Elodie Durand,  „Parenteza”

Elodie Durand,
„Parenteza”

Olga Drenda

„Parenteza” to dziełko osobne, które prawdopodobnie – i dosyć niesprawiedliwie – ze względu na swoją skromność i ton piano nie doczeka się stałego miejsca w historii komiksu

Jeszcze 1 minuta czytania

„Co robiłam przez cały ten czas? Dużo spałam. Chorowałam. Nadal dużo śpię”. Tyle z dwóch lat na start. Tyle pamięta bohaterka i jednocześnie autorka „Parentezy”, która spędziła wiele miesięcy jako zakładniczka własnego mózgu. Dalszy ciąg opowieści to próba rekonstrukcji czasu bez wspomnień, autobiografia oparta na świadectwach z drugiej ręki. Ten czas, kiedy Elodie-Judith (w narracji używa drugiego imienia) jednocześnie była i jej nie było – kiedy była, nie wiedząc o tym – jest tytułową parentezą, okresem wtrąconym w życie, jak słowa w nawiasie wstawione w strukturę zdania.

Elodie Durand, „Parenteza”. Przeł. Wojciech Prażuch,
Post, Kraków, 224 strony, w księgarniach od lutego 2012
Jak zaczyna się nawias? Dyskretnie: wyłączeniem się na chwilę, drobnym zwarciem, przerwą w działaniu. Świadomość niespodziewanie gubi się i rwie. Początkowo drobne momenty zapomnienia, nieobecności, pozornie niewinnego bujania w obłokach, okazują się wkrótce symptomami epilepsji spowodowanej guzem mózgu. Stopniowo siejąca spustoszenie choroba, groźniejsza niż początkowo się zdaje, zaciemnia pamięć, kradnie zgromadzone informacje, wreszcie samą świadomość, zastępując je gęstą, ciemną materią. Jej ofiara, stopniowo konsumowana przez własną żarłoczną głowę, usiłuje się opierać, wydostać z opresji. Zanikanie kolejnych umiejętności przyjmowane jest przez Judith z przerażeniem: oto zapomina liczyć, wymieniać litery alfabetu, nie może przypomnieć sobie nazwiska prezydenta.

Autobiograficzny komiks Elodie Durand to zapis chwilowego nieistnienia. I historia wyczołgiwania się z leju po bombie, uwalniania od głowy, która wtem przestaje być własną. To nie Judith „ma chorobę”, lecz choroba ma ją. Dzięki długotrwałemu leczeniu i mozolnej pracy nad odgrzebaniem straconych informacji, bohaterka wraca do zdrowia, jednak o tym, co działo się z nią w tym czasie, musi dowiedzieć się od bliskich. Powieść graficzna jest próbą archeologicznej rekonstrukcji wydarzeń.

Podobny temat podjął kilka lat temu francuski rysownik David B. w „L'Ascension du Haut Mal”, opowieści o dorastaniu w cieniu dręczonego atakami epilepsji brata. Te dwie próby spojrzenia w głąb dotkniętego chorobą mózgu są zdumiewająco różne. David B. odprawiał egzorcyzmy przy pomocy niemal drzeworytniczej, surowej kreski, bliskiej zarówno symbolice voodoo, jak sztuce outsiderów, Edmunda Monsiela czy Augusta Natterera, przerażając natłokiem, obsesyjnym zapełnianiem przestrzeni.
Rysunki Durand są o wiele subtelniejsze. Uproszczone, sprawiają często wrażenie stworzonych ad hoc, wiele z nich pochodzi zresztą ze szkicownika używanego podczas choroby. Ilustrują, jakim wysiłkiem mogą stać się czynności, które od zdrowej osoby wymagają zaledwie nieco skupienia. Na ogół nie mają tła, bywają jedynie zarysowane, szkieletowe, czasem zorientowane jedynie na jeden drobny detal. Chorobę symbolizuje w nich wielka, ciemna głowa, pozbawiona rysów demoniczna hauba, która prześladuje bohaterkę, drwi z niej, wreszcie wchłania na dobre.

Gdy najsławniejszy chyba literacki epileptyk – książę Myszkin – dostał ataku, „[...] niezwykłe wewnętrzne światło rozjaśniło jego duszę. Moment ten trwał może tylko pół sekundy; on jednak pamiętał – jasno i wyraźnie – początek, pierwszy swój straszny jęk, który wyrwał mu się gwałtownie z piersi i którego siłą nie mógłby powstrzymać. Potem przytomność jego momentalnie zgasła i zapanował całkowity mrok”. Historia opowiedziana przez Durand jest o wiele cichsza. To dziełko osobne, które prawdopodobnie – i dosyć niesprawiedliwie – ze względu na swoją skromność i ton piano nie doczeka się stałego miejsca w historii komiksu (czego nie można powiedzieć o „L'Ascension du Haut Mal” – demoniczna bujność doczekała się aplauzu). Szkoda, bo mózg – działający prawidłowo czy nie – zbyt rzadko bywa obiektem zainteresowania literatury i innych dziedzin sztuki, które wydają się preferować wszystkie pozostałe części ciała.



OLGA DRENDA
, ur. 1984, publikowała m.in. w „Lampie”, „Digital Camera Polska”, miesięczniku „Znak”, „Trans/Wizjach”, „Coilhouse”. Współpracuje z festiwalem Unsound i krakowskim radiem Radiofonia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.