjnie zaplanowanym momencie, aby właściwie odegrać swoją rolę. A widz, zanim go zobaczy, musi wcześniej przejść przez pewien proces.

lfredo Jaar, "Brzmienie ciszy", 2014, widok instalacji w CSW "Znaki Czasu" w Toruniu, foto: Wojciech Olech.

Ścieżka zdrowia

Pierwsza scena dramatu rozgrywa się w największej sali toruńskiego CSW. Architekci projektujący tę instytucję, zainspirowani londyńską Halą Turbin, wybudowali w Znakach Czasu dużą, wysoką na dwie kondygnacje przestrzeń, w której mogłyby się zmieścić wszystkie galerie tworzące WGW (Warsaw Gallery Weekend). To idealne miejsce dla Alfredo Jaara, który z wykształcenia jest architektem, myśli kategoriami masy, przestrzeni i kubatury, lubi monumentalną skalę. Kiedy usiłował przepracować artystycznymi środkami traumę ludobójstwa w Rwandzie, usypał kopiec z miliona slajdów przedstawiających oczy kobiety, która była świadkiem rzezi. Kiedy indziej zbudował instalację z miliona niewypełnionych fińskich paszportów, tych przepustek do lepszego świata, które skandynawska oaza dobrobytu i bezpieczeństwa bardzo niechętnie wydaje uchodźcom, desperatom i emigrantom. W Szwecji wzniósł muzeum z papieru i urządził w nim wystawę, by po upływie jednej doby podłożyć ogień pod tę łatwopalną, nietrwałą instytucję i puścić ją z dymem wraz z ekspozycją.

W Toruniu, tak jak przy poprzednich odsłonach „Sound of Silence”, zbudował potężny kub, w skali piętrowego domku jednorodzinnego. Fasadę monumentu wyłożył mocnymi jarzeniówkami. Zbliżamy się do kuba, krocząc przez wielką pustą halę. Zanim cokolwiek zobaczymy, zostaniemy oślepieni, oświetleni i wyeksponowani.

Boczne ściany konstrukcji wyłożone są z kolei połyskliwymi blachami, w których odbija się zniekształcony obraz widza. Oślepienie, odbicie; za chwilę wejdziemy w ciemność. Wystawa Jaara przypomina ścieżkę zdrowia dla spojrzenia. „Zbudowałem całą przestrzeń poświęconą jednemu tylko obrazowi, ponieważ obrazy są ważne – powiada artysta. – Dziś dzieci wciąż uczy się czytać, ale nikt już nie uczy ich patrzeć – i ten fakt nie przestaje mnie zadziwiać”. Jaar chce nam zatem dać lekcję.

lfredo Jaar, "Brzmienie ciszy", 2014, widok instalacji w CSW "Znaki Czasu" w Toruniu, foto: Wojciech Olech.

Kevin. Kevin Carter

Jeżeli ściana ze świetlówek jest fasadą, to do kuba wchodzi się od tyłu – ale wchodzi się dopiero wtedy, kiedy przyjdzie na to czas. Czerwona świetlówka sygnalizuje, że ten czas jeszcze nie nadszedł. Bezczynność odbiorcy, czekanie na zielone światło, zezwolenie na wejście, jest kolejnym trybikiem w dramaturgicznej maszynie Jaara. To machina zaprogramowana na uformowanie, wyprodukowanie widza – takiego, który spojrzy i zobaczy...

„Nie potrafię tworzyć w pracowni – mówił Jaar w jednym z wywiadów – nie wiedziałbym, co w niej robić. Nie potrafię wpatrywać się w pustą kartkę papieru, czekając, co przyjdzie mi do głowy. Moja wyobraźnia uruchamia się podczas researchu; wprawiają ją w ruch realne zdarzenia, fakty z życia wzięte, na które usiłuję reagować”. W „Sound of Silence” Jaar „reaguje” na słynną fotografię Kevina Cartera wykonaną w 1993 roku podczas klęski głodu w Sudanie – ikoniczne zdjęcie przedstawiające umierające z głodu dziecko i czyhającego na nie sępa.

Tymczasem zapala się zielone światło; jesteśmy już wewnątrz kubicznej budowli, ale obiecany obraz wciąż jeszcze nie ukazuje się naszym oczom. Zanim Jaar nam go pokaże, opowie – za pomocą linijek tekstu wyświetlanych na czarnym ekranie – pewną historię. Jej bohaterem jest Kevin Carter. Jaar opowiada, jak w urodzonym w 1960 roku białym chłopcu z Południowej Afryki narastał sprzeciw, najpierw wobec apartheidu, potem wobec zła i przemocy w ogóle. Carter rzuca studia, idzie do wojska; kiedy staje w obronie czarnych, jest prześladowany przez innych żołnierzy i bity. Dezerteruje z armii, ucieka z RPA, próbuje szczęścia jako DJ, ale rozczarowany wraca do kraju. Jest świadkiem gwałtownych antyrządowych zamieszek w czarnych gettach, wokół niego giną ludzie. Chwyta za aparat; zostaje fotoreporterem, członkiem nieoficjalnej grupy liberalnych dziennikarzy zwanej Bang Bang Club. To fotografowie, którzy pchają się na pierwszą linię frontu walki z apartheidem. Sporo ryzykują; ich zdjęcia to dowody na brutalność, a czasem i zbrodnie policji, ale również bojowców z Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Dziennikarze, którzy robią takie fotografie, nie są wygodni dla nikogo. Zdarza się, że trafia ich zbłąkana kula albo na ich drodze stają „nieznani sprawcy”; zbyt wścibscy reporterzy w RPA proszą się o wypadek losowy, niektórzy znikają w tajemniczych okolicznościach. Najbliższy przyjaciel Cartera z Bang Bang Club, Ken Oosterbroek zostanie zabity podczas zamieszek na przedmieściach Johannesburga w 1994 roku. Inny klubowicz, Greg Marinovich, odniesie ciężkie rany.

Carter widział i uwieczniał wszelkiego rodzaju akty przemocy; bicie, lincze, podpalanie ludzi żywcem przez wzburzony tłum. A jednak kiedy w 1993 roku zobaczył klęskę głodu w Sudanie, przeżył wstrząs. To właśnie tam zrobił swoje najsłynniejsze zdjęcie. Zobaczył żywy szkielet wygłodzonego małego dziecka, które czołgało się w stronę ONZ-owskiego punktu rozdawania żywności. Za dzieckiem wylądował sęp. Podobno Carter zwlekał z naciśnięciem migawki 20 minut, w nadziei, że ptak rozwinie skrzydła i zdjęcie będzie jeszcze lepsze. Ale i tak wyszło dobrze; fotografię kupił „New York Times”, później obiegła świat. W 1994 roku Carter dostał za nią Pulitzera, ale jednocześnie stał się obiektem krytyki. Zastanawiano się, jakim trzeba być człowiekiem, żeby starannie kadrować zdjęcie, kiedy nad czołgającym się ostatkiem sił umierającym dzieckiem krążą sępy. Odpowiedź była oczywista. Trzeba być sępem. Albo twórcą obrazów.

W roku 1994, tym samym, który przyniósł mu Pulitzera, niespełna 34-letni Carter zagazował się na śmierć spalinami z własnego pikapa. W liście pożegnalnym, który zostawił na siedzeniu pasażera, napisał, że prześladują go obrazy trupów, morderców, głodujących, rannych, obrazy gniewu i bólu. Dodał, że bardzo mu przykro, ale nie potrafi już odnaleźć radości życia.  

Zanim Jaar skończy opowiadać tę historię, na moment jeszcze raz oślepi widza – i na chwilę pokaże na ekranie zdjęcie z Sudanu. I koniec seansu. Teatr jednego obrazu okazuje się również grobowcem kryjącym epitafium twórcy obrazów. Spektakl musi jednak toczyć się dalej. Jeżeli jeden producent obrazów padnie, jego miejsce w szeregu natychmiast zajmuje inny – w tym wypadku Alfredo Jaar.

lfredo Jaar, "Brzmienie ciszy", 2014, widok instalacji w CSW "Znaki Czasu" w Toruniu, foto: Wojciech Olech.

*

Dawno nikt nie włożył tyle wysiłku, żeby coś mi pokazać. Nie chodzi bowiem o to, aby mieć obrazy ani nawet umieć je robić. Widzieliśmy za wiele; obfite strumienie wizualności zalewające wystawy spływają po widzach jak woda po kaczce, a przecież wystawy to tylko kropla w morzu ikonosfery w fazie przypływu. Jaar dobrze o tym wie; pamięta, że prawdziwą sztuką jest sformatowanie, urobienie widza, unieruchomienie go, otworzenie mu oczu. To morał z „Sound of Silence” – zresztą jeden z wielu.

I nie ma znaczenia, że w tym, co pokazuje Jaar, nie ma nic nowego. Dobrze znana jest praca „Sound of Silence”, z którą Jaar podróżuje po świecie od 2008 roku. Jeszcze lepiej znana jest sudańska fotografia, która załapuje się do każdego zestawienia „100 najważniejszych zdjęć wszech czasów”. I sama historia Cartera opowiadana była już wcześniej; powstał na ten temat nominowany w 2006 roku do Oscara dokument „The Death of Kevin Carter: Casualty of the Bang Bang Club”. Cztery lata później o życiu południowoafrykańskiego fotografa nakręcono film fabularny „The Bang-Bang Club”, nawet niezły. Cartera zagrał Taylor Kitsch, znany z ról herosów i superbohaterów.

Napięcie, które buduje Jaar przed pokazaniem fotografii, nie ma nic wspólnego z zaskoczeniem czy niespodzianką. Przeciwnie, to raczej napięcie, które rodzi się w oczekiwaniu na coś nieuniknionego. Jak w poczekalni u dentysty; będą borować w mózgu, wiercić w sumieniu.

W równie nieunikniony sposób praca Jaara popycha nas w stronę nierozstrzygalnego  dylematu etycznego, który był dyskutowany po publikacji zdjęcia Cartera. Czy reporter powinien był robić swoje i przez 20 minut szukać idealnego kadru, w którym zmieści się agonia wygłodzonego dziecka? Czy raczej winien był – na litość boską – zachować się jak człowiek, rzucić aparat i zanieść sudańską dziewczynkę do ONZ-owskiego centrum wydawania żywności, oddalonego raptem o kilkaset metrów? Co jest ważniejsze: życie jednego dziecka czy świadomość milionów ludzi na całym świecie – świadomość, którą skadrowane okiem sępa zdjęcie potrafi (być może) zmienić? Na czym polega odpowiedzialność twórcy obrazów?      

Kevin Carter odpowiedział na to pytanie na swój ostateczny sposób. Znak zapytania pozostaje jednak obecny – i wisi również nad sztuką zaangażowaną.  

Jeżeli bowiem Kevin Carter był sępem, to Alfredo Jaar będzie metahieną. Chilijczyk ma podwójną ucztę: „żeruje” zarówno na fotografii sudańskiej dziewczynki, jak i na tragedii samego fotografa. W szeroko pojętym Sudanie tymczasem bez zmian...

lfredo Jaar, "Brzmienie ciszy", 2014, widok instalacji w CSW "Znaki Czasu" w Toruniu, foto: Wojciech Olech.

CSR

Wyzywamy czasem fotoreporterów z linii frontu od padlinożerców. Co w takim razie powiedzieć o świecie sztuki, który jest wszystkożerny, trawi tak wiele znaczeń? W tym wieloznacznym świecie pozycja twórcy pokroju Jaara, artysty starającego się czynić widzialnym zło i niesprawiedliwość, jest nieuchronnie dwuznaczna. Czy taki artysta bierze na barki brzemię odpowiedzialności? Czy też pracuje w sektorze społecznej odpowiedzialności biznesu artystycznego, który potrzebuje etycznego alibi, aby podtrzymywać swój spektakl?

W jednym z wywiadów sam Jaar obrazuje tę wątpliwość anegdotą z własnej kariery. W latach 80., po emigracji do Nowego Jorku, zarabiał na życie jako architekt pracujący dla dużego studia; jako artysta próbował się dopiero przebijać. Wyświetlony na Times Square neon z flagą USA i napisem „To nie jest flaga Ameryki”, który przyniósł mu rozgłos, miał zapalić się dopiero w przyszłości. Tymczasem artysta-in-spe obserwował krytycznym okiem mechanizmy komercjalizacji sztuki na nowojorskim rynku. Personifikację tych mechanizmów widział w osobie Mary Boone, podówczas prominentnej i agresywnie promującej się dilerki sztuki. Jaar zawłaszczył więc jedną z wielu publikowanych w Artforum reklam, głoszących, że Mary Boone prezentuje znów takiego a takiego artystę. W wersji Chilijczyka ogłoszenie zapowiadało, że Mary Boone przedstawia w swojej galerii … Mary Boone. Jaar przerobił zhakowaną reklamę na plakaty i w nocy rozlepił je na murach Soho. Następnego dnia winszowano mu pomysłu, wieszcząc, że tym chytrym posunięciem na pewno otworzył sobie drzwi do elitarnej stajni artystów Mary Boone. Tak to działa, i doprawdy trudno rozstrzygnąć, czy krytyczny głos zabrany na polu sztuki w większym stopniu podważa status quo, czy bardziej je podtrzymuje i utrwala. Jaar zrobił na swojej trosce o człowieczeństwo spektakularną karierę artystyczną. Czy powinien jednak czuć się z tego powodu winny? Czy mamy powody, aby wątpić w wiarygodność artysty, podejrzewając w nim funkcjonariusza CSR?

Jeżeli chodzi o korporacje, nigdy nie wierzyłem za bardzo w programy CSR; wydawały mi się zbyt łagodną pokutą za grzech chciwości, no i brakuje tu elementu skruchy. Co do biznesu artystycznego i jego poczucia odpowiedzialności też nie mam złudzeń. Co innego artyści. Z teatru jednego obrazu zbudowanego przez Jaara wyszedłem pod dużym wrażeniem precyzji, z jaką artysta zaplanował moje doświadczenie. Wyszedłem także pod wrażeniem emocjonalnej siły tego doświadczenia oraz obecnej w całym przedsięwzięciu nuty desperacji. Nieco rozpaczliwej nadziei, że uda się nawiązać kontaktem z widzem, ukąsić jego ciało etyczne, trzeba tylko dobrze wszystko zaplanować, użyć wszelkich możliwych środków, by przebić się przez zobojętnienie, bierność, przesyt wizualnością.

Wyszedłem wreszcie nieco zakłopotany żarliwością artysty i nękany wątpliwościami, czy obszar sztuki w ogóle jest jeszcze stosownym miejscem do przemawiania takim tonem. Przypomniała mi się wówczas rozmowa, którą dawno temu odbyłem z Krzysztofem Wodiczką, artystą, który podobnie jak Jaar nie ustaje w czynieniu widzialnymi niesprawiedliwości i zła tego świata. Zapytałem wówczas mistrza, czy nie czuje się sfrustrowany, czy nie odechciewa mu się robić tych kolejnych krytycznych projektów, kiedy obserwuje, jak biznes artystyczny przerabia je na kolejny epizod swojego spektaklu, a świat tymczasem nie robi się ani o jotę lepszy. Wodiczko odpowiedział mi wtedy, że kwestia nie polega na tym, jak krytyczna sztuka zmienia świat, lecz jak ten świat by wyglądał, gdyby nie było sztuki. Wolę tego nie sprawdzać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.