Obserwowałam w czasie rzeczywistym rewolucję w muzealnictwie. Przybytki nieco zakurzone, kojarzące się z filcowymi kapciami wyciąganymi z wielkich skrzyń i ślizganiem w nich po szacownych posadzkach, wystawy z obowiązkowym przekrojem geologicznym naszego regionu, dioramami przypominającymi wielowarstwowe ciasto, salami ułożonymi chronologicznie, od prehistorii do dziś – zmieniły się w miejsca ze strategią, interakcją, w miejsca wielkich i porywających opowieści. Jakkolwiek lubiłam geologiczne ciastka i żywiłam zawsze sympatię do muzealnego oldschoolu, nowe otwarcia były bliższe doświadczeniom antropolożki: przypominały, że za sprawą opowieści można reżyserować, tworzyć całe nowe światy czy znajdować inne klucze do już istniejących, co wciągnęło mnie na dłuższy czas. Interakcja, multimedialność i storytelling stały się podstawowym zestawem narzędzi na początku XXI wieku, a ja lubiłam śledzić i katalogować pomysły, te mniej i bardziej udane.
Najbardziej nawet udana opowieść zawsze wymaga przycinania, coś się nie mieści, coś trzeba wyrzucić albo w ogóle pominąć – to sprawiło, że zaczęłam dla odmiany czy równowagi poszukiwać wunderkamer, galimatiasów, małych inicjatywek, w których gromadzi się czasem przemyślane zbiory, a czasem lokalne mydło i powidło, tak czy inaczej – coś przydatnego z punktu widzenia badaczki „rzeczy i ludzi”, coś, co, nawet jeśli kuratorsko nieprecyzyjne, pozwala wyjść poza atrakcyjną, lecz siłą rzeczy ograniczającą ścieżkę big idea.
Takie miejsca zazwyczaj powstają z inicjatywy pasjonatów, którzy latami wkładają prywatne pieniądze, pracują za trzech, nie dojadają i marzną albo dają się zupełnie ponieść fantazji, zmieniając swoje gabinety osobliwości w visionary environments, rozrastające się instalacje. Swego czasu bardzo znanym miejscem tego rodzaju była Willa Gniazdko w Polanicy-Zdroju, zmieniona przez swego rezydenta, emerytowanego górnika Ryszarda Broję, weterana spod Verdun, w szczególne panoptikum gustu robotniczego i drobnomieszczańskiego, z krasnalami, sarenkami, inskrypcjami. Gniazdko stało się atrakcją turystyczną uwiecznioną w reportażu i na pocztówkach z Polanicy, jednak jego istnienie zakończyło się wraz z odejściem założyciela. Po przejściu w ręce nowych właścicieli zmieniło się w zwyczajny dom. Ponieważ zazwyczaj takie inicjatywy są na dobre i na złe sklejone z ich pomysłodawcami, trwają tak długo, dopóki starcza im sił. Czy takie scenariusze są nieuniknione? A może prywatne wunderkamery da się zrzeszyć z miejscowymi instytucjami, tworząc inne, nowe strategie? Okazało się, że taka ewolucja już staje się rzeczywistością – dzieje się to wszystko w miejscowości Płaza.
Płaza to wieś położona w przybliżeniu między powiatowym Chrzanowem a słynącą z największego na świecie ruchomego dinozaura miejscowością Zator. Dotarcie na miejsce wiąże się z ostrymi podjazdami pod górę; myślę sobie – wymarzona trasa rowerowa, a sam rejon jakby zbyt mało znany, gdy ktoś słabo kojarzy Małopolskę. Przyjrzyjmy się więc, bo niespodziewane to miejsce: rozbudowywana od końca XIX wieku wokół zakładów wapienniczych miejscowość składa się w sporej części z patronackich osiedli robotniczych w stylu Baty, które rozszerzano w czasach PRL. Za szczególną osobliwość miejsca uchodzi napis „jedna z tych godzin będzie twoją ostatnią”, umieszczony na budynku plebanii, powstały z inicjatywy księdza o, jak głoszą opowieści, burzliwym życiorysie zakończonym śmiercią w tajemniczych okolicznościach w USA. Dziś już odnowiony i wyposażony w równe literki, nie ma w sobie niezamierzonej grozy charakterystycznej dla sztuki wernakularnej; Władysławowi Hasiorowi w latach 70. udało się jeszcze uwiecznić poprzednią, emanującą złowrogim, apokaliptycznym duchem wersję. Umiejscowienie napisu to przy tym czysta ironia losu – jest zlokalizowany przy wyjątkowo ruchliwym i niebezpiecznym zakręcie, więc łatwo może się stać samospełniającą przepowiednią, gdy ktoś się zagapi.
Przede wszystkim jednak malutka Płaza to centrum muzealne, instytucje te bowiem we wsi są aż trzy. Ta rekordowa jak na wiejskie warunki liczba sprawia, że na mieszkańca (których jest 3552) przypada więcej muzeów niż w Krakowie. Muzeum Życia Codziennego 1939–1980, zlokalizowane w jednym z budynków kolonii robotniczej, to chyba najbardziej znane z nich. Drugie muzeum jest w centrum wsi przy dworze, przy pałacu Starzeńskich. „To muzeum wsi, robi je mój kolega, z którym tworzymy dream team. Ja pokazuję wnętrza robotnicze, on typowo wiejskie. Trzeci kolega ma kolekcję moździerzy, największą w Małopolsce” – wyjaśnia Stanisław Garlicki, założyciel Muzeum Życia Codziennego, na co dzień nauczyciel historii w Krakowie.
POMNIKOMANIA 2019
Po co stawiać kolejne pomniki? I po co robić kolejną pomnikową wystawę? Czy to medium nie jest przestarzałe? A przede wszystkim: czy w obliczu tylu konfliktów wokół monumentów nie warto raz na zawsze porzucić tej formuły? Tegoroczny festiwal WARSZAWA W BUDOWIE odbywał się w Warszawskim Pawilonie Architektury ZODIAK oraz na placu przed budynkiem. Festiwal składał się z trzech równorzędnych elementów: prezentacji pomników na publicznym placu, wystawy w pawilonie Zodiak, a także programu publicznego: debat, warsztatów, oprowadzań oraz dyskusji. Towarzyszyła mu również strona internetowa prezentująca badania społeczne zrealizowane w ramach przygotowań do festiwalu oraz długoterminowe analizy autorstwa Zespołu Badania Pomników Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
Muzeum Życia Codziennego mieści się w domu, który należał do dziadka Stanisława Garlickiego i częściowo służył za rodzaj hostelu dla pracowników zakładów wapienniczych. Na ekspozycję przeznaczone są górne piętra budynku, gdzie mieszkali robotnicy; na dole toczy się zwyczajne życie, pachnie kawa, miauczą koty. Koncepcja muzeum jest prosta: upamiętnienie typowego domu robotniczego z Płazy, przy wykorzystaniu obiektów, które były dostępne na miejscu, faktycznie w użytku.
„Pod koniec XIX wieku Płazę kupił krakowski adwokat Józef Retinger. Skrzyknął się z paroma przedsiębiorcami, między innymi z Gustawem Baruchem z Krakowa i Adamem Boznańskim, ojcem Olgi Boznańskiej, inżynierem i budowniczym. Jest takie pojęcie: folwark industrialny. U nas w dwudziestoleciu międzywojennym folwarki industrialne w zasadzie ogniskowały całe życie, po prostu tu ludzie mieli i sprawy gospodarcze, i sklepy, i świetlice, i kulturę, bibliotekę i orkiestrę dętą – w zasadzie można było tutaj spędzić całe życie i zaspokoić wszystkie potrzeby. Zakład sprowadzał nawet warzywa i owoce” – opowiada Garlicki.
Płaza to mniej znana pamiątka charakterystycznego dla dwudziestolecia patronackiego rozmachu. Przedsiębiorcy miewali wówczas gest i fantazję, a bliskość Krakowa, najbliższego i najważniejszego ośrodka kultury, napędzała upodobanie do renesansowych w duchu dekoracji à la Willa Decjusza. Wokół muzeum, pod lasem, można zauważyć neorenesansowe budynki urzędnicze i bloczki dla pracowników z loggiami, wieżyczkami, ryzalitami. „Zakład przyciągał ludzi jak magnes. Przyjeżdżali zewsząd. To był niesamowity awans społeczny. Ktoś wychodził ze wsi, gdzie mieszkał pod strzechą, nagle dostawał mieszkanie, gdzie miał wodę bieżącą, prąd elektryczny, duże przestronne pokoje… wszystkie były wyposażone w prąd, niektóre miały wodę bieżącą w kranie, toalety, a niektóre, w niższym standardzie, miały toalety na zewnątrz. Hrabiowie w pałacu nie mieli takich wygód” – dodaje Garlicki. W okolicach Chrzanowa oferowano pracownikom zakładów wapienniczych standard porównywalny z bauhausowskimi osiedlami w, powiedzmy, Hindenburgu, późniejszym Zabrzu. Tu w pełni zawitały wszelkie atrakcje nowoczesności, automobile, radio i kawa.
„Mój dziadek wpadł na pomysł wynajmowania pokoi pracownikom. Wszystko odbyło się legalnie, spisywał umowę, zakład to jeszcze opieczętowywał, odprowadzano z tego jakieś ryczałty, nawet nie wiem ile, te umowy się do dzisiaj zachowały, on wynajmował i tak to hulało. A potem, jak wszyscy się powyprowadzali, to dom został, pusty i taki wielki”– mówi Garlicki. Muzeum zajmuje dzisiaj dwa piętra i odtwarza typowe wnętrza robotnicze z lat 30., 40., 50., 60. Nie jest to szczęśliwie „sala pamięci PRL”, jakie czasami się widuje, czyli coś pomiędzy wnętrzem sklepu meblarskiego z filmu „Małżeństwo z rozsądku” a tekstem „Autobiografii”, modelowe mieszkanie, które nigdy nie zaistniało poza katalogową fotografią, fantazja o epoce późnego Gomułki, o „gdzie się podziały tamte prywatki”, pielęgnująca swoistą polską odmianę ostalgii. Tu wnętrze i wyposażenie nie są przypadkową kompilacją przedmiotów z epoki; faktycznie były w użytku, spora część eksponatów to przedmioty uratowane ze śmietników czy spontanicznych zrzutów do lasu, a z gramofonu leci nie Elvis, a Chór Czejanda.
Zaczynamy wizytę od kuchni, gdzie witają nas wycięte grzybki i wiewiórki autorstwa wspomnianego dziadka, makatki, brzytwy, emaliowane miski, papierosy Mewa, utensylia do trwałej ondulacji i przyrządy do ostrzenia żyletek. „90% mieszkańców to byli ludzie, którzy wyszli od pługu, ze wsi, i stawali się robotnikami. Tak powstawał melanż kultury robotniczo-chłopskiej. Do tego różne rzeczy napływały z Górnego Śląska, była to więc kultura polska, robotnicza, ale lekko górnośląska, choć od święta do kościoła ludzie chodzą w strojach krakowskich” – mówi Garlicki. Jest więc byfyj, makatka z napisem „smacznego”, piecyk typu koza. W korytarzu – szafka z utensyliami do naprawy butów, ściany malowane rolką w deseń i fotokopie oleodruków z motywami myśliwskimi, typowe wczesnopowojenne wyroby technologicznie należące już do lat 60. XX wieku, ale odpowiadające na gust jeszcze zakotwiczony kilkadziesiąt lat wcześniej. Obok – przemyślany pokój z lat 50., w którym podręczniki z czytankami o Stalinie, broszurki „ZMP pomaga wsi”, pamiętniki i drewniany piórnik z gumką myszką sąsiadują z przedmiotami z czasów okupacji, których zachowało się w Płazie wiele.
„Tu były dobre ziemie, Niemcy sprowadzili mnóstwo osadników, wysiedlając Polaków. Kiedy bauerzy uciekali w 1945, zostawiali wszystko, i mieszkańcy brali to sobie” – wyjaśnia Garlicki. Zachowały się więc poniemieckie obrazki z aniołkami, wydawane w Krakowie gadzinówki. Przedwojenny druk obrazu Matki Boskiej z kościoła w Płazie trafił za sprawą dziadka (pragmatycznego agnostyka) do eleganckiej fornirowanej ramy po portrecie Hitlera. Włączamy gramofon, leci Mieczysław Fogg, i narzekamy chwilę na szkody, jakie wyrządziła popularna jeszcze niedawno narracja o PRL, rozpowszechniana przez knajpy z szybką wódką i przemysł gadżeciarski, zgodnie z którą istnieli równocześnie, i jedynie, Bierut i Bareja, bar mleczny z „Misia” i plakaty propagandowe z lat 50. „Przez to dzieciakom wydaje się, że Gomułka, Bierut, Jaruzelski to jedno i to samo, nie wyobrażają sobie, jaką zmianą była odwilż w 1956” – mówi Garlicki. „Mamy jako historycy mnóstwo pracy do wykonania. Ale licealiści najbardziej lubią XX wiek, nie możemy z niego wyjść. Nie czują specjalnej estymy do starożytności czy innych dawniejszych epok, a w PRL wsiąkają, czują jego tajemnicę” – dodaje.
W małym muzeum w Płazie przełom w stylu życia, który przyniósł rok 1956, udało się wypowiedzieć prosto i jasno. Gdy opuszczamy pokój z lat 50., ciemny, z ciężkimi meblami, częściowo jeszcze z wyposażeniem przedwojennym, przenosimy się w czasy gomułkowskie, z telewizorem Klejnot, stolikiem typu jamnik, lekkimi krzesełkami, encyklopedią PWN i kloszem od lampy w pocztówkowy wzór. Opowieść na razie kończy się na latach 1979–1980, ale założyciel muzeum zapewnia, że to nie wszystko i że chciałby pokazać dokumenty życia codziennego co najmniej do końca istnienia zakładów wapienniczych w ich pierwotnej formule (funkcjonują bowiem do dziś, ale zmieniły profil na produkcję kruszywa). Całość dopełnia sala poświęcona zakładowi właśnie, z całym towarzyszącym mu folklorem: pamiątkami z wycieczek zakładowych, kroniką orkiestry dętej, zdjęciami z przedstawień teatralnych. Wyjątkowy przykład wernakularnej sztuki to rzeźba z 1947 roku z inskrypcją „Niech żyje Piotr Der zakładów w Płazy” (sic), którą można próbować badać bez końca: autor zapewne nauczył się pisać jako dorosła osoba, możliwe, że pochodził ze wsi (o czym świadczy „ludowa” kompozycja rzeźby); być może był jednym z tych pracowników, których praca w Płazie katapultowała w lepsze życie.
Mała prywatna kolekcja zyskała niedawno oficjalny status muzeum. Ponieważ jednak nadal pozostaje jednoosobowym przedsięwzięciem rozwijanym po godzinach, mimo instytucjonalnego zahaczenia i rozbudowanej sieci współpracy, na wizytę trzeba się wcześniej umówić. Najwięcej wizyt odbywa się w „sezonie dinozaurowym”, gdy ciągną wycieczki do największego z ruchomych. „Są u dinozaurów, zaglądają na mapy Google i widzą muzeum. Uwielbiają nas uniwersytety trzeciego wieku. Przyjeżdżają też znajomi znajomych, ludzie z Małopolski, pasjonaci, regionaliści. Informacje rozchodzą się pocztą pantoflową i przez internet. Czasami rozmawiam przez telefon i ktoś mówi: «Proszę pana, jadę z Warszawy i tu po drodze zwiedzam to, to i to i mogę do pana wdepnąć», a ja akurat w tym czasie koszę trawnik na przykład” – śmieje się Stanisław Garlicki, gdy rozmawiamy, przytulając koty, i dodaje, że w regionie rozwija się małe zagłębie turystyczne. Są muzea w Płazie, w Chrzanowie, z którym współpracuje MŻC, rozwija się turystyka industrialna – są stowarzyszenia Stacja Chrzanów, popularyzujące wiedzę o Fabloku – miejscowej fabryce lokomotyw, i Za Piecem, poświęcone dziedzictwu wypalania wapna w Płazie. Wszystko to inicjatywy zupełnie oddolne, mikroświat, który kwitnie sobie sam, a nie wiedzą o nim Katowice ani Warszawa. Dlaczego w regionie jest aż tylu zapaleńców, czyżby to jakiś wiatr od Krakowa albo szczęśliwy układ planet? „Nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje, tak się wzajemnie nakręcamy” – śmieje się Stanisław Garlicki i zaczyna wymieniać, co jeszcze warto zobaczyć: patronackie osiedla w Chrzanowie, drezyny, wąwóz z siedmioma stawami i rzeką Płazianką, stare cisy. Od lat obiecuję sobie, że odwiedzę największego na świecie ruchomego dinozaura, i będę musiała w końcu to zrobić.
Tekst powstał we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w ramach 11. edycji Festiwalu Warszawa w Budowie.