„Wrzątkun” – drugi album z komiksami Macieja Sieńczyka wydany przez „Lampę i Iskrę Bożą” - nie tylko potwierdza artystyczną klasę rysownika, znanego choćby z ilustracji do „Pawia królowej” Doroty Masłowskiej czy ostatniego wznowienia „Lubiewa” Michała Witkowskiego; każe także zastanowić się nad jego niewątpliwym fenomenem, którego nie jest w stanie wyjaśnić ani poręczna poetyka pure nonsensu, ani zazwyczaj nadużywana teoria banalizmu (ukuta zresztą przez Pawła Dunina-Wąsowicza, redaktora „Lampy”).
Maciej Sieńczyk „Wrzątkun”, Lampa i Iskra Boża,
Warszawa 2009Na album składają się krótkie, bezsensowne i nadrealistyczne opowiastki. Kreska Sieńczyka jest charakterystyczna, kolorystyka nawiązuje do stylu retro z jego rastrowaniem, mocnym konturem i popartowym nasyceniem. Ich interpretacja w duchu surrealizmu narzuca się sama, gdy przeczytamy choćby spis treści „Wrzątkuna”: „Skrzypek z wapna”, „Mężczyzna o nogach ze światła” i „Skradzione bioderka” to tytuły niewątpliwie humorystyczne i ekstrawaganckie. „Zagadka Monte Ferozze” czy „Pukamaru” brzmią sensacyjnie i egzotycznie. „Godzina fizjologicznej róży” niepokoi i zastanawia. Obraża nasz gust, pobudzając fantomowe zmysły. Jednak pod pozornie prostą kreską i niezobowiązującym humorem kryje się narracja wyrafinowana i bogata w niuanse.
Myślę, że drugi po „Hydrioli” album Sieńczyka pozwala nam mówić o dość precyzyjnej mitologii warszawskiego rysownika. Nie jest to mitologia założycielska ale – jak u Lyncha – szereg powtarzających się samoistnych obrazów-symboli, typów odsłaniających intymne, skomplikowane uniwersum autora. Tytułowy „Wrzątkun” – chłopczyk, który żyć może jedynie w gotującej się wodzie, „Mały bydlak” o małpiej twarzy, dożynkowa „Siarkoistota”, tajemnicze kulki z „Pudła ojca chrzestnego” to niektóre z nich. Do tego dodać należy charakterystyczne dla Sieńczyka natręctwo w nadawaniu bohaterom cech własnej twarzy – a więc nerwicę autoportretowania oraz organiczność, liczne deformacje, wzdłuż których podąża fabuła tego połowicznie skupionego świata. Wszystko to wskazuje na mniej lub bardziej świadome zagłębianie się w świat własnych fantazmatów, stwarzanie języka, którym można ten świat opisać, uzewnętrznić. Nie jest więc to świat nonsensowny czy programowo pozbawiony sensu. Nie jest to wreszcie świat zmyślony, wydumany, skonstruowany jak skecz Monty Pythona ku naszej uciesze.
rys. Maciej SieńczykByć może na tym właśnie polega urok i magnetyczna siła tych historyjek. Każda z nich pod absurdalną prześmiewczą poetyką i aurą dysfunkcyjnej baśni kryje szczerość - wyznanie, na które niewielu współczesnych polskich artystów może się zdobyć z równą bezkompromisowością. Do czego odsyłają symbole Sieńczyka, o czym opowiada jego mitologia?Unikałbym tu instrumentarium psychoanalitycznego, zbyt ciasnego dla wybujałych, niepokojących i w gruncie rzeczy mrocznych wizji Sieńczyka. Sfera cienia - rozumianego jednak inaczej, niż w rozróżnieniach Freuda, jest z pewnością obszarem, który warszawski artysta poddaje spontanicznej, mitotwórczej wiwisekcji.