Zawsze lubiłem tę sztukę
Aleksandra Waliszewska, bez tytułu, 1997-2022. Dzięki uprzejmości artystki.

31 minut czytania

/ Sztuka

Zawsze lubiłem tę sztukę

Stach Szabłowski

Malczewski w krakowskim Narodowym, Waliszewska w MSN. Mamy rok 2022 i mamy recydywę symbolizmu. Odporność na jego wirus wygasła. Co ją osłabiło? Kryzys cywilizacyjny? Przeczucie nadchodzącego przesilenia? Wojna w Ukrainie?

Jeszcze 8 minut czytania

Nigdy nie mów nigdy – mruczałem, wychodząc z wystawy Jacka Malczewskiego w krakowskim Muzeum Narodowym. Poważnie, Malczewski? Co może nam dziś powiedzieć malarz, który artystycznie i intelektualnie był anachroniczny już w latach 20. poprzedniego stulecia? Symbolizm, neoromantyzm, polski Tanatos i młodopolskie egzaltacje, patriotyzm fantazmatyczny – czyż to nie miały być symptomy „choroby wieku młodzieńczego”? Ja najciężej chorowałem na Malczewskiego i inne findesieclowe konwulsje nagiej duszy jako nastolatek; do tego były oczywiście powikłania wynikające z nadkażenia mrocznymi wizjami spod znaku Zdzisława Beksińskiego. Przypadłość, leczona bardziej dojrzałymi fascynacjami i nowocześniejszymi dyskursami, została dawno przezwyciężona i miała już nigdy nie wrócić.

Mamy jednak rok 2022 i mamy recydywę symbolizmu; odporność na jego wirus wygasła. Co tę odporność osłabiło? Kryzys cywilizacyjny? Przeczucie nadchodzącego przesilenia? Nie należy też lekceważyć wojny w Ukrainie, w obliczu której wiele anachronicznych pojęć, estetyk oraz idei – od militaryzmu, przez patriotyczny patos, po heroizm – ulega aktualizacji i rewaloryzacji. Dlaczego nie mielibyśmy wrócić również do symbolizmu?

W tej kwestii sztuka, jak zwykle, wyprzedziła rzeczywistość. Na przykład w polskim malarstwie zwrot symbolistyczny wyostrza się już od kilku sezonów. Dowody? Weźmy choćby świetną wystawę pod zaczerpniętym z Bruno Schulza tytułem „W te dni zgiełkliwe, płomienne i oszałamiające, przenoszę się myślą”, którą Michalina Sablik i Kamil Pierwszy wykuratorowali zeszłej jesieni w Fundacji Stefana Gierowskiego. Brało w niej udział trzydzieścioro artystek i artystów, w większości młodych, wśród nich najbardziej wzięte i najlepsze malarskie umysły nowego pokolenia – i co najmniej połowa tego grona mieściła się w spektrum szeroko pojętego symbolizmu.

„Opowieści okrutne. Aleksandra Waliszewska i symbolizm wschodu i północy”

Kuratorki: Alison M. Gingeras, Natalia Sielewicz, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Warszawa, do 2 października 2022

„Jacek Malczewski romantyczny”

Kuratorka: Urszula Kozakowska-Zaucha, Muzeum Narodowe w Krakowie, do 31 lipca 2022

Znamienne, że w „Dniach zgiełkliwych...”, obok obiecujących, zarażonych wirusem symbolizmu świeżo upieczonych absolwentek i absolwentów artystycznych szkół, brała udział Aleksandra Waliszewska. Czy to właśnie ona jest duchową matką młodych osób symbolistycznych w Polsce? Bez wahania można ją wskazać jako prekursorkę obecnego zwrotu symbolistycznego, malarkę, która przecierała szlaki powrotu symbolistycznej wrażliwości na główną scenę sztuki. Kiedy kilkanaście lat temu podejmowała grę z symbolistycznym idiomem artystycznym, była to właściwie gra do jednej bramki. Na scenie sztuki nie używało się takiego języka, w każdym razie nie wypowiadał się w nim nikt, kogo traktowano by poważnie. Teraz Waliszewska, niegdyś outsiderka, znajduje się w głównym nurcie, przy czym żeby się w nim znaleźć, artystka nie musiała ruszać się nawet o krok. To główny nurt dopłynął w rejony, w których Waliszewska operuje od lat.

Cóż to za obszary? Alegoryczne grzęzawiska, lochy fantazji, ciemne freudowskie lasy, nawiedzone uroczyska podświadomości – takie pejzaże zobaczyć możemy na trwającej w Muzeum Sztuki Nowoczesnej wystawie „Opowieści okrutne”. Jej główną bohaterką jest właśnie Aleksandra Waliszewska, ukazana – to mało powiedziane, celebrowana! – na tle historycznego symbolizmu z Polski, Ukrainy, Czech i krajów bałtyckich. Takie rzeczy tylko w MSN? Owszem, teraz również tam, ale jeszcze przed dziesięcioma laty taka wystawa jak „Opowieści okrutne” byłaby w MSN trudna do pomyślenia. Prawdę mówiąc, instytucja przywiązana do idei postępu oraz oświecenia była wówczas ostatnim miejscem, w którym można sobie było wyobrazić wystawę symbolistów z przełomu XIX i XX wieku. Przecież połowa z tych artystów bez żenady fascynowała się rusałkami, mesmeryzmem oraz wampiryzmem demonicznych kobiet!

Widok wystawy Widok wystawy „Opowieści okrutne. Aleksandra Waliszewska i symbolizm Wschodu i Północy” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, fot. Sisi Cecylia.

Tymczasem dziś wystawa w MSN wygląda trochę jak obecne Biennale w Wenecji. To oczywiście niezupełnie to samo, w Warszawie akcent położony jest na tradycję symbolizmu, zaś kuratorka Biennale, Cecilia Alemani, skupia się przede wszystkim na surrealizmie, ale obie wystawy rymują się w pochwale onirycznej imaginacji, w upodobaniu do hybryd, sfinksów, syren, do realizmu magicznego, ezoteryki i zagadkowych alegorii. Coś wisi w powietrzu, nie tylko polskim! 

A więc świat znów jest zaczarowany, a historia lubi się powtarzać, wiadomo, ale przecież nigdy nie powtarza się tak samo. Czym jest zatem symbolizm nawiedzający dziś nas, którzy jednym okiem spoglądamy w ekrany smartfonów, a drugim śledzimy cień wojny kładący się na środkowoeuropejskim pejzażu?

Stefan Żechowski, Młodość i starość, 1964, ołówek i pastel na papierze, kolekcja Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego w Warszawie. Stefan Żechowski, „Młodość i starość”, 1964, ołówek i pastel na papierze, kolekcja Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego w Warszawie.

Wyzwolenie

Chłonąłem „Opowieści okrutne” i czułem, jak ich zaczarowanym okrucieństwem karmi się ta część mnie, której dawno temu się wyrzekłem. Do diabła z kredytami frankowymi i denominowanymi w polskich złotych, z ubezpieczeniami społecznymi, PKB i korkami na mieście, kiedy tuż obok czekają anioły, demony, fauny i widma – wystarczy otworzyć trzecie oko wyobraźni, by je zobaczyć.

Co prawda, świat symbolistów bywał mroczny, niebezpieczny, pełen śmierci. Tym lepiej jednak, bo kto by się bał śmierci, cóż jest bardziej podniecającego niż śmierć – szczególnie kiedy ma się 17 lat i jest się przekonanym o własnej nieśmiertelności. Do tego u symbolistów Tanatos zwykle kroczy w parze z Erosem, śmierć jest w tej sztuce sexy, podobnie jak wszystkie niebezpieczeństwa, które pachną erotyczną przygodą.

Symbolizm obiecuje wiele, właściwie obiecuje wszystko, włącznie z odsłonięciem tajemnej istoty bytu skrytej za jego powszednimi emanacjami. A jednocześnie nie wymaga wiele od kandydatów i kandydatek do wtajemniczenia. Próg wejścia do zaklętego świata symbolizmu jest niski; to sztuka przeważnie figuratywna, narracyjna, pełnymi garściami czerpiąca z historycznych, oswojonych sposobów obrazowania, szczodra w serwowaniu efektów specjalnych, ba!, niewahająca się przed przeprowadzaniem operacji na pograniczach kiczu. Wśród symbolistów nie brakowało dekadentów, artystów przeklętych, którzy spoglądali w oczy otchłani, choć wiedzieli od Nietzschego, że otchłań nie pozostanie im dłużna. A jednak sztukę tych demonicznych twórców lubią nawet dzieci, którym zdarza się brać ich mylnie za ilustratorów bajek.

Widok wystawy Widok wystawy „Opowieści okrutne. Aleksandra Waliszewska i symbolizm Wschodu i Północy” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, fot. Daniel Chrobak.

Z symbolizmem jest trochę jak z teoriami spiskowymi: sekrety głęboko zakonspirowanych sił, które rządzą światem, są przecież dostępne dla każdego. Wystarczy pogłaskać ekran smartfona, żeby je poznać. Przyjemnie być wtajemniczonym. Przyjemnie też jeść na obiad lody. Ale czy naprawdę przyjemnie? Kto spróbował takiej diety, ten wie, że szybko się przejada, do tego człowiek tyje i ostatecznie czuje się dziwnie. Podobnie sprawa ma się z drugim, mistycznym dnem bytu, którego ukazanie obiecywali symboliści. Zbyt często okazuje się, że zamiast ku głębokiej naturze rzeczywistości, wizje symbolistów prowadzą w stronę złudzeń i fantazji, które są w gruncie rzeczy beznadziejnie mieszczańskie.

Nie znaczy to, że potrzeby, na które odpowiadał symbolizm, nie domagają się zaspokojenia. Ich obsługą zajmuje się przede wszystkim popkultura. Potężny dług u symbolistów mają autorzy okładek do książek fantasy oraz scenografowie filmów z tego gatunku, nie mówiąc o twórcach horrorów czy komputerowych gier RPG. W ekranizacji „Władcy Pierścieni” elfy otaczają się architekturą o ewidentnie secesyjnym detalu. Ciekaw jestem, jak Jackowi Malczewskiemu oraz jego kolegom podobałby się „Wiedźmin” albo filmy grozy studia A24. A skoro mowa o tej ostatniej wytwórni, po obejrzeniu „Opowieści okrutnych” w MSN odświeżyłem sobie jej sztandarową produkcję, „The Witch: A New England Folktale” Roberta Eggersa.

Czy jednak oddanie kulturze popularnej rozległych obszarów wrażliwości, które na przełomie XIX i XX wieku eksplorowali symboliści, nie było gestem lekkomyślnym – i zbyt hojnym? Dlaczego właściwie mamy się wyrzekać tych neoromantycznych, bagienno-demonicznych przyjemności? Oto retoryczne pytanie, na które Muzeum Sztuki Nowoczesnej odpowiada „Opowieściami okrutnymi”. Główna bohaterka wystawy, Aleksandra Waliszewska, podoba się przecież wszystkim, od szerokiej publiczności, przez Johna Zorna, Nicka Cave’a i Szczepana Twardocha, po kolekcjonerów sztuki współczesnej oraz instytucjonalny kuratoriat. 

A historyczny symbolizm, na którego tle artystka pokazana jest w Muzeum nad Wisłą? Oglądając wystawę, czułem się, jakby po raz drugi zniesiono lockdown. Co za wspaniała wiosna! Najpierw pozwolono zdjąć maseczki, a teraz z długiej kwarantanny zwolniony został symbolizm. I teraz mogę to powiedzieć: tak, zawsze lubiłem tę sztukę! Nawet jeżeli nie przyznawałem się do tego przed samym sobą.

Aleksandra Waliszewska, bez tytułu, 2020. Dzięki uprzejmości artystki.Aleksandra Waliszewska, bez tytułu, 2020. Dzięki uprzejmości artystki.

Alibi

Wystawa w MSN pozwala przeżyć recydywę symbolizmu w sposób, który wciąż jest cool. Za te anachroniczne przyjemności nie trzeba płacić zupełnym opuszczeniem obszaru współczesnego dyskursu. Wystawa rozgrywa się w nowoczesnych scenografiach, jest opowiedziana i opisana językiem, który ustanawia minimum krytycznego dystansu. Możemy wierzyć w czary, hybrydy i upiorzyce z przedstawień Waliszewskiej i jednocześnie mówić, że to ironiczne metafory. Możemy też napawać się sadyczną erotyką, którą nasączone są okrutne opowieści artystki, mówiąc, że przemoc ta ma charakter nie pornograficzny, lecz transgresywny, emancypacyjny.

Waliszewska to niezwykle płodna autorka, jej wizje płyną do nas wartkim potokiem. Pozornie artystka opowiada wciąż tę samą historię, która rozgrywa się na progu snu, na przedpolu podświadomości, o krok od tego, co mroczne, niebezpieczne, ale pociągające i pożądane. Dlaczego ta opowieść nie znudziła się nam, i to już dawno temu? Ktoś powie, że archetypy z definicji się nie nudzą – nie można znudzić się tym, co z zasady niepoznawalne. Jasne, ale chodzi też o to, że Waliszewska jest po prostu fantastyczną, błyskotliwą narratorką. Może i przedstawia wciąż tę samą historię, ale nigdy do końca, bo to jest opowieść, która się nie kończy, ma tysiące wariantów – a malarka ma na nią coraz to nowe pomysły oraz dobre powody, żeby zrobić kolejną pracę. Podobnie jest z jej stylem: jest rozpoznawalny, ale złożony, to szkatułkowa opowieść na temat rozległości wizualnych odniesień, bo obszar operacji artystki rozciąga się od malarstwa gotyckiego, przez włoskich i niderlandzkich prymitywów, preromantyków pokroju Blake’a czy Füsslego, po heavy metal, kino, horror, popkulturę; i oczywiście symbolizm. W rezultacie Waliszewska raczej rozbudza apetyty, niż je zaspokaja; kiedy zobaczyło się wiele jej prac, chce się oglądać jeszcze więcej. MSN-owski Pawilon nad Wisłą można by wypełnić wyłącznie pracami Waliszewskiej i od takiej wystawy wciąż trudno byłoby się oderwać. 

Aleksandra Waliszewska, bez tytułu, 1997-2022. Dzięki uprzejmości artystkiAleksandra Waliszewska, bez tytułu, 1997-2022. Dzięki uprzejmości artystki

Waliszewska nie musi udowadniać ani swojej charyzmy, ani wpływu na polską scenę sztuki – to są sprawy udowodnione, a echa twórczości warszawskiej artystki i tak usłyszymy jeszcze na nie jednej wystawie, w której wcale nie będzie brała udziału. Kuratorki Natalia Sielewicz i Alison Gingeras pokazują ją zatem w kontekście poprzedników, historycznych symbolistów. To świetny pomysł. Sielewicz i Gingeras budują wyobrażoną, nie oczywistą, ale przez to właśnie ciekawą wspólnotę symbolistów peryferyjnych, którzy w pierwszej połowie XX wieku działali w Czechach, Polsce, w Ukrainie, Litwie, Łotwie i Estonii. Łączy ich pochodzenie z krajów, które w latach największego symbolistycznego wzmożenia były częścią imperiów zarządzających etniczną mozaiką środkowej i wschodniej Europy. Te same lata były czasem intensywnego rozwoju świadomości narodowych w naszej części kontynentu, epoką dążeń niepodległościowych i emancypacyjnych. Wystawa nie opowiada tej historii, używa jej jedynie jako kontekstu, ale jest on celnie wybrany.

Wskazanie na związki między dyskursem wyobraźni, snów i urojeń a polityczną i narodową tożsamością jest interesujące samo w sobie. W obliczu reaktywacji myśli imperialnej, która za sprawą Władimira Putina znów konfrontuje się we wschodniej Europie z konceptem prawa narodów do samostanowienia, przywołanie tej relacji nabiera dodatkowej aktualności. Przede wszystkim jednak zestawienie ze wschodnioeuropejskimi symbolistami ukazuje Waliszewską nie tyle jako prekursorkę kolejnej artystycznej mody, ile artystkę głęboko zakorzenioną w tradycji, która zapisana jest w peryferyjnym, postkolonialnym DNA. Oto malarka animowana przez ducha, który w naszej części świata nigdy nie zniknął i domaga się kolejnych reinkarnacji. Jest to duch mitologiczny, pogański, rodzimy, starszy od kultury chrześcijańskiej, a jednocześnie paradoksalnie nowoczesny, bo to właśnie pokazani na wystawie moderniści położyli niedające się przecenić zasługi w jego wywołaniu i nadaniu mu – u progu współczesności – widzialnego kształtu.

Malczewski bez znieczulenia

W „Opowieściach okrutnych” nie ma Jacka Malczewskiego. Ten malarz może śmiało uchodzić za wzorzec z Sevres polskiego symbolisty, ale Waliszewska pokazana jest w towarzystwie artystów mniej opatrzonych, za to bliższych jej na poziomie wrażliwości. Mowa o takich postaciach jak Bolesław Biegas, Mieczysław Jakimowicz, Jan Rembowski czy nieco zapomniany (niesłusznie!) Marian Wawrzeniecki. Z klasyków Waliszewska od Malczewskiego woli Wojtkiewicza czy Okunia. To zrozumiałe, lepiej rymują się z jej twórczością. A przecież bez Malczewskiego trudno jest dokończyć jakąkolwiek rozmowę o symbolizmie, jeżeli toczy się ją w Polsce.

Na zorganizowaną przez krakowskie Muzeum Narodowe wystawę „Jacek Malczewski romantyczny” pod kuratelą Urszuli Kozakowskiej-Zauchy wybrałem się jeszcze przed otwarciem „Opowieści okrutnych”. Wystawa w MSN oferuje odbiorcy współczesne alibi dla cieszenia się symbolizmem, wysyła dyskretne sygnały, że owszem, mamy tu do czynienia z rehabilitacją pewnego imaginarium, ale dokonaną z feministyczną, postkolonialną i krytyczną świadomością, z użyciem pojęć, którymi myślimy o sztuce w XXI wieku. Krakowska wystawa takiego alibi nie dostarcza. Świat white cube’ów został gdzieś daleko; tu jest duszno, ciasno od obrazów i publiczności tłumnie walącej na pokaz kultowego malarza. Panuje półmrok, teatralne oświetlenie wydobywa płótna z ciemnego, barwnego tła. Słowem: Kraków, muzeum w starym stylu, brakuje tylko filcowych kapci.

Instytucja dokłada starań, aby przedstawić Malczewskiego jako postać, którą bez reszty pochłonęła już historia. Może to i dobrze. Może najlepiej jest konsumować Malczewskiego właśnie tak, bez znieczulenia, na surowo, nieprzyprawionego żadną nową interpretacją – przekonamy się, jak tak naprawdę smakuje to malarstwo ze wszystkimi swoimi anachronizmami. Czy jest wciąż – a raczej znowu – pożywne dla wyobraźni?

Przestrzeń wystawy „Jacek Malczewski romantyczny”, fot. Tomasz Markowski

„Jacek Malczewski romantyczny” zaczyna się po bożemu, jak szkolna lekcja, od biografii. Artysta urodził się w 1854 roku w Radomiu, w ziemiańskiej rodzinie bez ziemi, ale o świetnych tradycjach i rozległych koneksjach. Dojrzewał w majątku wuja Feliksa Karczewskiego w mazowieckiej wsi Wielgie, potem trafił do Krakowa i został zdolnym uczniem Matejki. Jeszcze nie symbolistą, zresztą na to jest za wcześnie; we Francji to pojęcie wykute zostanie dopiero w połowie lat 80. XIX stulecia. Malczewski od młodości ma świetną rękę do portretu, maluje więc siostry, matkę, młodą narzeczoną, potem dzieci, znajomych z towarzystwa, w którym ziemianie i arystokraci, bywający czasem mecenasami, mieszają się z twórczą inteligencją. Wczesne portrety są żywe, ale jeszcze dość konwencjonalnie pomyślane; chimery, harpie i fauny zaczną towarzyszyć przedstawianym osobom dopiero później.

Malczewski jest Polakiem, więc ma obowiązki polskie, jest patriotą, a także, rzecz jasna, romantykiem. A jednak jest w jego twórczości moment, w którym wydaje się, że mimo wszystko mógł zostać realistą. W czasie powstania styczniowego był dziesięciolatkiem, więc oczywiście nie wziął w nim czynnego udziału, ale należał do pokolenia i środowiska, które uczestniczyło w zbiorowej traumie insurekcji. Kiedy w latach 80. maluje sceny z katorgi zesłanych na Syberię więźniów politycznych, nie umieszcza w nich mitologicznych stworzeń ani alegorycznych tropów. To się dzieje naprawdę i ukazane jest na płótnach kameralnych formatów, w ciemnych, zgaszonych tonacjach, bez efektów specjalnych – jak w dokumencie. Ten realistyczny Malczewski szybko ustępuje jednak na wystawie miejsca wielbicielowi Słowackiego. Wciąż jesteśmy na Syberii, ale już nie tej, na którą trafili przemoczeni, zarośnięci, obdarci zesłańcy z obrazów w duchu „Na etapie”. Teraz jesteśmy w krainie fantastycznej, wymyślonej przez Słowackiego w „Anhellim”, którego Malczewski ilustruje wręcz obsesyjnie; do samego tematu śmierci bohaterki poematu, Elenai, podchodzi w różnych momentach artystycznej kariery kilkakrotnie.

Jacek Malczewski, Jesienią, 1890 r.,  olej na płótnie, fot. Pracownia Digitilizacji MNKJacek Malczewski, „Jesienią”, 1890 r.,  fot. Pracownia Digitilizacji MNK

Oglądając zmagania Malczewskiego ze Słowackim, który wielkim poetą był, myślę, że brakuje tu tylko profesora Bladaczki. Ale im dalej w głąb wystawy, tym bardziej – jednak! – zaczynam się w nią wciągać. Malczewski, któremu w mazowieckim pejzażu zwidują się rusałki, fauny i anioły śmierci, to jest już ten malarz, który wypalił w naszej wyobraźni nieusuwalne piętno: to właśnie przez takiego Malczewskiego wszyscy jesteśmy trochę symbolistami. Czy jesteśmy także klasistami? Seksistami? Narcyzami? Opętanymi „sprawą polską” szowinistami?

Piętno odciśnięte na polskiej wyobraźni przez artystę ma przecież swoje problematyczne aspekty, ale sporządzone przez krakowskie Muzeum opisy wprowadzające publiczność w problematykę sztuki Malczewskiego są rozbrajająco niewinne. Kiedy oglądamy obrazy, na których wychowany w dworku artysta wyobraża sobie chłopskie nastolatki jako rusałki i słowiańskie nimfy, dowiadujemy się z komentarza, że artysta daje wyraz fascynacji polskim folklorem. Bez wątpienia, „folklor” rozpala twórcę do czerwoności; wiejskie rusałki są zalotnie rozchełstane, a przez obrazy Malczewskiego wieje wiatr psotnik, który rubasznie podwiewa im spódnice. Na polskiej wsi jest rozkosznie i czarodziejsko, swojsko i jednocześnie egzotycznie, no i oczywiście bardzo sexy, prawie tak jak na pełnych półnagich kobiet polinezyjskich wyspach szczęśliwych Paula Gauguina, nawiasem mówiąc, też symbolisty.

Malczewski uwielbia wypełniać pejzaże – i powierzchnie swoich płócien – kobietami. Uwielbia też przedstawiać samego siebie w ich otoczeniu. Kobiety lubi zmieniać w syreny, harpie, chimery, bachantki. Chętnie je też rozbiera, zwłaszcza Marię Balową, ulubioną modelkę i wieloletnią, młodszą o ćwierć wieku kochankę. O żonie, również Marii, malarz mówił po ślubie: „Marynia miała postać jak łodyga lilji, a kwiatem była jej główka”. W późniejszym okresie małżeństwa ani łodyga, ani główka Maryni już tak bardzo go nie interesowały i pani Malczewska musiała naoglądać się niezliczonych, kreślonych ręką męża wizerunków pani Bal, która w dyskursie krakowskiej wystawy zwana jest poczciwie „muzą”.

Jacek Malczewski, Sybiracy, 1891 r., olej na kartonie, fot. Pracownia Digitalizacji MNKJacek Malczewski, Sybiracy, 1891 r., fot. Pracownia Digitalizacji MNK

Znajdując upodobanie w rozbieraniu kobiet, Malczewski, zapalony autoportrecista, sam lubi się przebierać. Raz jest satyrem, kiedy indziej zakutym w zbroję rycerzem, to znów samym Jezusem Chrystusem. W rolę tego ostatniego wciela się nie raz. Na słynnym obrazie „Niewierny Tomasz” Malczewski występuje nawet jako Chrystus zmartwychwstały; najzdolniejszy uczeń artysty, Vlastimil Hofmann, odgrywa tu sceptycznego św. Tomasza i wpycha mistrzowi palec w ziejącą w boku ranę. Ironia? No pewnie, że ironia! Przecież Malczewski nie porównywał się z Jezusem Chrystusem na serio. Uważał się jedynie za the next best thing. Dość spojrzeć na wystawiony w Krakowie tryptyk „Mój pogrzeb”, późne dzieło artysty namalowane w 1923 roku, ledwie kilka lat przed tym, jak pogrzebano go naprawdę. Malarz przedstawił siebie siedzącego w towarzystwie chimery i z dumą obserwującego poświęconą sobie ceremonię. Żałobne mary spoczywają na ramionach faunów kroczących przez mazowiecki pejzaż. Śmierć malarza ukazana jest tu jako wydarzenie zakrojone na mitologiczną wręcz skalę.

Projektem należącym do porządku mitycznego jest dla Malczewskiego także Polska. „Malujcie tak, żeby Polska zmartwychwstała” – mówił swoim studentom w Krakowie. Wychowany na poetach mesjanistach artysta był malarzem bez wątpienia patriotycznym, ale nie politycznym. Co polityka mogłaby mieć wspólnego z Polską? Polska to nie jest jakiś projekt polityczny, lecz wizja, alegoria, obiekt pożądania objawiający się w postaci roznegliżowanej kobiety. Polska to pejzaż wywołujący nostalgię, krajobraz istniejący poza kontekstem czasu; dlatego tak łatwy wstęp mają w tę przestrzeń fauny i chimery, a także Tanatos, śmierć, która również jest piękną dziewczyną, jakże podobną do Marii Balowej. Malczewski kocha Słowackiego, ale w jego malowanych pejzażach nie ma miejsca na pytanie, które poeta zadaje w wierszu „Szli, krzycząc: Polska! Polska!”. Zgoda, Polska – ale jaka? W malowanej krainie artysty nie mieszczą się żadne problemy klasowe czy społeczne. W końcu przez niemal całe życie Malczewskiego Polska nie była państwem, lecz wyobrażeniem. Odzyskanie niepodległości artysta powitał oczywiście entuzjastycznie, zareagował też kilkoma obrazami (również o tematyce legionowej). W II RP z jej realnymi problemami spędził jednak zaledwie jedenaście ostatnich lat życia jako starzejący się mistrz, celebrowany, cieszący się niekwestionowaną pozycją klasyka, a jednocześnie borykający się z narastającymi problemami zdrowotnymi, tracący powoli wzrok i zajmujący się przede wszystkim kontemplacją i malarskim oswajaniem zbliżającego się końca.

Jacek Malczewski, Załaskotany, 1888 r., olej na płótnie, Muzeum UJJacek Malczewski, „Załaskotany”, 1888 r., Muzeum UJ

Zły znak

Malczewski nie wziął udziału w awangardowych rewolucjach lat nastych i 20. ubiegłego stulecia. Formalnie pozostał artystą przełomu XIX i XX wieku. Tym bardziej pasuje do tamtej epoki intelektualnie. A do naszej? Nawet nie wiem, kiedy, niepostrzeżenie, kapituluję przed tym malarstwem. Jest to wszystko przecież kapitalnie wyreżyserowane, kunsztownie wyrysowane, brawurowo namalowane – kolorystyczne dysonanse późnego Malczewskiego wciąż są żywe, do dziś drażnią i „żrą” – jak przed stu laty. Czy na taką kapitulację można sobie jednak pozwolić? Czy powrót do tego malarza jest aktem swego rodzaju regresu – cofnięciem do młodej (niedojrzałej) Polski, z jej marzycielskim wyobrażeniem o narodowej wspólnocie, która nie jest realnym społeczeństwem, lecz jakimś mitem przeżywanym przez przedstawicieli elit? Do takiego neoromantyzmu po roku 1918, po 1945, po 1989, po Gombrowiczu, Marii Janion, psychoanalizie, teorii krytycznej, feminizmie, po prześnionej rewolucji i przyswojeniu sobie ludowej historii Polski miało już nigdy nie być powrotu – chyba że w ramach badań nad antropologią przeszłości.

Miało też nie być już anachronicznych, imperialnych wojen w rodzaju tej, którą Federacja Rosyjska wydała Ukrainie – bo nie żyjemy w XX wieku, bo w zglobalizowanym świecie takie konflikty nie mają sensu, bo żelazna kurtyna dawno została podniesiona, a współczesne wojny miały być hybrydowe, domowe, cyberpunkowe. Tymczasem taka wojna z innej epoki toczy się w najlepsze, a właściwie w najgorsze. A w jej cieniu przewartościowaniu ulegają pojęcia, które uchodziły za trwale zdefiniowane. Co począć z militaryzmem i pacyfizmem, kiedy serce, ale i głowa podpowiadają, że nie czas na pacyfizm, a usta przyłączają się do chóru głosów wzywających, by wysyłać walczącej Ukrainie broń – im więcej, im nowocześniejszą, tym lepiej? Co począć z nieufnością wobec nacjonalizmu, kiedy widok ukraińskiej flagi wywołuje wzruszenie i obserwujemy, jak u naszych walczących sąsiadów idea narodowa znów nabiera emancypacyjnej mocy, bo to na jej gruncie Ukraińcy jednoczą się, by stawić czoła reakcyjnej rosyjskiej tyranii?

Jacek Malczewski, Wytchnienie, 1899 r., olej na płótnie, fot. Pracownia Digitalizacji MNKJacek Malczewski, „Wytchnienie”, 1899 r., fot. Pracownia Digitalizacji MNK

Wybuch wojny unieważnił, a w każdym razie zawiesił różne spory; oczywiście tak stało się w Ukrainie, ale w jakiejś mierze również w Polsce. Polskie społeczeństwo, skądinąd podzielone tak, że najchętniej podzieliłoby kraj na dwa osobne, niepodobne do siebie państwa, z których każde urządzone byłoby zupełnie inaczej, co do jednego teraz generalnie się zgadza, wie, kogo się boi, przeciw komu się opowiada. W sprawie Rosji rozumiemy się nawzajem ponad podziałami – chcąc nie chcąc, wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Czy w kwestii sporu o symbolizm i romantyzm to zawieszenie broni, wywołane nieoczekiwanym poczuciem wspólnoty losu, również obowiązuje? W obliczu anachronicznego konfliktu anachroniczne kategorie okazują się na nowo poręczne, w osobliwy sposób adekwatne do sytuacji. Ukraina na czele z prezydentem Zełeńskim mistrzowsko posługuje się humorem w budowaniu swojej opowieści o wojnie, ale jednocześnie sięga przecież i po patos, nieobcy symbolistom, i zupełnie niewstrętny Malczewskiemu. Jak opowiedzieć o wojnie, jak pomieścić w świadomości ponoszone ofiary, nie używając patetycznego tonu? Jak zdobyć się na poświęcenia, nie dysponując symbolami, mitologią? Przecież trudno jest posyłać żołnierzy na front, mówiąc im, żeby szli umierać za taki czy inny system podatkowy.

W narracji o wojnie w Ukrainie nie brakuje nawet wątków mesjanistycznych. Pokolenie Malczewskiego wychowało się na mistycznym odczytywaniu historycznych i politycznych procesów; sam Malczewski pracowicie nadawał tym wyobrażeniom wizualne kształty. Teraz Ukraina walczy za wolność swoją, ale i naszą, składa się w ofierze za zbawienie Europy – trudno w ten sposób nie myśleć o tym, co dzieje się w Ukrainie, szczególnie jeżeli jest się z Polski i ma się za klasyków takich twórców jak Malczewski i jego mistrzowie, romantyczni poeci. Ta recydywa mesjanizmu jest o tyle szczególna, że wojna toczy się przecież nie na naszych, lecz na ukraińskich ulicach. Tym razem to nie my zbawiamy, lecz ktoś zbawia nas, walcząc o swoją niepodległość. Przeżywamy więc specyficzne doświadczenie mesjanizmu zapośredniczonego (przez cierpienia i bohaterstwo Ukrainek i Ukraińców), ale to wystarczy, by taki malarz jak Malczewski ożył na nowo we współczesnym spojrzeniu. I to nie tylko dlatego, że jego spuścizna doczekała momentu, w którym symbolistyczne imaginarium wraca do łask na scenie artystycznej za sprawą artystów i artystek urodzonych na przełomie XX i XXI wieku.

Czy to dobrze, że Malczewski znów zdaje się żywiej rezonować ze współczesnością? Myślę, że to zły znak, niepokojący symptom. Symbolizm był objawem cywilizacyjnego kryzysu, który narastał od końca XIX wieku. Ten ruch wykrystalizował się pod ciśnieniem cywilizacyjnej modernizacji, narodził się z krytyki i oporu wobec niej – symbolistyczne próby zaczarowania świata były przecież rewersem odczarowywania go przez nowoczesność. W historii Europy nigdy nie wywoływano duchów tak powszechnie i w takich ilościach jak właśnie w tamtej epoce, kiedy jasne już stało się, że żadnych duchów nie ma, nie było i nigdy nie będzie. W naszej epoce również istnieją dyskursy oporu wobec warunków dyktowanych przez późnonowoczesne realia. Jednym z nich jest dyskurs teorii spiskowych. Teorie te i sztuka symbolistyczna mają pewien wspólny rys: obie mieszczą w sobie element gnostycki i oparte są na podobnym założeniu, a właściwie na podobnym odruchu sprzeciwu: świat jest nie do przyjęcia, nie może naprawdę wyglądać, jak wygląda. Musi być jedynie pozorem, za którym skrywa się coś więcej, coś lepszego, szlachetniejszego, a przynajmniej innego.

Kryzys, którego wyrazicielami byli historyczni symboliści, zakończył się I wojną światową. W tym kontekście współczesna reaktywacja symbolizmu nasuwa na myśl możliwości złowieszczych analogii. W symbolistach widzi się często osoby eskapistyczne, które uciekają w sny, mity, wizje – byle dalej od realnych problemów. To nieporozumienie. Problemy symboliczne są przecież jak najbardziej rzeczywiste, a od rzeczywistości nie ma ucieczki – można jedynie wybrać język, którym się o niej mówi, i pole, na którym dochodzi do nieuniknionej konfrontacji z tym, co realne.

Jacek Malczewski, Piosenka jesienna, 1906 r., olej na desce, fot. Pracownia Digitalizacji MNKJacek Malczewski, „Piosenka jesienna”, 1906 r., fot. Pracownia Digitalizacji MNK

Myślę, że kiedy artystki i artyści, a także podążająca za nimi publiczność, wybierają jako przestrzeń zderzenia z rzeczywistością obszar wyznaczany przez wrażliwość symbolistyczną, to stoi za tym coś więcej niż przelotny nastrój, który zapanował na scenie sztuki. Sięgamy po anachroniczne narzędzia, kiedy świat stawia przed nami anachroniczne wyzwania. Szukamy tajemnej wiedzy w wizjach i snach, kiedy odpowiedzi, które otrzymujemy na jawie, stają się zbyt skandaliczne, by je przyjąć do wiadomości. Symbolizm z definicji pełen jest wewnętrznych sprzeczności, tak jak sztuka Malczewskiego, który z realistyczną precyzją odmalowuje to, co nierealne. Czyż nie dlatego ten nurt tak pasuje do rozdzieranej sprzecznościami współczesności? Symbolizm mistyfikuje i mitologizuje rzeczywistość i jednocześnie jest strategią oporu wobec niej, wyrazem niezgody na jej aktualną postać. Tym samym jest bronią obosieczną.

Patrząc na niektórych przywódców zachodniej Europy, którzy w konfrontacji z Rosją nie chcą, a może nie potrafią zrozumieć, że ten konflikt ciężko będzie rozwiązać na gruncie aneksów do umów handlowych, renegocjacji kontraktów na dostawy surowców i troski o ceny benzyny w następnym kwartale, myślę, że może nie zaszkodziłaby im odrobina symbolicznej wyobraźni, zwłaszcza kiedy spotykają się z antagonistą, który w sosie politycznej mistyki czuje się jak rekin w wodzie i świetnie rozumie ekonomię symbolicznych interesów. Z drugiej strony symbolizm nie tylko twórczo zgłębia urojenia, lecz również je wytwarza. Kiedy ktoś zaczyna traktować urojenia dosłownie, robi się niebezpiecznie. Mówimy tu o toksycznym środku. W stosownych dawkach pobudza intelekt i umożliwia przekroczenie skostniałego status quo. Przedawkowany potrafi doprowadzić do obłędu i do szału zarówno jednostki, jak i całe społeczeństwa. Jest jak sen, z którego trzeba się będzie kiedyś obudzić. Na razie jednak zapada noc, więc, chcemy czy nie, musimy zamknąć oczy, by otworzyć je na koszmary.