Zgrzyty w utopii
„Yang”

11 minut czytania

/ Film

Zgrzyty w utopii

Olga Drenda

„Yang” sytuuje się gdzieś w połowie drogi między standardowymi scenariuszami baśniowymi a świeżą dyskusją o transhumanistycznej utopii

Jeszcze 3 minuty czytania

Technologiczna osobliwość (singularity) to według futurologów hipotetyczny punkt, w którym sztuczna inteligencja mogłaby uniezależnić się od swoich ludzkich projektantów i osiągnąć pełną autonomię. Ray Kurzweil, najbardziej znany spośród teoretyków rozważających taką możliwość (i przekonany o jej nieuchronności), uważa, że może to nastąpić w okolicach 2045 roku. „Yang” Kogonady, kameralny dramat SF rozgrywający się w niezdefiniowanej bliżej przyszłości, przedstawia świat, w którym osobliwość właśnie się wydarza – i wprowadza nie wszechobecną wojnę czy bunt maszyn (do czego przyzwyczaiły nas liczne fabuły science fiction o technofobicznym ostrzu), ale otwiera szczelinę refleksji w optymalnie, wydawałoby się, urządzonym świecie.

Na ogół scenariusz uniezależnienia się od sztucznej inteligencji rozważany bywa w kontekście uwspółcześnionej legendy o Golemie: nieuchronnego konfliktu czy wręcz obawy przed rewanżem powziętym na ludzkich konstruktorach. Tu akcenty rozłożono inaczej, choć całość wciąż ma w sobie wiele z baśni, zwłaszcza takiej, w której współistnieją byty ludzkie i pozaludzkie: moment „oświecenia” poprzez technologiczną osobliwość, przejścia w inny wymiar kosztuje najwyższą cenę (jak, powiedzmy, u Andersena w oryginalnej „Małej Syrence”), ale przy okazji ujawnia erozje i niedoskonałości człowieczej części bohaterów, którzy jak na ironię starają się niezmiernie nie popełniać żadnych błędów.

Oto rodzina zaprojektowana doskonale, sen o klasie średniej żyjącej w sam raz: Jake (Colin Farrell) prowadzi butik z organiczną herbatą, Kyra (Jodie Turner-Smith) pracuje dla niesprecyzowanej, ale potężnej firmy, która wymaga od niej nieustannej obecności online. Oboje starają się jednak planować quality time dla adoptowanej z Chin córeczki Miki (Malea Emma Tjandrawidjaja) i Yanga (Justin H. Min), jej opiekuna i towarzysza zabaw, którego sama Mika uważa za starszego brata (i tak też nazywa – po mandaryńsku Gege). Wspólnie gotują, pamiętają, by wygospodarować czas na celebrowanie posiłków przy jednym stole (każdy popularny poradnik dla rodzin, również dzisiaj, podkreśla znaczenie jedzenia dla budowania więzi) czy w komplecie biorą udział w familijnym wirtualnym konkursie synchronicznego tańca. 

Yang jest androidem czy – by zachować spójność ze światem filmu – przedstawicielem gatunku techno sapiens. Stąd bierze się ambiwalencja w relacji między nim a dorosłymi członkami rodziny, którzy mimo swojej życzliwości nie uważają go za syna. Raczej za guwernera, którego zadaniem miało być przede wszystkim podtrzymywanie łączności między Miką a kulturą jej pochodzenia i – choć nie jest to powiedziane wprost – zapewne również wyręczenie wiecznie zajętych i nieobecnych rodziców.

Członkowie rodziny mijają się i planowo integrują w malowniczych wnętrzach w stylu miejskiego zen i miękkich tkaninach z tworzyw naturalnych. Nieprzypadkowo, gdyż rzeczywistość „Yanga” to konwencja solarpunk, czyli świat ze spełnionych marzeń aktywistów miejskich, Buckminstera Fullera, hippisów, inżynierów z Doliny Krzemowej z czasów „Mondo 2000” i „Cyberii” Douglasa Rushkoffa, trenerów jogi, transhumanistów i przedstawicieli partyzantki ogrodniczej. Jeśli przypominacie sobie ironiczne memy z serii „tak wyglądałby świat gdyby”, ilustrowane imponującą panoramą świata przyszłości (gdyby każdy odkurzył, kiedy mama o to prosiła, gdyby actually znaczyło aktualnie, gdyby Urszula Kochanowska nie umarła itp.), to właśnie tak można byłoby najkrócej go zilustrować. To projekty z czasów ulubionego kontrkulturowego magazynu Steve’a Jobsa, czyli „The Whole Earth Catalog”, wcielone z rozmachem w życie.

„Yang”, reż. Kogonada„Yang”, reż. Kogonada

Konwencja cyberpunk przyzwyczaiła nas do dystopijnych scenariuszy przyszłości, a solarpunk stara się kontrować je przy pomocy wizji zrównoważonej przyszłości. Choć sama nazwa została ukuta względnie niedawno, to kojarzące się z nią próby i wizje, czy w sferze eksploracji naukowej i technologicznej, czy w obszarze fikcji, pojawiały się co najmniej od lat 70. „Ecotopia” Ernesta Callenbacha, wspomniana „Cyberia” Douglasa Rushkoffa, niezbyt udana hippisowska powieść SF „Piąty święty żywioł” Starhawk czy eksperyment z symulacją ekosystemu znany jako Biosfera 2 – łączy je fakt, że świat przyszłości to po prostu wielka Kalifornia.

„Yang” wprowadza w ten doskonale zrównoważony świat pewne zgrzyty. Gdy Yang zawiesza się, a jego opiekunowie (czy może dzierżawcy?) starają się uruchomić go na nowo i przywrócić zrozpaczonej Mice ukochanego kompana, okazuje się, że utopia pozostaje zależna od chińskich monopoli, które wprowadzają do obiegu przedstawicieli techno sapiens, ale jednocześnie rezerwują wyłączność na ich pamięć. To każe ojcu zwrócić się w stronę marginesów i zakamarków utopii, gdzie wciąż rezyduje cyberpunk (i jego nieodłączny chałupniczy urok – wszystkie te nory ekscentrycznych mechaników i naukowców wizjonerów, kryjących się gdzieś w ruinach i zakamarkach, androidy naprawiane brikolażową metodą przy pomocy rozmaitych samopałów). W „Yangu” przypomina o nich warsztat mechanika Russa, u którego Jake szuka w pierwszym odruchu pomocy, gdy Yang ulega awarii. Russ wydaje się bohaterem skamieliną innego gatunku i innego rodzaju przyszłości – to outsider żyjący poza systemem technologicznych monopoli, do tego wrogo nastawiony wobec Chin, które w świecie filmu bezwzględnie dyktują reguły w dziedzinie androidalnych towarzyszy. Gdy trafia na Yanga, w pierwszym odruchu podejrzewa, że ma do czynienia z chińskim oprogramowaniem szpiegowskim ukrytym w banku pamięci. Okazuje się to nieprawdą, ale wskazuje na istotne rozpoznanie: niestety, to właśnie uprzedzenia okażą się elementem wyróżniającym człowieka (jako gatunek w posthumanistycznym świecie). Pogodna i pełna nadziei wizja solarpunka skrywa tu za fasadą wyrafinowanego ekologicznego dizajnu motywacje bliskie tym, które rozpoznała kiedyś Christina Cogdell w książce „Eugenic Design. Streamlining America in the 1930s”, czyli zbyt bliskie chwilami związki między marzeniami o zaprojektowaniu doskonale wyważonego i higienicznego nowoczesnego świata a pokusą eliminacji wszelkich „elementów niepożądanych”.

Przy odrobinie perfidii można by nawet czytać „Yanga” jako krytykę polityki inkluzywności, ale nie trzeba tego robić: ukazuje on niebezpieczeństwo ślepych uliczek deklaratywnej wrażliwości wystarczająco subtelnie. Główni bohaterowie starają się przecież uwzględniać wszelkie zawiłości kwestii tożsamościowych, kupują Yanga jako asystenta-opiekuna dla adoptowanej córki, by umożliwić jej podtrzymanie kontaktu z kulturą pochodzenia, dbają o to, by mówiła po chińsku, starają się postępować możliwie ostrożnie i rozważnie, by zapewnić jej prawidłowy rozwój, pilnują właściwego stopnia zaangażowania w wychowanie: ani za dużo, ani za mało, tyle, ile trzeba. Okazuje się to kruchą scenografią, precyzyjnie budowaną fasadą, gdyż prawdziwa bliskość zawiązuje się między dziewczynką a jej opiekunem robotem. To on wyjaśnia jej, przy pomocy przekonujących metafor, relację adopcji. W filmie główni bohaterowie ludzie wydają się bardziej zaprogramowani, a może raczej zoptymalizowani do tego stopnia, że utracili margines tolerancji dla niespodzianki, zaskoczenia, błędu czy wreszcie odmienności.

Spokój i oszczędna ekspresja Jodie Turner-Smith z początku kojarzą się z łagodnością aniołów z wczesnorenesansowych fresków, ale kryje się za nimi coś trudniejszego: stoicyzm posunięty tak dalece, że aż budzący przerażenie. Kyra, i w mniejszym stopniu Jake, posługują się formułkami zaczerpniętymi z „therapy-speaku”, żargonu samopomocy („musimy o tym porozmawiać”, „trzeba zaakceptować”). Ta bezbrzeżna akceptacja ma jednak ostatecznie swoje granice. Okazuje się, że Kyra w swojej nieskończonej wyrozumiałości nie jest w stanie przekroczyć „doliny niesamowitości”. Niewątpliwie jest przywiązana do Yanga, ale traktuje go jako, jakkolwiek lubiany i sympatyczny, sprzęt RTV-AGD, który można zwrócić do producenta. Jake również ma swoje uprzedzenia i bezpiecznie lokuje je w istotach pozaludzkich, czyli klonach. Jak na ironię, to właśnie z dziewczyną klonem połączy Yanga bliska więź, która w końcu stanie się prawdopodobnie przyczyną jego awarii; system operacyjny nie wytrzyma, jak możemy przypuszczać, momentu osiągnięcia technologicznej osobliwości. Gdy Jake rozmawia z odnalezioną przyjaciółką, zadaje pytanie, które zdradza jego pychę: czy Yang marzył o staniu się człowiekiem? Spotyka się to z zasadnym zaskoczeniem dziewczyny, właściwie reality checkiem: co miałoby być w tym właściwie godnego pożądania?

„Yang”, reż. Kogonada„Yang”, reż. Kogonada. USA 2021, w kinach od lipca 2022Problem relacji między świadomością ludzką a pozaludzką to jeden z ulubionych tematów spekulatywnej prozy i kina, niedawno opowiadały o tym choćby w „Ex Machina” czy „Her”. Wydaje się jednak, że aby poznać bardziej wnikliwe, paradoksalne i nieoczywiste przedstawienia tej problematyki, warto zwrócić się w stronę Azji. Nieprzypadkowo na jednym z kadrów z odzyskanej pamięci Yang ma na sobie koszulkę z napisem „Lily Chou Chou”. Ten mało znany w Polsce japoński film „All about Lily Chou Chou” wykorzystuje wątek forum internetowego enigmatycznej wokalistki jako interfejsu dla emocji młodych ludzi wplątanych w rówieśniczą przemoc. Z własnym potencjałem przemocy zakodowanym w odzyskanej pamięci musi radzić sobie „złomiara” Gally/Alita, zreperowana przez inżyniera-majsterkowicza bohaterka komiksu „Battle Angel Alita”. W komiksie „Video Girl Ai” introwertyczny chłopak i uszkodzona dziewczyna wirtualny awatar znajdują płaszczyznę porozumienia dzięki nieśmiałości, zakłopotaniu i drobnym wadom. Wreszcie w „I’m a Cyborg but That’s OK” Chan-Wook Parka pacjentka szpitala psychiatrycznego identyfikuje się jako android, co ustanawia szczególne reguły komunikacji między nią a bliskimi. Wszystko to nieoczywiste wątki, które odchodzą od standardowych narracji dystopii czy baśni o „uczłowieczeniu”.

„Yang” sytuuje się gdzieś w połowie drogi między standardowymi scenariuszami baśniowymi a świeżą dyskusją o transhumanistycznej utopii. Druga z wymienionych stron filmu jest zdecydowanie ciekawsza i warto skupić się na tej optyce. Jako dramat o relacjach rodzinnych czy próbie ocalenia bliskiej osoby „Yang” może bowiem męczyć rozciągniętą dramaturgią i nadmierną rafinadą. Jednak oglądany jako film o konfrontacji z odmiennością, o tym, gdzie można odnaleźć granicę akceptacji, i o subtelnym okrucieństwie zrównoważonego świata, w którym nieodmiennie powstaje jakiś margines dla „gorszych”, staje się wciągającym ćwiczeniem z filozofii i etyki.